„Platykaria szyszkowata, / Romanzowia Tracjego, / Parczoch hiszpański, / Pępownica brodata, / Krzywoszczeć przywłoka, / Zgrabka burakowata” – w dedykowanym poetce Joannie Mueller i poświęconym nazwom roślin rozdziale dwunastym Urszula Zajączkowska tworzy z nich wiersze, rozbijając na dwu- i trzywyrazowe wersy. Głośna lektura kilku stron prowadzi do połamania języka; ten pomiędzy zębami sztywnieje od obijania się o dziąsła i podniebienie, ten literacki drętwieje w zadziwieniu samym sobą. Powiązanie botaniki z poezją, tak wyraziste w tym rozdziale i w samej biografii autorki, która pracuje w warszawskiej SGGW oraz jest laureatką Nagrody Kościelskich, odbywa się w „Patykach, badylach” na bardzo wielu poziomach, znacznie trudniejszych do jednoznacznego dookreślenia. Słowo próbuje tu swoich sił w opisie ściółki, poszycia, sposobów poruszania się drzew i kwiatów, ich skomplikowanego bycia w czasie – ludzka aktywność jest zwykle tylko błyskiem na monotonnej linii roślinnych żyć. Łodygi przewodzą nie tylko wodę, ale i całą złożoną historię planety, której rośliny dzielnie świadkują. Urszula Zajączkowska nie poprzestaje zresztą na opisie, próbuje także czegoś jeszcze trudniejszego – odczytu znaczeń z roślinnego języka, pozbawionego słów, składającego się ze skrętów konarów, różnic w kątach nastawienia liści względem ziemi i słońca, poszumów i skrzypień.
W przyrodopisaniu język literacki okazuje się materią tym bardziej względną – stanowi zaledwie jedną z form opowieści, snutej już przecież z powodzeniem przez odgłosy dziobów i skrzydeł, kępki mchu i linie traw. Pisarz, pisarka stają się kimś innym, już nie tylko mniej czy bardziej zewnętrznymi wobec tak zwanego świata przedstawionego operatorami słów, ale żywymi organizmami, powiązanymi rozmaitymi biologicznymi zależnościami ze swoim literackim tematem. Więcej, organizmami, które testują obiekty zainteresowania na własnej skórze. Urszula Zajączkowska, doktor habilitowana na Wydziale Leśnym, spędza ciche noce w laboratorium, tworzy przekroje łodyg, wyjada chwasty, wylicza wyobrażone preparaty z kasztanowców Wyspiańskiego, wiezie z namaszczeniem na tylnym siedzeniu samochodu doniczkę z rośliną przeznaczoną do eksperymentów, delikatnie zapięte pasami „jądro ziemi, rozdygotaną galaretę nerwowych splotów jakiegoś zamysłu”.
Urszula Zajączkowska, „Patyki, badyle”. Marginesy, 300 stron, w księgarniach od czerwca 2019Krzysztof Środa, autor także niedawno wydanej książki o rybach, nie bywa w laboratorium, ale w przestrzeń eksperymentu zmienia z powodzeniem samego siebie: chłopięce sny, dawne wędkowania służą tu do testów dziwacznej relacji między człowiekiem a rybą. Czy 1500 okoni cierpi bardziej czy mniej niż jedna świnia? Dlaczego zdaje nam się, że ryby sną zamiast umierać i wciąż można je jeść, nawet jeśli nie je się już ssaków? Środa rozważa ewolucyjne przeobrażenia, które kazały rybom wyjść z wód i stać się ludźmi. A potem wyżera ostrygi żywcem z morskiego dna i zapomina wrzucić zdjęcie muszli na fejsbuka, żeby uzasadnić tę śmierć wątpliwym upamiętnieniem.
Pewnego dnia wpada na makabryczny pomysł związany z pomiarami cierpienia poszczególnych gatunków – kupuje w sklepie wołowe kości i smaży na patelni uwielbiane przez jego ojca ossobuco, delektując się nie tyle smakiem potrawy, ile radykalnością eksperymentu – wyjadać tkankę z kości czegoś, co żyło, cierpiało, było wielkie i łaciate, i w przeciwieństwie do większości ludzkości dokładnie w momencie jedzenia uświadamiać sobie, co właściwie ma się pomiędzy zębami. Być może poza eksperymentującymi pisarzami potrafią to jedynie dzieci, które jeszcze nie przeszły szkoły wielkiego kłamstwa mięsożerców. Przyjrzawszy się kiedyś uwędzonej makreli, której kawałek chwilę wcześniej zjadła, moja córka zapytała: „A gdzie jest jej babcia?”. Środa jednak, podobnie jak opowiadająca choćby o wielokrotnym świadomym ranieniu wierzby w ramach naukowych eksperymentów Zajączkowska, jest daleki od moralizowania. Mówi o złowionych i uśmierconych rybach ze szczerością anonimowego alkoholika, który wie, że podstawą dobrej terapii jest szczegółowe omówienie własnych win. Nieprzypadkowo skrupulatność opisu sprzyja tu także materii literackiej.
Również publikowany tego lata w odcinkach na łamach „Dwutygodnika” esej Karoliny Iwaszkiewicz o owadach zaczyna się od wyznania win – tym razem cudzych, bo muchy recepturką zabijał w dzieciństwie jednym celnym strzałem ojciec autorki. We wszystkich trzech opowieściach można rozpoznać podobną strukturę: drobiazgowa uważność, z jaką są opisywane krzywdzone niegdyś rośliny, ryby i owady, nie ma jedynie zaspokoić ciekawości czytelnika, jak to bywa w przypadku niektórych opowieści o przyrodzie, ale uzupełnić skandaliczną lukę w postrzeganiu historii świata – dopiero rozpoznanie złożoności tych organizmów, tkwiących, jak dotąd sądzono, niżej na drabinach rozwoju daje szansę na odzyskanie elementarnej świadomości co do skomplikowania całej otaczającej czytelnika na co dzień rzeczywistości. Rzeczywistości, która idzie, jak wiadomo, ku gorszemu.
Dlaczego tak atrakcyjne stają się dzisiaj opowieści o organizmach odległych od psów i kotów, z którymi zaprzyjaźniamy się wciąż częściej niż z mchami i sumami? Jak wobec oczywistej, narastającej od niedawna lawinowo świadomości, że nie żyjemy na planecie ludzi, a tylko przez chwilę nam się tak zdawało, zachowuje się i przekształca literatura? Warto przyjrzeć się, jak szuka dla siebie formuły, na przykład stwarzając nowe literackie jakości w opisie drobniejszych od ludzi żywych organizmów. To formuła radykalnie odległa od odmian science fiction, aktywnych i obficie analizowanych zwykle w czasach, kiedy wizje końca świata przeważają nad nadziejami jego nowych początków.
Krzysztof Środa, „Srebro ryb”. Czarne, 184 strony, w księgarniach od czerwca 2019Intuicje co do zagrożeń szeroko dziś omawianych w mediach mainstreamowych narastały w literaturze rzecz jasna od bardzo dawna. Pisarze i pisarki stają dziś jednak wobec czytelników, którzy w większości pewien etap świadomości mają za sobą. Potrzebne są już nie intuicje, ale propozycja – przede wszystkim nowego literackiego języka: rozmaitych sposobów mówienia, słownych wglądów w liściaste i muliste światy, trafności wobec odległych nam na co dzień żywiołów. To bezcenne ćwiczenie przyda się także poza tym gatunkiem, szkolenia na skrzyżowaniach pajęczyn nigdy nie powinny się zmarnować. Językowe wsparcie działa zresztą też w odwrotnym kierunku, tradycje literackie dostarczają dobrych chwytów do badania dziwacznych stworów żyjących obok nas. Jeden z mocniejszych rozdziałów „Srebra ryb” polega na umiejętnym podstawieniu ryby pod robaka, w którego zamienił się pewnego poranka Gregor Samsa, bohater „Przemiany” Kafki. Środa zamieniony w rybę łatwiej niż ów niezdolny ruchowo robal wysunąłby się z łóżka, miałby jednak problem z przekręceniem gałki u drzwi. Gdyby okazały się otwarte, jego celem stałaby się łazienkowa wanna. Środa podkreśla jednak, że jeśli udałoby mu się pod postacią ryby tam doskoczyć i cudem odkręcić wodę, nie zabiliby go już nawet sąsiedzi, którzy przyjdą nazajutrz z awanturą o zalanie sufitu.
Właśnie skalą pracy na samym języku różni się przyrodopisanie, o którym tu piszę, od ogromu dostępnego nam dziś nature writing. Choć granica rzecz jasna jest bardzo płynna i zależna od potrzeb czytelnika. Modne mikrowyprawy, patetyczne opowieści o życiu drzew, chodzenie jako sposób terapii – wszystko to pozwala może prowadzić życie bliżej przyrody i w tym sensie bywa pomocne, ale rzeczywista przemiana spojrzenia i mentalności jest możliwa tylko za cenę mozolnego dłutowania w samym tworzywie literatury. Świadomego przesuwania uwagi na inne kadry, inne zderzenia liter. I pisania na przykład o mchach w rozdziale siódmym jako mokrych dywanach. „Dziwi mnie to, że w roślinach woda płynie bezszelestnie. (…) Ustaje na chwilę, gdy i człowiek śpi. Gdy jest ciemno. A wraz z uderzeniem światła woda będzie w roślinach płynąć pulsem, przetaczać się i przemywać wnętrza, i uciekać z liścia wprost w powietrze, w płuca żab, w sierść myszy, wreszcie, na chwilę, w skropliny chmur. Dzień, noc. Wdech, wydech. Woda sączy się w zieleni po szlakach wewnętrznych anatomii” („Patyki, badyle”).
Czytelnicy, którzy śledzą nowości książkowe, mogli położyć Środę i Zajączkowską na tym samym stoliku nocnym co wydany w tym samym czasie przekład „Nadziei w mroku” Rebeki Solnit (przekład Anny Dzierzgowskiej i Sławomira Królaka). Ten esej z lat dwutysięcznych przywołuje zdarzenia z historii ostatnich wieków umacniające wiarę w sens aktywizmu. I rzeczywiście, te książki warto czytać razem, są formułowanymi rozmaicie próbami odpowiedzi na dzisiejsze zagwozdki. Pytanie o to, jak zmienia się literatura, nie musi być jednak wcale tożsame z nadzieją, że literatura może nam jakkolwiek w tym wszystkim pomóc. A może po prostu pomaga nam być sobą, istotami myślącymi i używającymi słów, dostosowującymi nieustannie owe słowa do tego, co widzimy przez okna i na ekranach smartfonów. Można zapewne w tym znaleźć jakieś wątłe pocieszenie. Winą równie wielką jak zabijanie ryb byłoby wedle tej wykładni zblazowanie, które powoduje, że przestają nas one interesować. Jak bohater Środy, beznamiętnie wpatrujemy się wtedy w wodę i nie szukamy już słów, żeby opisać to, co się w niej porusza.