Przepływ? Nieprzerwany potok zdarzeń? Trwanie i płynna zmienność? Obroty nieba i podniebnego świata. Poetycki teledysk, którego stałym refrenem są chmury. Przesuwające się w ciszy, trykające się, niskie, błyskające, zwane także obłokami. „Świrują chmury i rozbełtany szary przechodzi / już w żółć. Jest wiek dwudziesty pierwszy”. „Szachownica na łące, idą cienie chmur. / Skacząc jak konik, wciąż próbuje minąć / te czarne mknące pola”.
Tomasz Różycki, „Księga obrotów”. Znak, Kraków,
95 stron, w księgarniach od 16 września 2010Bohater tomu – bo jakiś bohater tomu, część stała poetyckiego teledysku, jednak jest, choć bywa gramatycznie osobą pierwsza, a bywa i trzecią – podróżuje. Nie tylko w przestrzeni tego i innych światów, nie tylko w historycznym i osobistym czasie, także wewnątrz języka, na przełaj przez słowa, miedzami wersów, slalomem pomiędzy sensami. „Granice języka / są gdzieś w zaświatach – kilka razy byłem / w tym sklepie, to wiem: można po nim bzykać / tam i z powrotem”.
A jednak zatrzymanie? Jeden jedyny moment? Wykrojony z przepływu? „To jest mój pokój. Lód w szklance stopnieje”. „W gorącym łóżku, minutę przed świtem. / Obudził się już kos”. Czy „obroty” Tomasza Różyckiego są wiecznym ruchem? Czy może jego poezja ma moc wymuszania na tym ogromnym chaosie nieba i ziemi chwil zatrzymania? A może cała gra „Księgi obrotów” polega na stałym napięciu między oszalałym krążeniem niebo-światów, a wykrojonymi mozolonie przez słowo sekundami zawieszenia? „I wszystko dziwnie dzisiaj / zdaje się prawdziwe. Z wyjątkiem życia”.
Tom ma także drugiego bohatera (który być może jest właśnie tym pierwszym, u Różyckiego nigdy nic nie wiadomo i chce się, żeby wiadomo nie było) – tajemniczego i poczciwego „faceta, który kupił świat”. Idzie ulicą, pije przy barze, siedzi w kawiarni, słucha radia, pęta się po obcych podwórkach. Włóczykij świata i jego właściciel. Kupił, żeby się włóczyć? W każdym razie spłukał się. „Jaki jest sens takiego frajerstwa?” Nie wiadomo. Może to słabość. Może wariactwo – „bo czy można świat kupić?” Śmierć dostał w zestawie. Ale, choćby chciał zrobić jakiś pożytek z tego szczególnego nabytku, nie może świata dotknąć nawet – „serce mu pęka od takich kontaktów”. A zatem pozostaje mu „układać się z językiem” – czy facet, który kupił świat, jest poetą? Potrzebuje dystansu jezyka, żeby móc dotknąć rzeczywistości, zbyt palącej, zbyt wrażliwej, zbyt ważnej na bezpośredni kontakt? A może zagubionym astronomem, który posiadłszy wszelkie tajemnice wszechświata, włóczy się po jego ściółce – barach i podwórkach? Takie „poniechane światy”, jak „długa podróż / brudnym autobusem w noc, przez wioski” – opis skądinąd zupełnie jak u Stasiuka – tyle znaczą w obrotowym wszechświecie, co i pędzące ulotne chmury. Czyli dużo.
Czytać „Księgę obrotów” radzę koniecznie ciągiem, choć trzeba przy tym na zawroty głowy, to nie zbiór wierszy, ale spójny poemat, alchemiczna opowieść o nieboskłonach i podniebiosach w 88 odsłonach, precyzyjna jak dzieło naukowe. Fabuły też tu nie brakuje. Różycki, pobzykując to radośnie, to melancholijnie wśród słów, nie zapomina o wymagająch pisarskich regułach narzuconych samemu sobie już w pierwszych wersach tomu, znanych czytelnikowi także i z tomów poprzednich.
A facet, który kupił świat, zapytany, nie wie wcale, dlaczego świat kupił. Warto było?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).