1.
Myślę sobie czasem o facecie, który stoi na polu w roku Pańskim 1200 i robi to, co tam ludzie w roku 1200 robili, kiedy stali na polu. Dumam sobie o jego umyśle, zastanawiam się, cóż w nim było. O czym mówi na tej zapętlonej taśmie w swojej głowie? Z kim się spiera? Przed kim się broni, komu usprawiedliwia się ze swoich czynów?
Innymi słowy – zastanawiam się, czy jego umysłowe doświadczanie życia różni się od mojego w jakiś zasadniczy sposób.
Co mnie z tym facetem łączy, jak mniemam, to fakt, że sporą część naszych myślowych dialogów prowadzimy ze znanymi sobie ludźmi: naszymi rodzicami, żonami, dziećmi, sąsiadami.
Podejrzewam natomiast, że mocno różnimy się co do ilości i rodzaju rozmów prowadzonych z ludźmi, których nigdy nie spotkaliśmy.
On zapewne zwraca się czasem do swoich bogów, przodków, stworzeń mitycznych, postaci historycznych. Tak jak i ja. Jest jednak pewna klasa ludzi, z którymi prowadzę mentalny dialog, a on nie: ludzie z daleka, którzy dzięki zaawansowanym technicznie środkom przybyli do mojego umysłu z różnymi zamiarami.
Podejrzewam, że wy również macie w głowach takich ludzi: prawdę mówiąc, skoro to czytacie (wybaczcie, wybaczcie), stałem się właśnie jednym z nich.
Czy ta różnica między nami a panem czy panią A.D. 1200 to coś dobrego czy nie? Nie jestem pewien. Póki co stwierdzimy po prostu, że istnieje różnica: zmiana dotycząca zadań, które istoty ludzkie dzień w dzień zlecają swoim umysłom.
2.
Wyobraźmy sobie przyjęcie. Goście, z wszelkich dziedzin życia, to nie płotki: żyli, cierpieli, mają firmy, są autentycznymi ekspertami w swoich dziedzinach. Rozmawiają o tym, co ich interesuje, elegancko poprawiają innych i sami są poprawiani. Na powierzchnię wypływają pewne skrywane troski, a wtedy – niespodzianka, jakże miła niespodzianka! – potwierdzają je, wspierają czy koją inni ludzie, którzy też coś takiego odczuwali.
Aż nagle wchodzi typ z megafonem. Ani najmądrzejszy na tym przyjęciu, ani najbardziej doświadczony, w składaniu zdań także nie mistrz.
Ale ma ten megafon.
Powiedzmy, że zacznie mówić o tym, jak okropnie kocha wczesne poranki wiosną. Co wtedy? Cóż, inni obracają się ku niemu, słuchają. Trudno nie słuchać. Nieuprzejmie byłoby nie słuchać. A wkrótce, w swoich małych grupkach, sami mogą zacząć rozmawiać o wczesnych porankach wiosną. Czy raczej, ściślej, o zasadności opinii Typa Z Megafonem na temat tychże. Jedni będą się z nim zgadzać, inni nie – ale jest tak głośny, że ich rozmowy zaczną odnosić się do jego wypowiedzi. Kiedy on zmieni temat, oni również. Jeśli stale używa frazy „w ostatecznym rozrachunku,” oni też zaczną jej używać. Jeśli w swoje wywody wplecie tezę, że przedkłada zachodnią część sali nad wschodnią, zacznie się powolny dryf gości na zachód.
Reakcje te są zależne nie od jego inteligencji, jego wyjątkowego obycia w świecie, jego daru kontemplacji czy kunsztu językowego, lecz od natężenia i wszechobecności jego głosu.
Jego główną cechą jest dominacja. Wypiera głosy innych. Jego narracja staje się narracją centralną, bo nie da się przed nią uciec.
Z czasem Typ Z Megafonem zarżnie przyjęcie. Goście przestaną wierzyć w swoją wartość jako gości, a za swą główną rolę przyjmą reagowanie na Typa. Przestaną robić to, czego oczekuje się od gości: prowadzić rozmowy zgodnie z własnymi zainteresowaniami i bolączkami. Staną się bierni, przestaną wierzyć w zasadność własnych wrażeń. Może nawet nie zauważą, że zaczęli mówić jego tonem, że zagłuszył ich własne myśli. To, co ważne dla niego, również im zacznie wydawać się istotne.
Jak już wspomnieliśmy, Typ Z Megafonem nie jest najbystrzejszym, najbardziej doświadczonym gościem przyjęcia, nie ma też wybitnego daru słowa – a jeśli sytuacja wygląda jeszcze gorzej?
Powiedzmy, że nie zastanawia się specjalnie nad tym, co mówi. Ot, gada, co ślina na język przyniesie. Nawet z megafonem musi trochę podnosić głos, by go usłyszano, co również ogranicza złożoność jego wypowiedzi. Ponieważ sądzi, że musi dostarczać rozrywki, przeskakuje z tematu na temat, preferując te ogólnie konceptualne („Jemy więcej koreczków serowych – a są pyszne!”), prowokujące niepokoje czy kontrowersje („Czy niedobory wina to skutek mrocznych knowań wiadomych sił?”), plotki („Szybki numerek w łazience od południa? Tak słyszeliśmy!”) i banały („A który kwadrant pokoju gościnnego WY lubicie najbardziej?”).
Uważamy, że mowa to wynik procesu myślowego (myślimy coś, po czym dobieramy zdanie, by tę myśl wyrazić), ale też myśl bywa wynikiem mowy (kiedy brniemy przez słowa ku sensowi, sami odkrywamy, co właściwie myślimy). Ten jazgoczący typ, siłowo wpychając swoją ograniczoną leksykę w głowy gości, odcisnął się na jakości i zabarwieniu przebiegających przez nie myśli.
W konsekwencji narzucił przyjęciu pułap intelektualny.
3.
W pokoju siedzi mężczyzna. Ktoś zaczyna krzyczeć do niego przez okno, powiadamiając go o warunkach w sąsiednim domu. Umysł naszego mężczyzny ulega wpływowi: zaczyna wyobrażać sobie ów dom. Jakie czynniki mogłyby wpłynąć na jakość jego wyobrażeń? To znaczy, jakie czynniki mogą wpłynąć na to, do jakiego stopnia wyobrazi on sobie ten sąsiedni dom takim, jaki on rzeczywiście jest?
1. Klarowność języka używanego przez Powiadamiającego (im mniej mętniactwa, bełkotu czy żargonu, tym lepiej);
2. Intencje Powiadamiającego (brak tychże jest korzystniejszy niż istotne intencje);
3. Czas i pieczołowitość włożone przez Powiadamiającego w stworzenie jego opowieści (tj. do jakiego stopnia jego relacja została przejrzana i poprawiona, nim ją wygłosił, przy czym więcej czasu i staranności jest korzystniejsze niż mniej);
4. Czas dostępny na wygłoszenie komunikatu (tu więcej czasu jest korzystniejsze niż mniej, przy założeniu, że więcej czasu pozwala Powiadamiającemu na głębsze wyjaśnienia, wnikliwość, klarowność itd.).
Najlepszy wariant otrzymania wiernego obrazu owego domu w sąsiedztwie mógłby więc wyglądać następująco: informacje przychodzą w postaci prozy, spisywanej i poprawianej przez dłuższy czas, w celu dotarcia do prawdy przez osobę niezainteresowaną tematem, posiadającą jednak rzeczywiste doświadczenie w tej kwestii. Raport taki może być tak długi, treściwy, dbały o niuanse i złożony, jak tylko trzeba, by oddać złożoność sytuacji.
Najgorszy wariant mógłby być taki: informacje przychodzą w postaci prozy spisanej przez osobę o nieznacznym lub żadnym doświadczeniu w tej kwestii, która nie miała wiele czasu na poprawienie tego, co już napisała, pracowała pod silną presją terminów, jak też z założoną intencją, która dyskretnie czy otwarcie wpływa na jej zdolność mówienia prawdy.
Czy ów najgorszy wariant dałoby się jeszcze pogorszyć? Jasne. Przyjmijmy więc, że głównym zadaniem Powiadamiającego jest dostarczanie rozrywki i że, jeśli zawiedzie w tym zadaniu, już po nim. A mężczyzna przyjmujący informacje? Powiedzmy, że jest zapracowany, nieprzygotowany, zbyt rozproszony, by rzeczowo ocenić, co krzyczy do niego Powiadamiający.
A potem zaproponujmy inwazję na ten dom w sąsiedztwie.
Witamy w Stanach, około roku 2003.
4.
Na mój rozum coś obecnego potencjalnie w naszych mediach informacyjnych ujawniło się z katastrofalną siłą w okolicach procesu O.J. Simpsona. Ponieważ teza, jakoby popełniona zbrodnia miała znaczenie ogólnokrajowe, była ewidentnie fałszywa, należało ją wzmocnić. Trzeba było wymyślić nowy styl prezentowania wiadomości. Żeby wycisnąć tysiące godzin transmisji z czegoś, co dałoby się co parę tygodni streścić w kilka minut, stworzono – czy, łagodniej, zmodyfikowano ze starej – nową strategię retoryczną.
Jeśli ktoś miałby przez dziesięć godzin dziennie perorować o psim stolcu w misce, musiałby dokonać pewnych korekt. Mówienie tych głupot, które mówić należy, by podtrzymać złudzenie, że historia psiej kupy to poważny news („Jesse Toville, ekspert od psich kup, przedstawia swoją ocenę prawdopodobnych rozmiarów psa i jego stanu psychicznego w momencie sadzenia kloca!”), wymaga skrzywienia głosu, mimiki, formatu.
Erozja ta pogłębiała się w trakcie skandalu z Monicą Lewinsky („W kolejnym serwisie: Więcej o Plamie! Czy i wam zdarzyło się Dać Plamę? Jaki kolor, waszym zdaniem, najskuteczniej kryłby Plamę? Zobaczcie, jakie odpowiedzi naszych widzów przewidzieli nasi eksperci!”) i przy dziesiątkach pomniejszych (?) spraw i skandalików, wszystkich traktowanych chorobliwie poważnie, sensacji pompowanych do niewiarygodnych rozmiarów, często z udziałem pomniejszych celebrytów – a potem przyszedł jedenasty września.
W tamtym momencie nasz dyskurs publiczny uległ już takiej prymitywizacji – nasz język publiczny takiemu spłaszczeniu – że nie mieliśmy żadnych szans. Kiedy w tej chwili lęku i potrzeby znaleźliśmy pod ręką ta same prymitywne, dramatyczne narzędzia, których używaliśmy, by omawiać sprawę O.J. i inne, posłużyliśmy się nimi także po to, by zdecydować, czy dokonać najazdu na inny kraj, i wkrótce byliśmy już w Bagdadzie, pod wodzą Typa Z Megafonem, po drodze zaliczając „Odliczanie do Łomotania na Pustyni!” i „Do Widzenia, Podły Draniu: Nadjeżdżają Amerykanie!”. Wyglądało na to, że Typ z Megafonem doznał pewnej martwicy mózgu. A przynajmniej jakaś jego część była nią dotknięta. Co obumarło? Ta wścibska cząstka, która powinna była pomóc nam zdecydować, czy inwazja była moralnie i rozumnie zasadna, która powinna była wiedzieć, że omawiana wojna będzie wojną prawdziwą, mogącą rzeczywiście mieć miejsce i dotknąć rzeczywistych, jeszcze żywych ludzi. Gdzie podziało się nasze poczucie bolesnych dumań, autentycznych wątpliwości? Dostaliśmy (o ile pamiętam) mnóstwo rozważań o taktyce (którędy, jakimi pojazdami) i strategii (jak to wszystko „odbije się na arabskich ulicach”), niewiele jednak o zasadniczym aspekcie moralnym inwazji. Nie usłyszeliśmy na przykład kwestii typu: „Cóż, Ted, jak to kiedyś powiedział Gandhi: «Co za różnica dla zabitych, dla sierot, dla bezdomnych, czy szaleńcze zniszczenie sieje się w imię totalitaryzmu, czy pod świętym wezwaniem wolności bądź demokracji?»”.
Upraszczam? Tak. Czy wszystkie nasze media są głupie? Bynajmniej. Czy powstały inteligentne, cenne teksty na temat naszego parcia ku wojnie (jak też o Simpsonie, Monice, a potem Laci Peterson i Michaelu Jacksonie itd.)? Oczywiście.
A jednak: czy część naszych mediów jest bardzo głupia? O, panie. Czy głupie, a niemal wszechobecne media sprawiają, że łatwiej nam tolerować głupotę jako taką? Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej.
Czy natura ludzka jest taka, że w pewnych okolicznościach głupota może zająć pozycję dominującą, zakazić bystrzejsze rewiry, ściągać wszystko do swojego poziomu?
5.
Ostatniego wieczora na kanale lokalnym oglądałem młodego reportera stojącego przed naszą galerią handlową. Ewidentnie mróz mu jaja ściskał. Jego wypowiedź, w skrócie, brzmiała tak: Galerie handlowe mają więcej klientów przed świętami! Potem przeszedł do lokalnych aspektów swojego dziennikarskiego śledztwa: 1. To dotyczy także naszej galerii! 2. Kiedy w naszej galerii większy tłok, na parkingach ciaśniej! 3. Im więcej samochodów, tym trudniej zaparkować przed zakupami! 4. (Szok! Niedowierzanie!) A jednak ludzie wciąż robią zakupy, z powodu że ponieważ Boże Narodzenie!
Brzmiało to zasadniczo jak tekst informacyjny. Chłopak przedstawił się dziarsko, nie wyśmiał go nikt z NewsCenter8, czy jak tam się zwie ten kanał. W naszym pięknym mieście ludzie siedzieli, oglądali to i jestem przeświadczony, że w większości także się z niego nie śmiali. Podobnie jak rodzina Saundersów, oni też już się do tego przyzwyczaili, przystawali na pogląd, że właśnie otrzymali jakąś Informację. Choć już wiedzieliśmy wszystko to, co nam powiedziano, choć wygłoszono to językiem banalnym, podkręconym tym dziwnym akcentowaniem, typowym dla wiadomości telewizyjnych („ZIMna pogoda SPRRRawia, że CZĘŚĆ kierowCÓW jeździ mniej, CARrie!”), przyjmowaliśmy to – i powiedziałbym, że coś się w nas przez to zmieniło: staliśmy się bardziej tępi, mniej krytyczni wobec papki.
Co więcej, podejrzewam, że odrobinę obniżyło to naszą zdolność wygłaszania śmiałych i konkretnych zdań, czy też śmiania się z tych durnych i nieprzemyślanych. Kiedy następnym razem najdzie nas pokusa, by powiedzieć coś w stylu: „O kurde, przed Bożym Narodzeniem w galeriach handlowych serio robi się tłok, no bo ludzie przed Bożym Narodzeniem częściej robią zakupy z powodu że na Boże Narodzenie tylu ludzi idzie do galerii handlowej ponieważ święta to takie święto, kiedy jedni ludzie dają czasem innym ludziom różne prezenty” – to faktycznie tak powiemy, z uczuciem tym bardziej szczerym, że przecież widzieliśmy to wszystko na galowo, w telewizji, w wytwornym przebraniu pseudo-Informacji.
A kiedy następnym razem usłyszymy, jak ktoś mówi, na przykład: „Trzymamy się tej strategii, ponieważ inne strategie, jak je rozważaliśmy, doszliśmy do wniosku, że pod względem ogólnej skuteczności nie były to strategie słuszne, toteż dlatego właśnie przystąpiliśmy do realizacji tej strategii, którą obecnie realizujemy, a której niepowodzenie pragnęliby ujrzeć nasi wrogowie, a to z powodu że ponieważ oni nienawidzą wolności,” będziemy czekać, czy osoba prowadząca wiadomości parsknie śmiechem, czy może zdławi grymas niesmaku, a jeśli nie zrobi ani jednego, ani drugiego, wszyscy poczujemy lekkie dotknięcie obłędu, a tym samym mniejszą pewność siebie, a tym samym większą bierność.
Innymi słowy, głupawe komunikaty pociągają za sobą konkretne koszty, nawet jeśli tworzono te głupawe komunikaty w zupełnie niewinnych intencjach.
A koszt głupawych komunikatów jest wprost proporcjonalny do wszechobecności takiego przekazu.
6.
Na początku jest pusty umysł. Potem w tym umyśle pojawia się idea, i zaczynają się kłopoty, bo umysł bierze ideę za świat. Biorąc ideę za świat, mózg formułuje teorię, a skoro już ją sobie skonstruował, nabiera ochoty do działania.
Ponieważ idea zawsze jest tylko przybliżeniem świata, owo działanie może mieć skutki katastrofalne lub dobroczynne, zależnie od odległości dzielącej ideę od świata.
Zadaniem mass mediów jest przedstawianie tego symulakrum świata, na którym wznosimy nasze idee. Takie tworzenie symulakrów ma też inną nazwę: to opowiadanie.
Typ Z Megafonem opowiada nam coś, ale te jego opowieści nie są zbyt dobre. Inaczej: jego opowieści są ograniczone. Nie miały czasu, by wyrosnąć – zbyt szybko idą wśród ludzi i zbyt szerokie jest grono ich odbiorców. Opowiadanie, gawędziarstwo to przedsięwzięcie, w którym znaczną rolę odgrywa język, ale Typ Z Megafonem nie ma czasu na pracę nad mocą języka. Najlepsze opowieści wychodzą od zagadkowego impulsu szukania prawdy, który pojawia się w intensywnie poprawianym tekście. Są złożone, niejasne i wieloznaczne. Sprawiają, że wolniej, a nie szybko przechodzimy do działania. Przydają nam pokory, sprawiają, że współczujemy nieznanym sobie ludziom, bo pomagają nam wyobrazić ich sobie, a kiedy ich sobie wyobrazimy – kiedy opowiadanie jest na tyle dobre – wyobrażamy sobie też, że zasadniczo się od nas nie różnią. Jeśli opowieść jest kiepska, czy stworzona pod tezę, jeśli zrodziła się z niedostatków wyobraźni czy w pośpiechu, wyobrażamy sobie, że ci inni ludzie są z gruntu niepodobni nam: niepoznawalni, nieprzeniknieni, bezsporni.
Nasza interwencja w Iraku była literacką porażką, przez co rozumiem porażkę wyobraźni. Kultura zdolna wyobrażać sobie lepiej, plastyczniej miałaby więcej respektu przed wojną niż my, większą świadomość zasady nieprzewidzianych konsekwencji, lepsze zaznajomienie z tym, że świat ma skłonność do obracania energii agresji przeciwko agresorowi, i to w sposób dla tego ostatniego nieoczekiwany. Kultura zdolna do złożonych wyobrażeń jest kulturą pokorną. Jeśli już musi działać, to działa najpóźniej, jak tylko się da, i jak najostrożniej, bo zna własne rozmiary i ciasne odstępy między regałami w tym sklepie z porcelaną, do którego ma się wtarabanić. Wie też, że choćby najlepiej się przygotowała – choćby swoje przewidywania poddała bezwzględnej, inteligentnej ocenie – miejsce, do którego się udaje, będzie bardzo odmienne od tego wyobrażonego. Manko pomiędzy wyobrażonym a rzeczywistym, przemnożone przez gwałtowność zamiarów wyobrażającego, równa się złu, które wyrządzi.
7.
Jak więc znaleźliśmy się w obecnym położeniu? Myślę, że stało się to mniej więcej tak: pewne elementy po prawej stronie dyskursu (Rush Limbaugh, Fox News itd.) dokonały reanimacji zadawnionego w USA nurtu uproszczonej, szowinistycznej, opartej na strachu retoryki, która w klimacie lęku po jedenastym września w mniejszym lub większym stopniu skaziła resztę mediów. Pamiętacie, jak Bill O’Reilly w rozmowie z Jeremym Glickiem, którego ojciec zginął jedenastego września, przerywał mu/upominał go/przekręcał jego słowa, aż wreszcie kazał mu się zamknąć i wyłączył jego mikrofon? I dziwny wywiad/przesłuchanie piosenkarek z Dixie Chicks przez Matkę Przełożoną Diane Sawyer?
To były szalone czasy.
Cóż, to także obecne czasy i czasy, które dopiero nadejdą. Podstawowa choroba naszych mediów nie została wyleczona, to tylko nasze lęki nieco zelżały. Kiedy przyjdzie następny atak, wywołany nim skręt w stalinizm będzie jeszcze ostrzejszy, bo też wzmożony (niechybnie) retrospektywną pokutą za to, co będzie wówczas postrzegane jako okres (tj. teraźniejszość) osunięcia się w łagodność i otwartą debatę, zachęcającą do terroryzmu.
Czy już ze szczętem utkwiliśmy w piekle? Nie: media, podobnie jak życie, są złożone i wielopoziomowe, pełno tam bohaterów dających odpór siłom zła (pokłońmy się wszyscy Billowi Moyersowi, pokłońmy się Soledad O’Brien, kiedy po Katrinie puściły jej nerwy w wywiadzie z dyrektorem Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego Michaelem Brownem). Jeśli jednak zdefiniujemy Megafon jako sumę setek głosów, które docierają do nas codziennie od nieznanych nam ludzi za pośrednictwem najnowszych technologii, staje się jasne, że znaczny i rosnący odsetek tego głosu stanowią ci z dna beczki, wrzaskliwi a wyzuci z ciekawości, skłonni do tyrad i naginania pod tezę. Megafon usiłuje nas zantagonizować, budzić w nas lęki, poczucie nieskuteczności i samotności, przekonać nas, że świat roi się od wrogów i ludzi głupszych i mniej spolegliwych niż my sami; kultywuje ideę, że poza obszarem naszego bezpośredniego doświadczenia świat działa inaczej, bardziej wrogo, mniej poznawalnie. Ta martwicza skłonność pleni się jak wirus, przejawia się ustawicznie: o ile część osób z naszych mediów ma ją już w krwiobiegu, inne zdradzają ją w przebłyskach. Często zrzuca też skórę polityki i wybiera się na spacer przez Park Rozrywek, gdzie szczerzy się obleśnie, drwiąco, a triumfuje, kiedy ktoś upadnie wskutek, powiedzmy, niedoboru bielizny czy pijackiej imprezy.
Czemu jednak to właśnie ta skłonność rośnie w siłę? Strach, tak, po części idzie o strach. W czasie zagrożeń ten, kto paranoicznie bije nieustannie na alarm, kiedyś w końcu będzie miał rację. Głos dowodzący naszej absolutnej prawości i absolutnej nieprawości naszych wrogów, głos stale poszerzający definicję „wroga” zdejmuje z nas brzemię życia z niepewnością. Wrażliwość zdolna wytworzyć frazy takie jak „nieszczęśliwe, ale niezbędne straty uboczne” w gorących chwilach może jawić się swego rodzaju mrocznym, koniecznym pragmatyzmem.
Jednak, jak sądzę, nasze obecne obumieranie mózgu bierze się nie tyle ze strachów, ile z komercji: z przesunięcia, do którego doszło w naszych głównych instytucjach medialnych, od modelu interesu publicznego ku modelowi korporacyjnemu. W działalności naszych mass mediów zakłada się już konieczność generowania zysków. Założenie to jest wyzute z wszelkich brzemion moralnych: to coś, z czym zgadzają się wszyscy ludzie z ogładą, dzięki czemu mogą zaczynać inne, istotniejsze debaty nad „treścią”.
Czemu akurat dyskurs agresywny, budzący lęki, tanio dramatyczny i polaryzujący przynosi większe zyski niż jego przeciwieństwo? Oto zagadka. Może chodzi po prostu o teatr: tyrady, insynuacje, nurzanie się w plugastwie, drażnienie tych, których nie trzeba już przekonywać, to wszystko jest może na jakimś prymitywnym poziomie po prostu ciekawsze niż jakaś inteligentna, sceptyczna istota ludzka próbująca wziąć się za bary ze złożonością, szczególnie jeśli zważyć na to, jak korzystamy z naszych mediów – dla zabicia czasu na lotniskach czy jako środka nasennego bądź pobudzającego po ciężkim dniu.
Tak czy inaczej, ludzie, którzy pytali niegdyś: „Czy to wiadomość dla prasy?”, teraz wydają się pytać: „Poruszy ludzi?”. I tę zmianę da się odczuć, na górze i na dole, w całej kulturze.
Wyobraźmy sobie wioskę. Pobliska osada, gdzie ponad miarę obrodziło pewne warzywo, po spożyciu powodujące czerwienienie skóry, sprzedaje naszej wiosce ów ziemiopłód po korzystnej cenie. Po paru miesiącach przeciętny kolor skóry mieszkańców naszej wsi przesunie się ku czerwieni. Ten ogólny trend będzie miał w sobie wszelakie zróżnicowania i wyjątki: ten tutaj zajada się tym warzywem bez opamiętania, a jednak tylko troszkę się zaróżowił; tej nigdy nie smakowało, więc go nie tknie i kolor jej skóry nie ulegnie zmianie. Ogólnie jednak, ponieważ tego warzywa jest wszędzie pełno, wioska będzie coraz czerwieńsza, a daleko na końcu krzywej gaussowskiej ludzie zaczną mocno przypominać demony.
Czym w tej alegorii jest „warzywo”? Czym „czerwień”?
Warzywo, które zdominowało naszą wioskę, to orientacja na zysk.
Czerwień to wynikające zeń zbrutalizowanie retoryki publicznej.
Żeby nie było: zysk to nic złego, zdolność przetrwania w gospodarce to wspaniała sprawa. Jeśli jednak zmiotą one wszystkie inne kryteria oceny, przeobrazimy się w wieczne dzieci, sami sobie odmawiając korzystania z wyższych funkcji umysłowych. Z każdą sieriozną debatą nad losem płodu w ciele jego zamordowanej matki, z każdym wywiadem z kimś, kto znał adwokata rzekomej bliskiej znajomej kolejnej Anny Nicole Smith, stajemy się coraz bardziej obrzmiali i błazeńscy, a przez to coraz mniej odporni.
Składając naszą zbiorową rolę jako opowiadaczy w ręce bytów, dla których priorytetem jest zysk, czynimy niebezpieczne ustępstwo: „Mówcie nam tyle prawdy, ile tylko możecie” – tak właściwie się do nich zwracamy – „póki to dla was zyskowne”. To nie to samo co żądanie: „Mówcie nam prawdę”.
Kulturze do przetrwania niezbędna jest zdolność rozumienia – i świata, i siebie samej. Dziś jednak na arenę debaty publicznej prowadzą nas wizjonerzy, których głównym darem jest zdolność skłaniania ludzi, by wciąż ich oglądali.
8.
Pisarz uogólniający jest jak wylewny pijak, który tarabani się wam do domu, bełkocząc: „No wiem, że nie wyrażam się jasno, nie całkiem, ale przecież trochę jakby czujecie to samo co ja?”. Jeśli uprzejmie przymkniecie oczy na moje uogólnienia, a nos wciąż będzie wam podpowiadał to samo co mój – że mianowicie już niedługo główne wydanie wiadomości może składać się wyłącznie z tyrad mężczyzn tak wściekłych, a niezdolnych do ujmowania myśli w słowa, iż będą tylko prychać i tłuc własne twarze kułakami, z przerwami na filmiki z psami wybuchającymi po połknięciu petard i oceny zabawności tychże przez ekspertów od wysadzania psów – jeśli zgadzacie się z moim punktem wyjścia, że media wrednieją i głupieją – możemy nawet zapytać, wszyscy wraz: kto jest szefem tego bajzlu? kto robi obrazki do programu Seana Hannity’ego? kto rezerwuje loty temu niekończącemu się potokowi reporterów, którzy stojąc na plaży na Bahamach, posępnie deliberują nad zawartością żołądka martwej kobiety?
Cóż, wygląda na to, że my sami. Kto rządzi mediami? Kto jest w mediach? Najlepsi i najzdolniejsi wśród nas – najlepiej oczytani, najambitniejsi, najbardziej utalentowani, ci, którzy z domów idą na najlepsze studia, stamtąd na najlepsze staże, a z nich do Biur w całym kraju, by dostarczać nam informacje. Podejrzewam, że przyjmują zadania, które potem wykonują, bez głębszego namysłu nad poglądami politycznymi pracodawcy. Liczy się, w którym z chórów anielskich zasiada pracodawca. Ogólnokrajowy jest bliższy Bogu niż lokalny, wielkie rynki patrzą z góry na małe, a ci ostatnio błogosławieni w ratingach unoszą się powoli przez chmury, robiąc wrażenie na tych serafinach, których trajektoria się wypłaszczyła, bo pracują dla frajerów.
Nie działa tu, moim zdaniem, żaden spisek, to nie zła wola czy uśmiechnięci szyderczo Ludzie Za Kurtyną: po prostu banda typów z dobrych uczelni, toczących wymarzone życie, krzywiących się nieco w duchu na michałki o psach walących kupy, ale i tak pilnujących, żeby poszły na czas, wypolerowane do perfekcji.
Jakim cudem tak uzdolnieni ludzie wydają z siebie tak szkodliwy produkt? Przypuszczałbym, że chodzi o wolę przetrwania: każdy trybik w maszynie robi to, co musi, byle nie wrócić z podkulonym ogonem na prowincję, więc trzyma się bieżących rygorów czasu i zyskowności, zawsze odraczając swoją „prawdziwą” pracę na moment, kiedy już odłoży na starość i może rzucić to wszystko i wyjechać w Appalachy albo dostanie posadę pozwalającą żyć w zgodzie z własnym sercem (młody przyjaciel tworzący treści dla internetowego giganta medialnego pisze mi w mailu: „Właśnie napisałem w robocie taki nagłówek: «Z zaginionego dziennika Anny Nicole Smith: Nienawidzę seksu». Jeśli ktoś zastanawia się, czemu Amerykanie nie dostają prawdziwych wiadomości, to właśnie przez takich korporacyjnych sprzedawczyków jak ja, którzy zrobią wszystko, byle nigdy więcej nie rozwozić pizzy”).
Asystentka słynnego konserwatywnego opiniomistrza opisała mi go kiedyś, z tchem cokolwiek zapartym i w trybie „bez sądów ocennych”, jak to się często słyszy w tych kręgach, jako jednego z najzabawniejszych, najinteligentniejszych i najenergiczniejszych ludzi, których kiedykolwiek poznała. Wierzę jej. Wykonywanie jej pracy niewątpliwie wymaga wyjątkowego i przerażającego zestawu umiejętności. Czy zgadzała się z nim politycznie? Tu uchyliła się od odpowiedzi – trochę tak, trochę nie. To w sumie nie było istotne. Facet zamiatał, jak chciał. Od razu poczułem się nieco prostacko – pytać ją o politykę, to jakby podczas wizyty w pałacu nagabywać lokaja o wysokość gaży.
Pierwszym wymogiem wielkości jest utrzymanie się w grze. Aby utrzymać się w grze, trzeba mieć żywotność; aby dowieść żywotności, trzeba być oglądanym; by być oglądanym, należy posiadać oglądalność, a w branży newsowej wykształciła się już konwencja Oglądalności: ton, tempo, niepisany zestaw dopuszczalnych tematów i dopuszczalnych odniesień do tychże – które w najlepszym razie mają z prawdą marginalny związek. To, co można powiedzieć w telewizji, jest limitowane, acz delikatnie, przez poprzednie występy, montaż oraz sygnały towarzyskie, jak też mniej subtelnie – odmową kolejnych zaproszeń.
Ów byt, który próbuję podciągnąć pod wspólne pojęcie Megafonu, to oczywiście, rzecz jasna, społeczność idąca w dziesiątki tysięcy ludzi – jak wszystkie społeczności, niejednolita i opierająca się łatwym uogólnieniom, a w swych działaniach tajemnicza.
Społeczność ta tworzy jednak coś w rodzaju klasy de facto rządzącej, ponieważ nie unikniemy słyszenia tego, co do nas mówi, a to, co słyszymy, zmienia nasz sposób myślenia. Stała się swego rodzaju agendą rządową: kiedy rząd chce nas zwieść, zwraca się do mediów; kiedy zaś media napalą się na jakiś temat (tj. zwęszą coś, co podgrzeje ratingi), wpływają na władze. Zawsze tak było, ale te relacje w coraz większym stopniu przeradzają się w zaklęty krąg, poza którym pozostaje obywatel. Jak każda klasa rządząca, ta również patrzy z góry na tych, którymi włada. Nowość polega na tym, że ta klasa rządząca włada nami przez oczy i uszy. Wypełnia powietrze, a więc i nasze głowy, swoimi priorytetami i myślami oraz nowym, skarlałym słownictwem.
To dziwacznie zbratana klasa rządząca: Król Opinii Konserwatywnej ma więcej wspólnego z Królem Opinii Postępowej niż którykolwiek z nich z konserwatywnymi czy postępowymi robotnikami harującymi ramię w ramię w ubojni w Wichicie. Królowie Opinii mają wspólnych przyjaciół, pokrewne ambicje, ten sam układ odniesienia (agenci, spodziewane komforty, znajomość hierarchii znaczników sukcesu, mistrzowskie opanowanie żargonu wtajemniczonych). Przede wszystkim łączy ich pragnienie uniknięcia strącenia z królestwa stratosferycznych wyżyn z powrotem tam, skąd przyszli.
Z boku Megafonu jest taka mała szparka – jak długo pozwalają ci do niego mówić, sypią się stamtąd pieniądze.
Mijają pory roku. Na rzeczy, przy których kiedyś przewracalibyśmy oczami, teraz reagujemy tępym mruganiem. Przychodzą nowe truizmy, nowe linie odniesienia. Położono nowy fundament, zwany Naszymi Podstawowymi Wartościami, a na nim wyrastają nowe, zadziwiające konstrukcje: raptowna -paraakceptacja dla, powiedzmy, podtapiania jeńców czy dla koncepcji, że proces to przywilej, którego możemy odmówić osobie uznanej za sprawcę odpowiednio poważnej zbrodni.
9.
I w tym momencie słyszę głos z głębi sali, mój własny głos: „Ejże, George, daj spokój, przecież nasze mass media zawsze były głupie, goniły za sensacją i zyskiem, nie?”.
Oczywiście, że tak. Jeśli potrzebne wam wprowadzenie do strojenia na głupotę, obejrzyjcie sobie byle starą kronikę filmową („Ci dziarscy Jankesi z Południa maszerują żwawo ku bandzie szkopów, którzy zaraz tak dostaną po krzyżach, że będą gwizdać Lili Marlene drugim końcem!”). Absolutnie potrafiliśmy nakręcać się do mordu, nawet kiedy Megafon był jeszcze malutki i składał się z raptem kilku gazet (szanowanko, panie Hearst!), podejrzewam zresztą, że gdyby sięgnąć głębiej w przeszłość, trafilibyśmy na gromadkę sześciu czy siedmiu troglodytów rojących zaciekle o osadzie wrażych troglodytów, żeby zaraz potem pokłusować tam, rycząc chwytliwe slogany, i zmieść tamtych z powierzchni ziemi na obłędnej mocy wzajemnego podsycania płomieni.
Uważam jednak, że obecnie nastał czas szczególnego zagrożenia, choćby dlatego, że nasza technologia stała się tak głośna, śliczna i uwodzicielska, a jej zdolność do samokrytyki tak niedostateczna i ślimacza. Minął już czas trzymania pod butem: siły, które przyjdą po naszą przyzwoitość, humor i wolność, będą pięknymi, miodopłynnymi głosami opiewać przyzwoitość, humor i wolność.
Wyobraźmy sobie, że Megafon ma dwie gałki: jedna steruje Inteligencją oracji, druga – jej Głośnością. W idealnej sytuacji Inteligencja byłaby ustawiona wysoko, a Głośność nisko, co pozwalałoby na rozpowszechnianie i usłyszenie wielu, wzajemnie sprzecznych głosów. Kiedy jednak Inteligencja jest ustawiona na „Durnie”, a Głośność na „Przekrzyczeć Wszystkich Innych”, to już trąci propagandą i mamy problem bezpośrednio zagrażający zdrowiu naszej demokracji.
Czy istnieje na to antidotum?
Esej pochodzi z książki George'a Saundersa „The Braindead Megaphone”, wydanej przez Riverhead Books w 2007 roku.
Copyright © 2007 by George Saunders.
No, owszem, ale tylko częściowe, może nie zadziałać, i średnio cieszy. Czy możemy zdelegalizować Głupotę? Nie sądzę, żebyśmy chcieli. Wolność oznacza, że musimy mieć swobodę bycia Głupimi, Banalnymi czy Wynaturzonymi, wolność stworzenia zarówno „Absalomie, Absalomie…”, jak i „Wymieńmy się zwierzakami! W tym tygodniu krokodyle”. Wolność oznacza, że jeśli jakiś były radiowy didżej da radę wspiąć się na szczyt, gdzie dzięki serwowaniu swoich czerstwych poglądów i terroryzowaniu zaproszonych gości powoduje turbulencje polityczne, ma też prawo, by na jego cześć nazwano płatki kukurydziane. Energia twórcza Amerykanów zawsze balansowała na granicy obłędu. „Błękitna rapsodia” i „The Night Chicago Died” mają niestety nieco wspólnego DNA, gen „radośnie beztroskiej pewności siebie”. Moja recepta na antidotum to po prostu: świadomość skłonności do Megafonizowania i omawianie tejże. Antidotum to każde solidnie przemyślane odrzucenie dogmatu, każdy skrawek inteligentnej logiki, każde zredukowanie do absurdu czyjejś zamordystycznej postawy. Antidotum to każde żądanie wyklarowania tego, co mgliste, każde przekłucie balonu samozadowolonego banału, każde skreślenie w poprawianym dokumencie.
Ta bitwa, jak każda wielka batalia moralna, zostanie wygrana, o ile ją wygramy, nie dzięki prostemu zstąpieniu tsunami Totalnej Rzetelności, lecz dzięki kropelkom szczegółowości, hartu ducha i solidnej logiki, aplikowanych pipetkami przez wielu z nas jednocześnie.
Spotkaliśmy wroga i byliśmy nim my sami, prawda, prawda, ale fakt, że rozpoznaliśmy wroga w sobie samych, wskazuje, że wciąż jeszcze możemy wziąć się w garść i spuścić sobie wpierdol, że się tak wyrażę: nieustannie przypominać sobie, że obrazy świata to nie to samo co ów świat. Ściszmy ten Megafon, domagajmy się, by to, co przezeń mówione, było tak ścisłe, inteligentne i ludzkie, jak tylko się da.
Przełożył Tomasz Gałązka