RADOŚĆ:  Sezon na pomidory
Miron Białoszewski, fot. Tadeusz Sobolewski / Wydawnictwo Znak

RADOŚĆ:
Sezon na pomidory

Zofia Król

Czytelnik te zapiski Białoszewskiego już przecież jakoś zna. Czy to znaczy, że „Dziennika” czytać nie warto? Przeciwnie. Pod warunkiem, że interesuje nas sprawa kluczowa – co takiego dzieje się z rozmową dwóch bab na szpitalnym korytarzu, że staje się literaturą

Jeszcze 3 minuty czytania

Czytelnik „Dziennika” Białoszewskiego – tytułowanie go „Tajnym dziennikiem” jest jednak nadużyciem – zostaje postawiony w bardzo szczególnej sytuacji. Oto nie tylko – jak to zwykle bywa przy lekturze dzienników – narażony jest na gromadzącą się nieuchronnie wokół wątków ciekawszych nudę ludzkiego marudzenia i myślowych powtórzeń; nie tylko na początkowo wciągający rytm dni i miesięcy, który ostatecznie pozbawia wrażliwości na czas i przyzwyczaja do przepływu rzeczy prawie tak, jak rytm miesięcy i dni własnych; i nie tylko na zawsze jakoś jednak bolesny bezpośredni kontakt z „ja” autora, które u Białoszewskiego na szczęście nie jest nawet w połowie tak rozbuchane jak w przypadku innych dziennikowych „ja”, z którymi mamy okazję ostatnio obcować. Narażony jest nie tylko na najsmutniejszy los czytelnika dzienników, który polega na tym, że w przeciwieństwie do autora wiedzą, ile pozostało jeszcze dni, ile kartek do owego przypisu, w którym podana zostanie data śmierci. I zależnie od tego traktują deklaracje w tej sprawie składane przez samych pisarzy z pobłażaniem – jak w przypadku Iwaszkiewicza, który co najmniej już na początku lat 70. twierdzi, że wkrótce umrze – lub współczuciem – jak wobec Białoszewskiego, który z ulgą czeka na koniec pechowego maja, nie wiedząc, że umrze przed końcem czerwca, w dniu mszy papieskiej na Stadionie Dziesięciolecia.

Miron Białoszewski, „Tajny dziennik”. Znak,
Kraków, 944 strony, w księgarniach od 20 lutego 2012
Przede wszystkim czytelnik „Dziennika”, który zwany może być tajnym, ponieważ przez wiele lat ze względu na zakaz autora nie można go było publikować, narażony bywa na powtórzenie – zapiski dziennikowe Mirona już przecież jakoś zna. Rozmowy w szpitalach, sąsiedzkie stosunki, babskie ploty, zdarzenia i zdarzonka, wszystkie te przypadkowe, ale i ze względu na fakt autorskiego wyboru precyzyjne cząstki codziennego świata pojawiały się już licznie, opisywane na podobnej zasadzie „zwąchiwania się” słów z faktami, w wierszach i prozach autora „Donosów rzeczywistości”. Taka równoległość dziennika z samą twórczością nie zachodzi w przypadku Iwaszkiewicza czy Mrożka, żeby wspomnieć tylko ostatnio wydane tomy. Tu zamiast innej twarzy autora, innej strony jego życia, mamy powrót tego samego. Nie dotyczy to oczywiście wszystkich zapisków – opis podróży do Ameryki na przykład nabiera treści nowej, głównie ze względu na bezpośrednie – i w tym sensie w kontekście powściągliwości języka tamtych czasów sensacyjne – opisy sklepów i kin pornograficznych, „imitacji gumowej męskiego wdzięku za 5 dolarów” oraz spotkań – także w Warszawie – z uroczo i staroświecko zwanymi „przygodziarzami”.

Sytuację dodatkowo komplikuje jednak fakt, że w „Dzienniku” opisy są w zasadzie literacko gorsze. Czy to znaczy, że „Dziennika” czytać nie warto? Przeciwnie. Pod warunkiem, że interesuje nas sprawa w przypadku Mirona Białoszewskiego kluczowa – a mianowicie, co takiego dzieje się z rozmową dwóch bab na szpitalnym korytarzu, że staje się literaturą. W wierszach i prozach często – choć nie zawsze – ulegała ona językowemu przetworzeniu, drobnej korekcie, ze względu na którą poezję Białoszewskiego zwano grubo „lingwistyczną”. W „Dzienniku” – lekturę potraktować można w tym sensie jako czytelniczy eksperyment – owa rozmowa zostaje tylko – i aż – wyodrębniona z toku zdarzeń, ze strumienia wizji i fonii. Czy to wystarczy? Czy to już?

Tadeusz Sobolewski, „Człowiek Miron”. Znak,
Kraków, 288 stron, w księgarniach od 20 lutego 2012
Być może właśnie dobra lektura „Dziennika” jest możliwa tylko po przebyciu szkoły uważności, jaką stanowią wiersze i prozy Białoszewskiego. Tu czytelnik zostaje rzucony na głęboką wodę rzeczywistości – bez pomocy rytmów i rzeźbionych specjalnie dla niego słówek złapać musi zapach i barwę konkretu. „Od kilku dni jem pomidory. Aż się zdziwiłem, że tyle czasu bez nich wytrzymywałem. Każdego roku wydaje mi się, że mogę się bez nich obyć, odkładam zakup, odkładam, aż któregoś dnia kupuję i po ugryzieniu pierwszego pomidora czuję, że zjem zaraz pół kilo, że za pomidorami przepadam” – donosi poeta w poniedziałek, 19 lipca 1982. W nocy z 17 na 18 sierpnia – a z naszego punktu widzenia dziewięć stron dalej – deklaruje, że „pomidory mu się przejadły”. A my stajemy się bezpośrednimi świadkami upływającego pomiędzy pomidorami a ich brakiem czasu. Wiedział o tragicznym losie bohatera dziennika – który z jednej strony tkwi w kruchej doraźności, a z drugiej wystawiony jest na zdystansowaną i bezlitosną ocenę przyszłego świadka – sam Białoszewski: „Tak to dziennik jest żywą powieścią, w której ja i inni jesteśmy bohaterami niewiedzącymi jak i co będzie jutro, za godzinę. Zmieniamy nieraz zdanie, poglądy, zapominamy się, wydajemy na łup obserwatora z przyszłości”. Łup to cenny.

Kiedy Białoszewski kaprysił na temat pomidorów, Iwaszkiewicz – którego ostatni tom „Dzienników” ukazał się niedawno w Czytelniku i na niejednym stoliku nocnym leży teraz obok grubego, ciemnego tomu Znaku – nie żył już od ponad dwóch lat. Ostatnie lata opisywane przez Iwaszkiewicza nakładają się jednak z pierwszymi, w których dziennik prowadził już autor „Chamowa”. Ogromnie kuszą czasowe zestawienia. Zwłaszcza, że poza częściową równoległością czasu – w co też niekiedy ciężko uwierzyć – oba dzienniki niewiele łączy. Nawet kroki poetów zdają się rozchodzić – przestrzeń w której się poruszają, wyrysowana na mapie od zachodniej i wschodniej strony Warszawy okazuje się być całkowicie rozłączna. A kiedy Białoszewski wspomina o śmierci Iwaszkiewicza, brzmi to jak oficjalna depesza z innego świata, przekazana zdawkowo i bardziej z obowiązku niż zainteresowania. Iwaszkiewicz o Białoszewskim oczywiście nie wspomina wcale, jego nazwisko pojawia się jedynie w przypisie przy okazji wzmianki o tłumaczce Gracji Kerényi, której zresztą Iwaszkiewicz wcale na cocktailu w Ambasadzie Węgierskiej nie poznał – i jak podkreśla, „to może ujść bez grzechu”.

Oba dzienniki mogą jednak gwałtownie wierzgnąć, jeśli przyzwyczaimy się za bardzo do takiej dwutorowej interpretacji. Im dalej w nią zabrnęliśmy, z tym większą czułością przeczytamy nagle u Białoszewskiego fragment, który napisać mógłby i na Stawisku Iwaszkiewicz: „Noc przeszła przyjemnie. Paliłem bez przerwy pod kuchnią. Zaglądałem czasem przez okna na błyszczące po ciemku błota. Słuchałem psów. I Mozarta. Prawie bal jednoosobowy”. Tony brzmią jak ze Stawiska, bo to „ostatnia noc staropolska”, ostatnia spędzona w domu mamy w Garwolinie, i nawet przyzwyczajone raczej do unoszenia się na samym czubku strzałki czasu słowa poety nastawiają swe czułka na to, co minione. Garwolin od Stawiska dzieli jednak rzeka i prawie dziwięćdziesiąt podmiejskich kilometrów.

Zestawienie obu dzienników przydaje się nie tylko dla rozrywki, i nie tylko dlatego, że poznać możemy – mówiąc szumnie – dwie Polski tamtego czasu i – co ważniejsze – dwa osobiste kosmosy, które mimo sąsiedztwa w czasie i przestrzeni niewiele miały ze sobą wspólnego. Przede wszystkim właśnie kontekst melancholijnych, zapatrzonych w przeszłość słów Iwaszkiewicza na prawach kontrastu pomaga dojrzeć między wersami jedną z podstawowych cech „Dziennika” zwanego tajnym, i w ogóle pisania Białoszewskiego – nastawioną na rozpamiętywanie teraźniejszości radość. Radość, czyli co?

1286



„Świadomość jest tańcem radości./ Moja świadomość tańczy/ przed lampą deszczu/ przed łupiną ściany/ przed sklepem spożywczym z wiecami kapusty (…)/ przed niewydrążoną rzeźbą rzeczywistości” – pisał Miron już we wczesnym „Autoportrecie radosnym”. „Nie myślcie, że jestem nieszczęśliwy” – brzmi pierwsze zdanie tego wiersza. I należy je przyjąć dosłownie, bez ironii. Potwierdza to także Tadeusz Sobolewski w książce „Człowiek Miron” – która ukazuje się w Znaku równolegle z samym „Dziennikiem” – interpretując nie tylko pisanie Mirona, ale i jego osobę między innymi przy pomocy kategorii radości właśnie.

Bergson podkreślał w „Energii duchowej”, że nie należy mylić radości z przyjemnością, która ma jedynie skłaniać gatunek ludzki do zachowania życia. Radość jest natomiast bardziej duchowa – staje się „znakiem danym od natury, że przeznaczenie zostało osiągnięte”, znakiem, że po brzegi wypełniona została możliwość istnienia – i współistnienia ze światem. Nie bez powodu radość – dodaje filozof – towarzyszy zwykle twórczości. Nie trzeba jednak Bergsona, żeby wyczytać w „Dzienniku” ową nastawioną na rzeczy – nie na sam podmiot – precyzyjną afirmację, odróżniającą radość od uciechy, przyjemności i szczęścia. Określenie „maksymalnie udana egzystencja” – którego pierwotnie użył wobec Mirona Białoszewskiego Ludwik Hering, a które potem stało się między innymi tytułem świetnej książki Anny Sobolewskiej – oznacza właśnie tyle, co egzystencja, której przeznaczenie zostało – czy też raczej w każdej sekundzie od nowa zostaje – osiągnięte, i w rozumieniu bergsonowskim chodzi tu właśnie o egzystencję „radosną”.

Owo „radosne” nastawienie na świat mieści nawet pozorne jego przeciwieństwo – samobójstwo. Bywający często na Hożej u Jadwigi Stańczakowej poeta podziwia nieraz odwagę „dziadka”, ojca Jadwigi, który powiesił się pewnej nocy w swoim pokoju. „Jego ostateczny krok jest imponujący”. Nie chodzi bowiem o zachowanie życia – to bywa domeną przyjemności – ale o jego przyjęcie razem z rozczarowaniem, strachem, i śmiercią, którą Białoszewski próbuje oswoić jeszcze za życia. „Myślałem o tym, żeby zacząć się odzwyczajać od świata. Ale jak? Zacząć rozdawać płyty? – i tak rozdaję – buty, majtki? Z miejsca pretensje, niedopasowanie (...). To niedobre”. Przypis na stronie 858 będzie jednak niespodziewany.

Nie można się odzwyczaić od sezonu na pomidory.



* Od poniedziałku do czwartku o godz. 20.50 (od 30 stycznia) na falach radiowej „Trójki” Wojciech Pszoniak czyta fragmenty „Tajnego dziennika” Mirona Białoszewskiego w wyborze Baszki Marcinik, z muzyką Jacka Grudnia. Dzięki uprzejmości twórców audycji i Programu 3 Polskiego Radia przedstawiamy premierowy odcinek z komentarzem Tadeusza Sobolewskiego.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).