Tak żyją ludzie

Zofia Król

Co znaczy dla literatury, że ma ona być dokumentem degrengolady i rozkładu, końcowego aktu, w którym Europejczyk – biały mężczyzna, gatunek, jak wiadomo, raczej na wymarciu – próbuje opowiedzieć swoje ostatnie dni?

Tak żyją ludzie

Jeszcze 2 minuty czytania

Tak żyją ludzie

Florent-Claude, facet o idiotycznym podwójnym imieniu, kolejne wcielenie Houellebecqowskiego bohatera, jest absolutnym impotentem. Antydepresyjny captorix skutecznie zabija libido, a małe białe tabletki, dzielone na pół, pojawiają się jako fetysze zarówno na początku, jak i na końcu powieści, tworząc dla niej symboliczną ramę. Impotencja nie uniemożliwia rzecz jasna bohaterowi nieustannego mówienia o seksie, tyle że opowiadane obsesyjnie światy „sterczących kutasów” i „wilgotniejących cipek” należą już do przeszłości. We wspomnieniu stają się tym bardziej żałosne – pozory żywotności bohatera, w „Uległości” jeszcze dość przekonujące, zostają tu zupełnie obnażone.

Michel Houellebecq, „Serotonina”. Przeł. Beata Geppert, W.A.B., 334 strony, w księgarniach od maja 2019

„Serotonina” pozbawiona jest nie tylko scen seksu, ale i ciężaru tak istotnych w poprzedniej powieści wątków politycznych. Pozbawiona jest także wyrazistej fabuły. Dość cherlawe wątki dotyczące krwawego protestu francuskich rolników i dynamika kolejnych przywoływanych wspomnień niewiele tu zmieniają. Właściwa fabuła sprowadza się do następujących po sobie przeprowadzek bohatera, który coraz bardziej oddala się od nurtu życia, najpierw przenosząc się z dzielonego z japońską partnerką mieszkania do hotelu, a w końcu zamykając się w mieszkaniu, w którym ślady jego ostatnich tygodni życia odnajdzie już tylko pracownik firmy zajmującej się nieruchomościami. Kolejne adresy przesuwają Florenta-Claude’a ku nicości: hotel daje jeszcze gwarancję przelotnych kontaktów z recepcjonistką i obowiązek bywania w sklepie i kawiarni, mieszkanie wynajęte w anonimowym biurowcu pozwala już tylko zrobić zapasy, wydawać ostatnie pieniądze i czekać na ostateczny koniec. Zanik fabuły towarzyszy tu konsekwentnie dokumentowanemu przez Houellebecqa zanikowi życia. Z jednym wyjątkiem pod koniec powieści, kiedy naiwny czytelnik ma przez chwilę nadzieję na niemal sensacyjną fabułę z bronią palną i zamordowanym dzieckiem w roli głównej. Gdy punkt kulminacyjny mija, fabularny bezruch staje się jeszcze bardziej dotkliwy.

Florent-Claude opowiada właściwie po prostu o swojej drodze do samobójstwa, a także o tym, jak jego życie skończyło się na długo przed śmiercią – i jak każde życie kończy się na długo przed śmiercią. „Na Zachodzie już nikt nigdy nie będzie szczęśliwy”. Zatwardziałość ludzkich serc sprowadza niespodziewanie do ostatniego akapitu „Serotoniny” nawet figurę Chrystusa.

Nowa powieść Houellebecqa została oczyszczona z wszystkich niepotrzebnych elementów, by skupić się tylko na jednym, znanym już jego czytelnikom wątku – absolutnej rozpaczy. Wyzierająca dotąd spomiędzy akapitów o historiach miłosnych, filozoficznych rozterkach, obśmiewanych modach współczesności – rozpacz zostaje tu sama jedna, miejscami na dodatek niezbyt zgrabnie wypowiedziana, zupełnie niemożliwa do wyrażenia w płaskim, nijakim języku wewnętrznego monologu żałosnego przegrywa o idiotycznym imieniu. To wydestylowanie z tematów i wątków czyni „Serotoninę” z jednej strony – jak pokazuje Justyna Sobolewska – powieścią literacko słabą, z drugiej – jak podkreśla Wojciech Orliński – miejscami zupełnie zabawną. Jeśli jednak badać chcemy pisarstwo Houellebecqa, a za jego pośrednictwem współczesną dekadencję i jej literackie przejawy – to dokument bezcenny.

Co to jednak znaczy dla literatury, że ma ona być dokumentem degrengolady i rozkładu, końcowego aktu, w którym Europejczyk – biały mężczyzna, gatunek, jak wiadomo, raczej na wymarciu – próbuje opowiedzieć swoje ostatnie dni? Pustka, którą Houellebecq otacza swoich bohaterów, przekłada się na językową nijakość, rozmemłanie zdań i akapitów, styl pozbawiony cech dystynktywnych – rodzaj pisarskiej nonszalancji. Dotyczy to zarówno wersji oryginalnej, jak i przekładu Beaty Geppert. Gdyby umieścić głos Florenta-Claude’a wśród wielu innych, wyróżniałaby go oczywiście Houellebecqowska ironia, ale niewiele więcej. I znów, tę ubogość językowego świata znacznie wyraźniej widać tu niż w „Uległości” czy „Mapie i terytorium”, gdzie roztaczane przed czytelnikiem narracyjne konteksty były jednak znacznie szersze, bohaterów otaczało życie społeczne, na mniej czy bardziej udane randki chodzili nie tylko we wspomnieniach, jedli i pili, zachowywali wszelkie pozory życia.

Co Florentowi-Claude’owi pozostaje z materialnych przejawów otaczającego świata poza wiadomą małą i białą tabletką? Ostatnimi figurami wyludnionego uniwersum są: recepcjonistka, ekspresy do kawy – jedyni towarzysze poranków, i oczywiście, na poczesnym miejscu, kolejne hotelowe telewizory. Szczególnie te oglądane bez dźwięku, jako nieme i groteskowe tło dla kończącego się świata. A także ostatnie zwierzęta, które bohater tej wyludnionej planety spotyka przed apokalipsą – krowy. Nie pierwszy raz odbijający się w ich wielkich oczach literacki przechodzień zderza się z absurdem własnego istnienia. Florent-Claude głaszcze czule ich wilgotne, ciepłe pyski w oborach należących do uwikłanego w protest rolników przyjaciela z młodości, Aymerica, ale kiedy okazuje się, że całe stado pójdzie na zmarnowanie, ogranicza się do powiadomienia o tym niechętnych służb. To już nie jego kłopot. „Czy tak żyją ludzie?” Właśnie tak. Kolejna książka Houellebecqa nie może już pójść dalej w tej diagnozie, jedyne, co pozostaje, to cofnąć się do groteski niemego telewizora.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).