Zapomnijmy na chwilę o tytule. Wydana w Niszy książeczka Wojciecha Albińskiego to trzydzieści osiem krótkich próz, z których większość jest opisem jakiejś zupełnie codziennej sytuacji. Wąska kolumna tekstu zbliża je nieco do poezji. Rampa w Ikei, palenie papierosa, bicie z dzieciństwa, wizyta u dentystki, spływ kajakowy, restauracja. Te prozy łączy wysiłek, żeby zidentyfikować przeżycie ciała, zapisać doświadczenie na tym najbardziej podstawowym poziomie, na którym odnotowuje się na przykład, jak układają się odległości między ciałami w idącym tłumie, że nogi i ręce – w tym jedna trzymająca papierosa – wypływają z tułowia, a bitemu zdaje się zawsze, jakby miał naraz wiele mnożących się ze strachu przed bólem rąk. „Ciało nie kłamie nigdy”. Zdania Albińskiego idą krok w krok, noga za nogą właśnie, za tymi zmysłowymi przeczuciami. Towarzyszą pierwszym intuicjom percepcji, zanim zostaną ujęte w ustalone schematy i stracą świeżość. Za pomocą słów można te pierwsze intuicje wywołać i obnażyć. Kolaże Anny Niesterowicz, które towarzyszą prozom, przedstawiają ciała i fragmenty ciał: wycięte nogi i ręce odcinają się od papierowego tła w szkolną kratkę. Pięści płaczącego, umundurowane ramię, noga w rajstopach z obcasem, fragmenty twarzy. Niektóre elementy wycinanek mogłyby rzeczywiście ilustrować tamten idący rampą w Ikei tłum.
Wojciech Albiński, „Oświęcimki”. Nisza,
94 strony, w księgarniach od stycznia 2015Do tak ustawionej prozy dodajmy teraz kontekst Holocaustu – pamięć ciała dodatkowo zawiera w sobie, już na zawsze, tamte przeżycia. Chodzi oczywiście o pamięć zbiorową, wspólną, bo 36-letni autor osobiście miał z Oświęcimiem niewiele wspólnego. A jednak, kiedy myśli o pustej niszy, która marnuje się między jego balkonem a garażem, przychodzą mu na myśl tylko ci Żydzi, którzy mogliby tam mieszkać i być przez chwilę bezpieczni, może szczęśliwi, kiedy nocami wychodziliby do ogrodu. Ekipy budowlane, proszone o założenie wentylacji „dla Żyda” tracą grunt pod nogami. Traci go tu także łatwo czytelnik: każdy oddech, każdy codzienny ruch okazuje się ocalony z zagłady, każda decyzja jest podejmowana także w tamtym kontekście. „Oddychać, chodzić, ruszać ręką. Robię to”. Nowego kontekstu nabiera także turystyka holocaustowa – zwiedzanie obozu śmierci, oglądane z perspektywy doznań i ruchów ciał, wygląda, jakby grupa ludzi plątała się bez celu po wieczornej plaży. Popatrzeć tu, popatrzeć tam – zwiedzanie zagłady w czasie wolnym napełnia wstrętem.
„Oświęcimki” są mimo wszystko jednak właśnie o tym życiu, nie o tamtej śmierci. Właśnie dlatego, że to życie wciąż na nowo, w sposób często w tamtym zagładowym kontekście kuriozalny, bywa zagrożone: siedzenie na fotelu u dentystki przypomina tortury, kajak spływa wzdłuż trupów – cóż z tego, że trupy były tam sto lat temu – a kiedy w restauracji pełnej ludzi gaśnie światło, moment zażenowania i dezorientacji pozwala wyobrazić sobie najgorsze. Wciąż przywoływany kontekst wywózek i komór gazowych wyciąga z życia esencję, czyli samo to, że się żyje, że życie jakoś płynie, zamiast się przerwać. I choć koncepcja tej książki brzmi niebezpiecznie, a literackie sąsiedztwo zagłady i codzienności wydaje się na pierwszy rzut oka wymuszone, dzięki prostej, bezpretensjonalnej frazie i bezpośredniości w opisie własnego doświadczenia Albińskiemu udaje się ominąć te rafy. Momentami przeciwstawia się tu sobie zbyt prosto życie i śmierć, słoneczny dzień i zagładę, piękną niedzielę i Oświęcim – ale tylko w momentach słabszych, których jest kilka w całym tomie. Wymowa całości jest raczej odwrotna: tamta śmierć jest częścią tego życia, nie przeciwstawia mu się, ale je utrwala. Na końcu „Oświęcimek” błyszczy neon Coca-Coli, który w niejednym wierszu stawał się już symbolem całkiem radosnej codzienności.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).