Zdrajca klasy musi odejść
fot. ev / Unsplash

17 minut czytania

/ Obyczaje

Zdrajca klasy musi odejść

Olga Byrska

„Powrót do Reims” Didiera Eribona jest opisem zmiany jednego stylu życia, klasy robotniczej, w drugi, intelektualny. Awansu społecznego i ceny, którą się zań płaci

Jeszcze 4 minuty czytania

Powrót syna marnotrawnego? W żadnym wypadku. Didier Eribon niczemu nie zawinił, nie zmarnował żadnego talentu ani możliwości. Wprost przeciwnie. Gdy jako pięćdziesięcioletni mężczyzna po śmierci ojca odwiedza swoją matkę, jest znanym dziennikarzem i naukowcem, autorem kilku książek, pionierem francuskich queer studies, wykładowcą na zagranicznych uczelniach. A jednak „Powrotem do Reims” Eribon próbuje pogodzić się z rodziną i miejscem, z którego pochodzi.

Na początku lat 70., jako niespełna dwudziestolatek, opuścił blisko 200-tysięczną miejscowość, leżącą na północny wschód od Paryża, i przybył do stolicy, by zrealizować swoje marzenia – pisać, wykładać, stać się intelektualistą – i żyć w wielkim mieście jako wyoutowany gej. Równolegle rozluźniał kontakt z rodzicami i braćmi do momentu, w którym można było uznać je za nieistniejące. Po prawie trzydziestu latach wraca, by – jak twierdzi – „odnaleźć «moją prowincję» (…) skąd tak bardzo chciałem uciec: przestrzeń społeczną, którą od siebie odsunąłem, przestrzeń mentalną, przeciwko której zbudowałem własną osobowość i która jednak stanowiła istotną część mojego Ja”. No dobrze, zapyta ktoś, ale dlaczego zerwał kontakt? Czy nie mógł po prostu odwiedzać Reims w weekendy? Co takiego zrobili mu pochodzący z klasy robotniczej rodzice, którzy ciężko pracowali na to, by Didier jako jedyny z kilkorga dzieci mógł uczyć się w liceum, a następnie pójść na studia?

Didier Eribon, „Powrót do Reims”. Przeł. Maryna Ochab, Karakter, 224 strony, w księgarniach od kwietnia 2019Didier Eribon, „Powrót do Reims”. Przeł. Maryna Ochab, Karakter, 224 strony, w księgarniach od kwietnia 2019W dużym stopniu esej Eribona próbuje odpowiedzieć na te pytania, które może zadać jedynie osoba niedoświadczająca na własnej skórze procesu awansu społecznego i jego konsekwencji. Od lat posiadamy wiele przekonujących argumentów – badań naukowych, raportów organizacji międzynarodowych, ankiet psychologicznych czy kwestionariuszy socjologicznych – na poparcie tezy, według której mobilność społeczna służy poprawie jakości życia nie tylko jednostek, ale i całego społeczeństwa. Awans klasowy przyczynia się w demokratycznych, kapitalistycznych warunkach do zwiększania wzrostu gospodarczego oraz wzmacnia samą demokrację, osłabianą z kolei przez rosnące nierówności. Jednocześnie znamy prace takich klasyków socjologii jak Pierre Bourdieu, który osią swoich badań uczynił zrozumienie struktury społecznej, w której elita o największych zasobach (materialnych, kulturowych, społecznych) niekoniecznie pragnie zrobić miejsce dla nuworyszy, często nieznających „zasad gry” – habitusu – w danym polu. W miarę wspinania się po szczeblach drabiny społecznej habitus staje się coraz ważniejszy: do niego należeć będzie uprawianie „odpowiedniego” sportu, oglądanie „odpowiednich” dla danej grupy filmów lub seriali, a także spędzanie wolnego czasu w taki, a nie inny sposób. My, czytelnicy (i autorzy) „Dwutygodnika”, sami jesteśmy wytworem swoistego habitusu, o czym przekonujemy się najlepiej teraz – bo przeważająca większość z nas wie, kim był Pierre Bourdieu, i zna, chociażby naskórkowo, sens jego teorii pól.

„Powrót do Reims” jest więc opisem zacierania jednego habitusu, przynależącego do klasy robotniczej, na rzecz drugiego, intelektualnego. Eribon, niechętny konfesyjnemy tonowi przybieranemu przez psychoanalizę, buduje narrację o pierwszych kilkunastu latach swojego życia, łącząc własne doświadczenie z przeżyciami innych pisarek i pisarzy (w eseju znajdziemy więc cytaty z Jamesa Baldwina, Annie Ernaux, Richarda Hoggarta czy Johna Edgara Widemana); jednocześnie odpowiedzi na swoje pytania – tak dotyczące uwarunkowania losów członków swojej rodziny, jak sojuszu klasy pracującej i coraz bardziej ekstremalnej prawicy – poszukuje raczej w krytyce instytucji oraz analizie socjologicznej i historycznej, zapożyczając się u Michela Foucaulta.

Autor opisuje okoliczności, w wyniku których jego rodzice, pracujący w fabrykach i przy sprzątaniu, mimo większych ambicji i deklarowanych po wielokroć chęci nie byli w stanie na nowo podjąć nauki, by podnieść swoje kompetencje i znaleźć inną pracę. Mówi o ciałach najbliższych, które doprowadzane do ostateczności pracą po kilkanaście godzin na dobę wypalają się znacznie wcześniej niż ciała pracowników niefizycznych:

Kiedy dziś widzę moją matkę, poruszającą się z bólem wskutek pracy, jaką wykonywała przez piętnaście lat, stojąc przy taśmie montażowej i nakładając pokrywki na szklane słoiki – miała prawo do zastępstwa dziesięć minut rano, dziesięć po południu, żeby pójść do ubikacji – uderza mnie konkretne, fizyczne znaczenie pojęcia nierówność społeczna. Nawet samo słowo „nierówność” wydaje się eufemizmem, który odrealnia to, o co chodzi: nagą przemoc wyzysku. Starzejące się ciało robotnicy ukazuje oczom wszystkich, czym jest prawda istnienia klas. (…) Wieczorem wracała do domu zmordowana, „wypruta”, jak mówiła, ale zadowolona, że zarobiła w ciągu dnia wystarczająco, byśmy mogli żyć przyzwoicie.

Eribon pokazuje, jak wiele okoliczności musiałoby złożyć się w jedną szczęśliwą całość, by kolejne pokolenia nie reprodukowały znanego w Reims od pokoleń wzorca: porzucenia szkoły w wieku 14 lat, pracy fizycznej przez większość życia, szybkiego ślubu, kilkorga dzieci posiadanych już we wczesnej dorosłości. Jednocześnie wydobywa sytuacje, które doskonale unaoczniają, jak kształtują się nawyki danej grupy społecznej, jej tożsamość, wreszcie – wymagania wobec tych, którzy mają wpisywać się w określony sposób życia. Eribon wspomina, że jako dziecko nie znosił rodzinnych wypadów na ryby, które wydawały mu się bez sensu; odczuwał demonstracyjną niechęć wobec sportów, tak chętnie oglądanych i uprawianych przez braci; w miarę zaliczania kolejnych stopni edukacji zaczął używać słownictwa niezrozumiałego przez rodziców, co budziło ich frustrację:

Musiałem na nowo nauczyć się mówić: zapomnieć o błędnych zwrotach i wymowie (...), przyswoić sobie bardziej wyszukane słownictwo, budować zręczniejsze gramatyczne sekwencje… słowem, stale kontrolować swój język i wymowę. „Mówisz, jakbyś czytał z książki”, śmiali się ze mnie w domu, żeby wytknąć mi te nowe maniery i dać do zrozumienia, że dobrze wiedzą, co one znaczą.

Każde pozornie drobne tarcie staje się przyczynkiem do niekończącego się pasma kłótni o sprawy tak naprawdę podstawowe: o to, że rodzice nie byli szczęśliwi, że chcieli dla siebie innego życia, że w coraz mniejszym stopniu byli zdolni komunikować się z synem, który w demonstracyjny sposób zaczął żyć innym życiem. Bezsilność miesza się z wściekłością, wyuczona bezradność z agresją, poczucie winy przenoszone jest na tego, który nie godzi się na reprodukowanie wzorca. „Zdrajca klasy” musi odejść.

My, „cudem uratowani”

Zdrajcy i zdrajczynie klasy opuszczają miejsce, z którego pochodzą, w sensie dosłownym: przeprowadzają się do innego kraju, innego miasta, innej dzielnicy. Gdziekolwiek poczują się bardziej u siebie. Wiem, o czym piszę, bo tak jak Didier Eribon jestem zdrajczynią. To nie jedyne, co nas łączy: tak jak dziadek autora „Powrotu do Reims”, mój był (jest) stolarzem i alkoholikiem; babcia całe życie przepracowała jako sprzątaczka. Rodzice, choć bardzo młodzi (jak na przedstawicieli klasy robotniczej przystało, wzięli ślub tuż po dwudziestce; teraz mają niewiele ponad pięćdziesiąt lat), od kilkudziesięciu lat pracują fizycznie w hurtowniach farmaceutycznych na obrzeżach Warszawy.

Ja zresztą też przepracowałam w takowej kilka miesięcy jako osiemnastolatka: budziłam się wraz z nimi o 4.30 nad ranem, by od 6 do 14 przenosić kartony lekarstw z jednego miejsca na drugie w hali o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych. Niewyspane oczy wpatrujące się w pustkę, przedwcześnie pomarszczone twarze, powykręcane, wiecznie zaczerwienione dłonie, i wymiany słów równie pustych co spojrzenia: wiedziałam, że dla mnie to tylko czas między zakończeniem liceum a studiami, że tam nie zostanę. Ucieczka od tego świata była jedyną szansą na życie pełną piersią.

Wyprowadziłam się kilka miesięcy po rozpoczęciu (i rzuceniu) studiów, i od tamtej chwili nigdy nie wróciłam na dłużej niż kilka tygodni do domu rodzinnego na warszawskim Bródnie – mieszkania otrzymanego przez dziadka, pracownika PGR-u, w którym w piątkę (wraz z rodzicami i rodzicami mamy) gnieździliśmy się na 38 metrach kwadratowych do czasu zakończenia przeze mnie liceum. Nie mając własnej przestrzeni, czegokolwiek ponad rozkładane na noc łóżko i szafkę książek, spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i przez półtora roku przeprowadzałam się kilkunastokrotnie do mieszkań przyjaciół, przyjaciółek, partnerek, niedoszłych kochanków i kochanek (za co pragnę im w tym miejscu serdecznie podziękować). Podobnie jak w przypadku Eribona, moja odmienność – zanurzenie w książkach, ale też przeczuwana już nienormatywna tożsamość seksualna – nie wzbudzała entuzjazmu w rówieśnikach, wywoływała raczej agresję. Wyzwiska, śledzenie, zamykanie mnie na kilkadziesiąt minut w wiecznie psującej się, cuchnącej windzie w bloku, w którym mieszkałam.

Piszę te słowa w Paryżu, w jedną z kolejnych sobót protestów „żółtych kamizelek”, siedząc w hipsterskiej kawiarni, popijając napój za 6 euro i oddychając powietrzem wzbogaconym o gaz pieprzowy. Potem wracam do wynajmowanego dzięki pracy na uczelni mieszkania. Nic to, że jestem tutejszym odpowiednikiem prekariusza; w porównaniu z innymi formami prekariatu jest mi komfortowo, szczególnie gdy przypominam sobie, że moi rodzice od prawie dwóch dekad toną w setkach tysięcy długów. Zjadając swoje minimalistyczne z wyboru, wegetariańskie obiady, które przygotowuję w małej kuchni z widokiem na wzgórze Belleville, wiem, że jest to życie stanowczo przekraczające moje wyobrażenia o tym, jak miało ono wyglądać, gdy miałam 11–12 lat, a pieniądze w domu kończyły się po pierwszych kilku dniach miesiąca, co zmuszało nas do jedzenia wyłącznie cienkiej zupy i równie cienkich kromek chleba. Wiem też, że jest to życie stanowczo bardziej szczęśliwe od tego, które prowadzą moi rodzice. A jednak, by żyć życiem szczęśliwszym – podobnie jak Didier Eribon, choć dzieli nas jedno pokolenie, szerokość geograficzna (pochodzenia, skoro ostatecznie mieszkamy w tym samym mieście) i płeć – musiałam przejść serię kłótni, których scenariusz jest identyczny ze scenami z „Powrotu do Reims”.

Oboje z Eribonem jesteśmy żywymi dowodami na to, że teoria Pierre’a Bourdieu jest prawdziwa: on, któremu udało się wreszcie trafić do Paryża i zacząć pisać do prasy, przeprowadził wywiady rzeki z najważniejszymi współczesnymi intelektualistami; i ja, która po awansie z najgorszego według ówczesnych statystyk gimnazjum w Warszawie trafiłam do jednego z najlepszych liceów, skończyłam studia (pracując równocześnie na cały etat), dzięki wsparciu przyjaciół i przybranej rodziny – rodziny z wyboru – mieszkam w Paryżu, a za chwilę przeprowadzę się do Florencji na studia doktoranckie.

Jesteśmy tam, gdzie jesteśmy, dzięki edukacji, dzięki temu, że wiele się nauczyliśmy; ale poza nauką faktów, rozbierania pojęć i idei na części pierwsze, sprawnego operowania słowami musieliśmy nauczyć się również przebywania w odpowiedni sposób z ludźmi, dla których ich styl bycia jest przezroczysty. Musieliśmy się nauczyć tak kalibrować naszą komunikację, by zostać zrozumianymi; wreszcie, musieliśmy mówić o naszych emocjach w sposób zrozumiały, czyli opanowany i racjonalny. Prawda jest taka, że niezwykle trudno opisać proces awansu społecznego i ceny, którą się zań – nie do końca z własnej winy, nie zawsze świadomie, a jakby koniecznie – płaci. Pewnie byłoby prościej, gdyby takich książek jak „Powrót do Reims”, ale też esejów i niektórych tekstów Zadie Smith (której również „udało się wymknąć losowi określonemu z góry”) było zwyczajnie więcej.

Ostrzegawcza żółć kamizelek

To nie oznacza, że ci, którzy nie odbyli podobnej podróży, nie mają świadomości tego, jaka rola w tkance społecznej została im narzucona.

Jakże moglibyśmy nie być świadomi faktu istnienia klas społecznych, skoro tak wielka była różnica między dwoma światami, które dzieliło zaledwie kilkadziesiąt metrów? I że my należymy do jednej z nich? Richard Hoggart słusznie podkreśla, że ludzie z klas ludowych nie mają wątpliwości, w jakim żyją środowisku. Trudy życia codziennego przypominają im o tym w każdej chwili, tak jak kontrast z innymi warunkami życia. Jak można nie wiedzieć, kim się jest, kiedy widzi się, jacy są inni i jak bardzo się różnią od nas?

– zauważa słusznie Eribon, który jedną trzecią książki poświęca refleksji nad tym, dlaczego dzisiejsza lewica straciła z pola widzenia interesy ludzi nie zawsze zdolnych lub mających siłę na upominanie się o swoje prawa. Różnica między światami, które u Eribona dzieli kilkadziesiąt metrów, jest, paradoksalnie, tylko bardziej widoczna dzisiaj, gdy bogactwo – lub choćby dostatek – i ich artefakty możemy obserwować dzięki jednemu kliknięciu myszki, jednemu naciśnięciu pilota telewizyjnego (co dobitnie pokazała błyskawiczna zbiórka na zniszczoną przez pożar katedrę Notre Dame, dla której najbogatsi Francuzi w mniej niż dobę znaleźli prawie miliard euro). Doskonale wiemy też, że ta różnica tylko się powiększa. Nic więc dziwnego, że budzi sprzeciw w najróżniejszych postaciach.

We Francji od ponad dwudziestu lat możemy obserwować jedną z form protestu, przejawiającą się głosowaniem na Front Narodowy (od 2018 roku: Zjednoczenie Narodowe), który nawet w najnowszych sondażach przed wyborami do Parlamentu Europejskiego bije na głowę resztę partii politycznych. Od listopada zeszłego roku poza demokratyczną subwersją możemy też oglądać bunt, przejeżdżając przez ronda małych miejscowości lub spacerując po osprejowanym, otagowanym rewolucyjnymi hasłami Paryżu.

Ślady protestów żółtych kamizelek w Paryżu / fot. Olga Byrska

Złość żółtych kamizelek, której katalizatorem stał się podatek ekologiczny na paliwo, na przestrzeni miesięcy okazała się dotyczyć doświadczanego przez część tutejszego społeczeństwa poczucia opuszczenia przez klasę polityczną, która nie tylko przestała się przejmować losem „zwykłych ludzi”, ale przede wszystkim – porozumiewać z nimi. Mieszkańcy rejonów z paryskiej perspektywy nazywanych „prowincją” co sobotę okupują ronda swoich miejscowości, okazjonalne blokując też drogi. Utrudnieniami w dosłowny sposób – zatrzymując kierowców – próbują zwrócić uwagę na swoje problemy, które można ująć następująco: oto coraz więcej Francuzów staje się „biednymi pracującymi”, podczas gdy hermetyczna elita stolicy wykonuje pozorowane ruchy, symulując poprawę sytuacji. Część najbardziej zmotywowanych „kamizelek” organizuje się w większe grupy i przyjeżdża do Paryża. Ich protesty widuję niekiedy z okna swojego mieszkania na szóstym piętrze, widziałam, jak nad sąsiednią ulicą znad podpalonych aut unosił się gęsty czarny dym. Nie da się też przejść obojętnie obok nawołujących do rewolucji napisów na murach, ścianach i oknach lokalów usługowych, które od końca października stały się na tutejszych ulicach wszechobecne.

W tym sensie sobotni spektakl gilets jaunes jest bardziej radykalny niż gest głosowania na prawicę, określany przez Eribona jako „ostatnia deska ratunku dla klas ludowych, chcących zachować swoją zbiorową tożsamość, a przynajmniej godność, w ich odczuciu jak zawsze podeptaną, tym razem przez tych, którzy ich niegdyś reprezentowali i bronili”. Autor słusznie zauważa, że tej „afirmacji negatywnej”, to jest protestowi przez głosowanie, sprzyjała zmiana języka, zapoczątkowana przez coraz to bardziej centrową lewicę. Nie jestem jednak pewna, czy chodzi o zmianę języka polegającą na wymazywaniu pojęć klasy robotniczej. Bo i żółte kamizelki, i francuska klasa polityczna cierpią na tę samą przypadłość. Chociaż podobnie identyfikują problemy, to jednak zamiast poszukiwać ich rozwiązania, zapadają się w języku posługującym się protezami pojęć i sloganami.

Jednozdaniowe postulaty gilets jaunes, takie jak „zlikwidowanie monopolu medialno-politycznego” czy „przepisanie konstytucji przez ludzi, by służyła ona interesom ludzi”, są równie mgliste jak obietnice składane przez polityków w trakcie kampanii wyborczych. W tym sensie część polityczna „Powrotu do Reims”, chociaż bardzo trafna w analizie, nie wyczerpuje tematu. A osoby takie jak Didier Eribon czy Édouard Louis (który zresztą swoją pierwszą książkę zadedykował Eribonowi) – stojące w rozkroku między habitusami jednej i drugiej grupy i żywiące nieufność do klasy „uprzywilejowanej” – powinny też żywić ją do postulatów „nieuprzywilejowanych”. Tylko nieufność i dystans mogą być, jak sądzę, paradoksalnym punktem wyjścia pracy tłumacza języków, którymi posługują się oba światy. Tak by wreszcie, w porządku osobistym, przestać żyć z piętnem melancholii rozdartych habitusów, a w porządku społecznym wreszcie je pozszywać.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).