Podczas obchodów rocznicy Komuny Paryskiej w połowie marca kandydat Partii Komunistycznej ogłasza, że pragnie zbudować Szóstą Republikę: „społeczeństwo, w jakim chcemy żyć”. Szefowa Frontu Narodowego obiecuje rewizję konstytucji, dopisanie do niej formuły o „pierwszeństwie narodowym” i położenie nacisku na naród zamiast na dotychczasowe „Wolność, Równość, Braterstwo”. Francuzi są najmniej optymistycznym narodem na Ziemi: aż 81% spośród nich narzeka, że świat idzie w złym kierunku, martwi się marcowy „The Economist”. Wielu spośród nich uważa, że Francja zatraciła swoją tożsamość i przestała liczyć się na arenie międzynarodowej. Pocieszenia szuka się w literaturze. Nad Sekwaną czytelnictwo poprawiło się w ostatnich latach: w zeszłym roku aż 91% Francuzów przeczytało co najmniej jedną książkę, a jedna czwarta najchętniej bierze do ręki współczesną powieść.
Jeśli wiek XIX był w literaturze francuskiej czasem powieści realistycznych, które w myśl banalnego już cytatu z „Czerwonego i czarnego” Stendhala miały odbijać wszystko, co zmieści się w lustrze – błękit nieba czy przydrożne błoto – to dwieście lat później nad Sekwaną usłyszeć można złośliwy chichot ojca-założyciela tego gatunku. Na początku nowego tysiąclecia w niepamięć odchodzą gry spod znaku nouveau roman, które podporządkowywały fabułę eksperymentalnej formie, a metaliterackie narzędzia tego nurtu zostają przez literaturę zaprzęgnięte do przyglądania się współczesnej tożsamości Francji. Na kilka dni przed pierwszą turą wyborów prezydenckich, którą z niepokojem obserwować będzie cała Europa, wiadomo jedynie, że aż czworo kandydatów ma szanse na ostateczną walkę o urząd głowy państwa w drugiej turze. Dwoje spośród nich – Marine Le Pen oraz Jean-Luc Mélenchon – prezentuje szczególnie radykalny program dla Francji, dostrzegając antyestablishmentowe nastroje swoich rodaków znacznie wyraźniej niż od lat wymieniające się urzędami Partia Socjalistyczna i Republikanie. Bez względu na ostateczny wynik głosowanie w najbliższą niedzielę dowiedzie rozłamu w dotychczasowym myśleniu o polityce we Francji jako ciągłej walce o władze dwóch partii, których dominacji nie sposób naruszyć. Z istnienia tego pęknięcia znacznie szybciej niż politycy zdała sprawę literatura. Tym razem lustro powieściowe, w którym przegląda się Francja, jest pęknięte.
Marianne odwraca wzrok
Edouard Louis, „En finir avec Eddy Bellegueule”. Seuil, 224 strony, we francuskich księgarniach od stycznia 2014Dzisiejsza Francja nie zauważa dużej części swoich obywateli, twierdzi 24-letni Edouard Louis, autor sprzedanej we Francji w 300 tysiącach kopii książki „En finir avec Eddy Belleguelle” („Skończyć z Eddym Belleguelem” – powieść nie została dotąd przetłumaczona na polski). To autobiograficzna opowieść o dorastaniu tytułowego bohatera w Hallencourt – nieprzekraczającej dwóch tysięcy mieszkańców, zapomnianej przez polityków miejscowości na północy Francji. W Hallencourt, gdzie wiele rodzin żyje na granicy ubóstwa, obowiązuje jedyny słuszny wzorzec męskości (używającego przemocy maczo), spędzania wolnego czasu (picie alkoholu, oglądanie telewizji), ścieżki edukacyjnej (ukończenie szkoły w wieku lat kilkunastu, by następnie rozpocząć pracę w fabryce do momentu, w którym przestanie na nią pozwalać zdrowie). Eddy Belleguele – to prawdziwe nazwisko Louisa – od najmłodszych lat zwraca na siebie uwagę społeczności swoim „kobiecym” zachowaniem oraz zainteresowaniem teatrem i muzyką, które albo nie przystoją chłopcu, albo są nazbyt burżuazyjne. Na dwustu stronach powieści przyglądamy się walce Eddy’ego z samym sobą i stopniowo odkrywanym homoseksualizmem („Dziś będę twardzielem” – od tego zdania nastolatek zaczyna dzień) oraz przemocy, która stanowi spoiwo opisywanej społeczności.
Ale „En finir…” to również modelowa rzeczywistość z rozpraw Pierre’a Bourdieu. Wydaje się wcielać w życie fragmenty „Dystynkcji” dotyczące zbioru reprodukowanych nawyków, które uniemożliwiają zmiany w strukturze społecznej; przemocy symbolicznej, dokonywanej na tych, którzy nie posiadają kapitału pozwalającego na polepszenie sytuacji materialnej. Kontrast między życiem, jakie było mu przeznaczone w Hallencourt (od którego nie widział ucieczki) a tym, które zaczął w większym mieście, jest dla Eddy’ego szokiem. Dzięki stypendium chłopak trafia do najlepszego liceum w okręgu, a następnie – do najlepszej szkoły w całej Francji, École Normale Supérieure. Tłumaczy się w niej kolegom z niedociągnięć wychowawczych swoich rodziców, kłamiąc, że jako intelektualna bohema nie przywiązywali wagi na przykład do ortodonty; inne tłumaczenie nie mieściłoby im się w głowie.
W wywiadach Edouard Louis twierdzi, że powodem, dla którego napisał „En finir avec Eddy Belleguele”, była pustka. „Zacząłem pisać, ponieważ nigdzie nie mogłem znaleźć świata ze swojego dzieciństwa”: świata klasy niższej i pracującej czy niewielkich wsi, w których w większości głosuje się na Front Narodowy i Marine Le Pen, bo „ona jest jedyną osobą, którą obchodzimy”. Młody prozaik doskonale zdaje sobie sprawę ze swojego dwuznacznego statusu: prawienie morałów przez tego, któremu się udało, nigdy nie jest mile widziane. W przytaczanej rozmowie z „Guardianem” dodaje z wściekłością: „Jestem zdumiony, jak marny jest poziom debaty, która próbuje wyjaśnić głosowanie na skrajną prawicę lub Front Narodowy. Zamiast wymyślania nowego sposobu rozmowy, ludzie cofają się do historii, jej wyjaśnień i błędów (…). Nawet największy absurd wypowiedziany przez Marine Le Pen czy Nigela Farage’a trafia na okładki gazet, tymczasem każdy, kto jest młody i próbuje wynaleźć nowy język, zostaje ignorowany. Oto uwiąd demokracji: prawica mówi do prawicy, lewica mówi do prawicy, gdzie jest dyskurs lewicowy? Co gorsza, cały świat mówi teraz językiem skrajnej prawicy: Marine Le Pen narzuca ten język i tematy, o których mówimy”.
Wygląda jednak na to, że w kolejnych książkach Edouarda Louisa możemy spodziewać się projektu intelektualnego, którego celem będzie wytworzenie języka-pomostu, pozwalającego na przekazanie problemów „skrzywdzonych” tym „uprzywilejowanym”. Język powieści Louisa, zarówno jego debiutu, jak jego drugiej książki, „Histoire de la violence” („Histora przemocy”), pokazuje, że autor rzeczywiście próbuje wynaleźć sposób na wyrażenie podwójności swojego doświadczenia i ująć je w kategoriach politycznych. Bo – zdaje się mówić pisarz – polityka to nie tylko to, co dzieje się w Pałacu Elizejskim – to wszystkie działania, w wyniku których lodówki osób z miejsca jego pochodzenia mają szansę się zapełnić.
Przyszłość jest teraz
Sabri Louatah, „Dzikusy”, tom 1. Przeł. Beata Geppert, W.A.B., 304 strony, w księgarniach od kwietnia 2017 Kwestia dostrzegania i niedostrzegania określonych grup społecznych pojawia się również w pierwszym tomie „Dzikusów” Sabri Louataha. Przez kilkanaście wieczornych i nocnych godzin towarzyszymy rodzinie kabylskiej (to naród z Północnej Afryki, mieszkający w Algierii, Tunezji i Francji) najpierw w przygotowaniach do ślubu, a potem w weselu jednego z członków rodu. Następnego dnia ma miejsce druga tura wyborów, w której wielkie szanse na wygraną ma kandydat socjalistów Szawisz, Francuz algierskiego pochodzenia, którego hasło brzmi: „Przyszłość jest teraz”. Choć rodzina Narrusz chyba dobrze sobie radzi w Saint-Etienne, miasteczku opodal Lyonu, to nadal dobrze pamięta niedawne jeszcze podziały i dyskryminację Algierczyków, którzy osiedlali się we Francji w latach 60. i 70. „Jak jechaliśmy autobusem, ludzie kazali nam ustępować miejsca Francuzom” – wykrzykuje wściekle podczas wesela jedna z ciotek i udowadnia niedostrzegającym tego młodszym pokoleniom, że żadna spośród jej sióstr nie dostała szansy na edukację godną ich zdolności, gdyż Arabki były automatycznie wysyłane do szkół zawodowych. Szawisz ma zatem stanowić szansę dla następnych pokoleń – szansę na uwierzenie w siebie i swoje możliwości. I właśnie głosy drugiej czy trzeciej generacji osiedleńców z Afryki Północnej mogą mu zapewnić zwycięstwo w drugiej turze wyborów. W „Dzikusach” są to głosy, w których wyraża się nadzieja na odnalezienie miejsca w społeczeństwie francuskim, które nadal nie chce poszerzyć swojej definicji „francuskości”, oraz przekonanie, że istnieje jakaś wspólna sprawa, która może zintegrować kraj. Jaka to sprawa? W pierwszym tomie tego się nie dowiemy. Louatah sygnalizuje za to czytelnikowi, że realizacja marzenia o wspólnocie może wiele kosztować.
Edukacja staje się także języczkiem u wagi ostatniej, szeroko omawianej powieści Michela Houellebecqa „Uległość”. Bractwo Muzułmańskie, które wygrywa wybory prezydenckie w roku 2022, doskonale zdaje sobie sprawę z – idąc tropem Bourdieu – rozmiarów władzy kapitału kulturowego, jaką ma nad społeczeństwem aparat państwowy, który go wytwarza. Ważne jest nie tylko opanowanie dyskursu o współczesności, ale również (być może przede wszystkim) przetransponowanie go na przeszłość: kolega narratora, Françoisa, który na Sorbonie wykłada poezję Rimbauda, opowiada studentom o rzekomej konwersji poety na islam.
Michel Houellebecq, „Uległość”. Przeł. Beata Geppert, W.A.B., 286 stron, w księgarniach od czerwca 2016 Wydaje się jednak, że największą zaletą powieści Houellebecqa jest stosunek narratora „Uległości” do zmian przebiegających we Francji. Jak słusznie zauważył Wojciech Orliński: „bohater tej powieści [to] klasyczny «obojętny», którego polityka nigdy nie interesowała, bo nigdy «nie miał na kogo głosować»”. Co być może jeszcze ważniejsze, nie wiemy właściwie, co spowodowało, że w drugiej turze wyborów w szranki stanęły Front Narodowy oraz Bractwo Muzułmańskie. Houellebecq poprzestaje na uwadze, że „sukcesy skrajnej prawicy uczyniły debatę nieco ciekawszą, wnosząc do niej zapomniany dreszczyk faszyzmu, ale sprawy zaczęły naprawdę nabierać rumieńców dopiero w dwa tysiące siedemnastym, w czasie drugiej tury wyborów prezydenckich. Osłupiała prasa zagraniczna przyglądała się gorszącemu, ale arytmetycznie nieuniknionemu spektaklowi ponownego wyboru lewicowego prezydenta w kraju coraz bardziej otwarcie prawicowym”. Nie wiadomo, dlaczego kandydat Socjalistów miał zostać wybrany w roku 2017 i nie wiadomo właściwie, dlaczego wybory pięć lat później miałyby wyglądać tak, jak w powieści. A przede wszystkim: niejasne są zasady, którymi we wprowadzaniu quasi-szariatu kieruje się Bractwo Muzułmańskie. François nie interesuje się polityką; jedyne informacje, jakie o niej czerpie, pochodzą od napotykanych znajomych (głównie z uczelni). Zachwalają nowy porządek, ale wyjaśniają powody jego powstania pokrętnie, skupiając się na własnych korzyściach.
Pustka i wyłom w świecie polityki stają się głównym tematem „Uległości”. W świecie kreowanym przez Houellebecqa od dawna już nie istnieją – o ile istniały kiedykolwiek – takie słowa, jak „zainteresowanie”, czy „odpowiedzialność”. A to świetnie rymuje się z głównym kłopotem nadchodzących wyborów, tak znanym również w Polsce, Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych: mobilizacja elektoratu innego niż skrajny stała się niezwykle trudna. Tymczasem to ci, którzy w sondażach określają się mianem „niezdecydowanych”, oraz cicha część obojętnego i niechodzącego na wybory społeczeństwa decydują o sposobach uprawiania polityki. O ich lojalność toczy się walka, a próby jej zyskania dotyczą najczęściej – jak w przypadku głównego bohatera „Uległości” – obietnicy zaspokojenia potrzeb, których „niezdecydowani” nie potrafią lub nie mogą sami zaspokoić. Ostatecznie François zgadza się na zmianę wiary i powrót na uczelnię po tym, jak okazuje się, że nawet o jego najbardziej niezdarnego i nienadającego się do małżeństwa kolegę dba teraz kilka kobiet naraz. Wybiera nowe życie, „niemające większego związku z poprzednim”: daje się przekonać, że nowe rządy znalazły antidotum na jego atrofię seksualną i uczuciową.
Porno i hidżab
Virginie Despentes, „Vernon Subutex”, tom 1. Przeł. Jacek Giszczak, Wydawnictwo Otwarte, 376 stron, w księgarniach od marca 2016„W naszych czasach, gdy ktoś chciał wkurzyć ludzi, grał w pornosach, ale dzisiaj wystarczy włożyć hidżab”, podsumowuje gorzko zmiany pokoleniowe jedna z bohaterek „Vernona Subutexa” Virginie Despentes. Trylogia Despentes, podobnie jak „Uległość” Houellebecqa, skupia się przede wszystkim na życiu Paryżan. Jednak strategie opisywania pękniętej tożsamości Francji są u obojga autorów zgoła odmienne: o ile Houellebecq pozostawia czytelnikowi do wypełnienia wybrakowaną strukturę, o tyle w „Vernonie” analiza sytuacji politycznej odbywa się za pomocą partytury przekonań politycznych rozpisanej na liczną grupę postaci. Właściwie nie ma w tym nic odkrywczego: niektórzy mają poglądy lewicowe, niektórzy prawicowe; jeszcze inni, jak tytułowy bohater, świadomi są elementarnego paraliżu porozumienia tych rozmaitych światów, które coraz bardziej rozjeżdżają się, zamykając w bańkach zbudowanych z uporu i pewności swoich racji.
Jednak okazuje się, że przestrzeń pomiędzy światami jednoznacznie określonych światopoglądów, która dawniej była miejscem kompromisu i przyzwolenia na niezgodę, może stanowić broń obosieczną. Albo zostaje ona wykorzystana przez ruchy, które przyciągają pragnących stabilnej konsystencji świata (czego przykładem są Génération Idéntitaire czy Front Narodowy) – albo stwarza przynajmniej możliwość wypracowania takiej formy bliskości międzyludzkiej, która byłaby oparta na uczciwym podejściu do swoich ograniczeń, porażek, niemożności zrozumienia konsekwencji swoich zachowań. Despentes nakreśla portret swojego pokolenia – tego, które w latach 90. beztrosko korzystało z francuskiego uprzywilejowania – i dokonuje konfrontacji z pokoleniem młodszym, pełnym wściekłości na tę dezynwolturę. A przy tym pyta poprzez swoich bohaterów, czy wzajemne wysłuchanie swoich bolączek, doświadczeń i traum wystarczy, by nazywać się wspólnotą.
Nowa nadzieja?
Esej Jerzego Franczaka o Subutexie nosi tytuł „Vernon: nowa nadzieja”. Trudno nie zadać pytania: czy i jaką nadzieję dla Francji widzi rodzima literatura? Czy wizja języka uszytego na miarę tego, który opowiada, którego broni Louis, nie była już realizowana gdzie indziej, choćby przez Zadie Smith? I czy, jak przyznaje sama autorka, strategia ta nie poniosła porażki? Czy ziszczeniem marzeń opisywanych przez Louataha – o prezydencie, który miał umożliwić emancypację marginalizowanych grup – nie był w Stanach Zjednoczonych Barack Obama? A przecież wiemy doskonale, co nastąpiło (i następuje) potem. Czy wizja Despentes nie jest tylko naiwnym odwołaniem do fantazmatu roku 1968 – w gruncie rzeczy podobnym do tego, co już zupełnie cynicznie robią dziś wielkie firmy? Na ile poważnie traktować konwersję bohatera „Uległości” Houellebecqa w imię wiary, że wreszcie dostanie to, czego najbardziej potrzebuje?
W tym sensie pęknięte lustro czterech francuskich powieści do złudzenia przypomina czwórkę kandydatów, którzy według sondaży mają prawie jednakowe szanse na przejście do drugiej tury wyborów prezydenckich: nikt nie ma recepty na bezbolesne zmiany dla kraju. Gdyby autorów podporządkować każdemu z faworytów, nowe pokolenie pisarzy, przynoszące świeżość i niewiadomą, w osobach Louisa i Louataha spotkałoby się najpewniej z Emmanuelem Macronem, kontrkulturowe dziedzictwo Despentes – z Jean-Luc Mélenchonem, a z kolei cynizm Houellebecqa rymuje się z Marine Le Pen. I tylko François Fillon – jedyny, który przynależy do przewidywalnego, znanego wyborcom od 1965 roku podziału na lewicę i prawicę porządku – pozostaje sam.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).