Na początku były heheszki. Wszyscy byliśmy zajęci swoimi sprawami, narzekaniem na rozpoczynający się wyjątkowo wcześnie – była to przecież wyjątkowo ciepła zima – sezon turystyczny, który we Florencji składa się głównie z wizyt setek tysięcy Azjatów (przede wszystkim Chińczyków i Koreańczyków) i Amerykanów (w mieście znajduje się, według opowieści jednego z taksówkarzy, ponad sześćdziesiąt pozamiejscowych kampusów uniwersyteckich). Doktoranci zażywający pierwszych kąpieli słonecznych na tarasie Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego, oczekujący na pierwsze aperitivi na schodach bazylik Santa Croce czy Santo Spirito, lekceważyliśmy informacje o kolejnych zarażonych gdzieś – zdawałoby się – daleko, w Lombardii. Ale przecież pierwsze jaskółki pojawiły się nie na początku marca, lecz gdzieś w połowie stycznia: niewiele sobie robiliśmy z opowieści przywożonych przez współlokatorów i współpracowników po przerwie świątecznej. Ludzi w maseczkach, którzy zaczęli pojawiać się pod Duomo w ilościach masowych, ignorowaliśmy, podobnie jak wywieszki w okolicznych aptekach, wedle których nie miały one na stanie – już pod koniec lutego – żelu dezynfekującego.
Potem, w połowie lutego, gdy włoski rząd obejmował kwarantanną kolejne miasta i wsie, być może wierciliśmy się na bibliotecznych krzesłach i fotelach nieco bardziej niespokojnie, zaczęliśmy powoli rewidować plany wyjazdów do archiwów, bibliotek i na wakacje. Jeszcze ostrożnie, jeszcze myśląc, że poddajemy się presji informacji o pozornie jednakowej wadze, informacji w tonie alarmistycznym – takim, do którego przyzwyczailiśmy się przez ostatnie lata. Już niepokoiliśmy się o kolegów o nieeuropejskich rysach twarzy, którzy byli omijani szerokim łukiem przez przechodniów, którym nie podawano ręki w grupach towarzyskich, którzy słyszeli pod swoim adresem różne wyzwiska. Jednak przecież – myśleliśmy – ten problem jest cały czas odległy, ten problem nas nie dotyczy.
Zdaliśmy sobie sprawę z powagi sytuacji nie wcześniej niż 12 dni temu. Zaledwie 12 dni temu, które dziś – w dniu dziesiątym przymusowego ograniczenia przemieszczania się, przy 475 ofiarach śmiertelnych między wtorkiem a środą – wydają się odległe niczym miesiące. Pierwszy tydzień od wprowadzenia ograniczeń był zaledwie tygodniem zmian, przystosowywania. Zostać w oku cyklonu czy wracać – i dokąd? Jakie decyzje są racjonalne, a jakie nie – i czy racjonalność zawsze jest najlepszym z rozwiązań? Który z wyborów (oraz narodowych systemów opieki zdrowotnej) wywołuje najmniejszy dyskomfort? I wreszcie: jechać czy zostać w domu – czyli gdzie?
Pożegnania tych, którzy wyjeżdżali, z tymi, którzy zdecydowali się zostać, były dołujące. O ile w ogóle miały miejsce. W końcu z niektórymi osobami widziałaś się przed tygodniem i umawialiście się na drinka po to tylko, by dziś dowiedzieć się, jak to w środku nocy patrol policji otoczył ich auto ścisłym kordonem i przez megafon kazał im wysiąść z podniesionymi rękami. Troje niemieckich doktorantów łamaną włoszczyzną wyjaśniło, że wracają do domu; wreszcie, po kilku minutach narady policjantów, zostali oni wypuszczeni – bez słowa wyjaśnienia. Inni zarezerwowali bilet lotniczy do domu za późno – od piątku w każdym spośród włoskich regionów działa wyłącznie jedno lotnisko. Jeszcze inni pozostali na miejscu, czując się niczym bohaterowie serialu „Pozostawieni”: z tą drobną różnicą, że wokół nas nie zniknęło nagle 3%, lecz większość spośród osób, które tworzą tutejszą codzienność: codzienność złożoną z naukowców i administracji uniwersytetu, kilkuset osób pochodzących z kilkudziesięciu krajów. Teraz naszą codziennością są tzw. skypero (aperitivo na Skypie), na które składa się wirtualne porównywanie sytuacji w krajach, w których obecnie jesteśmy, zapytywanie o zdrowie, o ile ktoś przechodzi obowiązkową kwarantannę, i wypytywanie o bliskich, którzy są właśnie chorzy.
Wynaleźć codzienność
Wobec nowej, kryzysowej rzeczywistości (chociaż czy nie byliśmy przygotowani na kryzys, wojnę, katastrofę? wreszcie dzieje się to, co przeczuwaliśmy, że wydarzy się prędzej czy później, dlaczego więc udajemy zdziwionych?) ci, którzy zostali, wynajdują w duchu Michela de Certeau nową codzienność. Bo rzeczywiste poczucie ograniczenia zaczyna się, gdy podstawowe decyzje dotyczące następnych kilku tygodni (miesięcy?) zostały podjęte i rozpoczyna się trwanie. „Na balkonie trwamy”, możemy melorecytować za Piernikowskim, gdyż balkony i ogrody (szczęśliwcy wy, którzy je macie) będą osią naszego życia na bliżej niedefiniowalny, jak na razie, czas. Osią tego trwania są, tak we Włoszech, jak i gdziekolwiek indziej, sąsiedzi oraz media społecznościowe. Sąsiedzi często wspólnie organizują listy zakupowe, by nie mnożyć bytów (i zarazków) ponad konieczność; w kolejkach do supermarketów panuje przyjazna cisza lub wymienia się najświeższe plotki. Na Facebooku czy WhatsAppie próżno znaleźć ironię: platformy służą teraz przede wszystkim wzajemnemu wsparciu. I organizacji flashmobów wszelkiej maści, by nie tracić ducha. W oknach budynków wszechobecne jest hasło Andrà tutto bene (wszystko będzie dobrze).
Dopiero w trwaniu można rozpoznać fantazje i postawy najbliższej społeczności: we Włoszech kalka stanu wojennego nie ma z oczywistych powodów racji bytu, za to politycy i media odwołują się raczej do odpowiedzialności obywatelskiej i cywilnej. I, jak słusznie zauważa Włodek Goldkorn, nikt nie narzeka. Między 18 a 19.30 każdego dnia podawane są najnowsze informacje dotyczące liczby nowo zarażonych – czy raczej zidentyfikowanych zarażonych – i zmarłych, które każą sądzić, że niedefiniowalny czas odsiadki możemy zdefiniować zapewne jako długi.
Z włoskiej perspektywy, i to mimo – a może właśnie dlatego – że jesteśmy obecnie centrum światowej pandemii, z niepokojem obserwuje się szwedzkie czy brytyjskie pomysły kontrolowanego zarażania populacji. Ale przecież prawda jest taka, że nikt nie wie, które z podejmowanych obecnie decyzji rozliczymy za jakiś czas jako właściwe, a które – jako błędne. W tym sensie jest to historyczne wydarzenie rozgrywające się na naszych oczach i z naszym udziałem: decyzje podejmowane na co dzień, nie tylko przez polityków, ale też przez nas samych, mogą zmienić bieg życia naszego, naszych najbliższych, czasem też społeczności. O tym jednak dowiemy się za późno: wtedy, kiedy zmiana już zajdzie. I na tym polega nie tylko ryzyko komentowania go i opisywania na gorąco, ale też dyskomfort, z którym pozostaniemy przez najbliższy czas.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).