Na 444 stronach polskiego przekładu „Czasu drogi” Patrick Leigh Fermor w zdaniach wielokrotnie złożonych opisuje otaczającą go pogodę, ale prawie nigdy wprost nie narzeka, że mu zimno – choć wyrusza na tę wędrówkę na samym początku grudnia i przez kolejne miesiące 1933, a potem 1934 roku przemierza, w większości piechotą, Holandię, Niemcy i Austrię, aż do Bratysławy i granicy węgierskiej. W kolejnym tomie opowieści o tej samej podróży („Between the Woods and the Water”, polski przekład ukaże się pod koniec 2022 roku, tym razem w wydawnictwie Próby) poprowadzi nas przez Węgry i Rumunię ku granicy Jugosławii, a w jeszcze kolejnym („The Broken Road”) dotrze do celu, do Konstantynopola. Wyrusza z Wielkiej Brytanii jako krnąbrny osiemnastolatek, powróci, po licznych postojach po drodze i przygodach, wśród których znalazł się też choćby wątek miłosny z rumuńską księżną, dopiero w roku 1939, żeby zaciągnąć się do armii i ponownie wybrać się na południe Europy, do Grecji, gdzie z kolei zwiąże się z ruchem oporu, będzie ukrywał się w górach przebrany za pastucha i dokona między innymi spektakularnego porwania niemieckiego generała. Większość współczesnych tekstów i dyskusji o Fermorze skupia się właśnie na pełnym przygód życiu i na postaci legendarnego podróżopisarza, ja chciałabym tu raczej postawić kilka pytań o gatunek uprawianej przez niego pieszej literatury.
Pierwszy tom opowieści o tej wędrówce, który ma teraz przed oczami polska czytelniczka, ukazał się dopiero w 1977 roku, po kilku innych książkach Fermora: między innymi po opowiadającym o pobytach w kolejnych klasztorach „Czasie milczenia” (1957, wyd. pol. 2015, Zeszyty Literackie) oraz „Mani” i „Roumeli”, obu o wędrówkach po Grecji (1958 i 1966, wyd. pol. pierwszej z nich 2013, Zeszyty Literackie). Do tej dziwacznej chronologii i rozjechania się czasu podróży z czasem pisania o ponad 40 lat jeszcze wrócimy, na razie dodajmy tylko dla dopełnienia obrazu, że drugi tom został wydany dziesięć lat po pierwszym, w roku 1986, a trzeci dopiero pośmiertnie, w 2013. W 1973 roku zaś, a zatem wciąż jeszcze cztery lata przed wydaniem pierwszego tomu, Fermor pisał do wydawcy, tłumacząc się na przykład tak: „Nagły pośpiech teraz nie jest w stanie wyrównać mojego bulwersującego niedotrzymania terminu w przeszłości; gdy tymczasem dodatkowa zwłoka zrobi z tego wszystkiego znacznie lepszą książkę i liczy się tylko to”. Przekształcanie młodzieńczych wspomnień i notatek w coraz lepszą literaturę trwało przez całą drugą część życia Patricka Leigh Fermora. Co nie przeszkodziło mu oczywiście przeżywać kolejnych przygód, pisać w tym czasie wielu innych tekstów, tłumaczyć, remontować latami domu w Kardamyli na Peloponezie czy wypływać co dzień wpław daleko w morze.
Patrick Leigh Fermor, „Czas drogi”. Przeł. Ewa Ledóchowicz, Książkowe Klimaty i Art Rage, 444 strony, w księgarniach od grudnia 2021Czy to jednak możliwe, że wtedy, w 1933 i 1934 roku, Patrick prawie wcale nie marzł? Już za Rotterdamem buty skrzypią na śniegu, a uszy szczypią, ale nie na tyle, żeby go zmusić do „noszenia koszmarnych nauszników”. Nie marzł być może, bo był młody, krew krążyła szybko, miał dobre ubrania i buty, a na posiłki zatrzymywał się w gospodach. „Plecak był wygodny i stabilny, a podniesiony kołnierz nowego-starego płaszcza, umocowany odpinaną patką, którą właśnie odkryłem, tworzył przytulny komin; razem ze znoszonymi bryczesami ze sztruksu o prążkach miękkich od wielu lat używania oraz burymi sztylpami na ciężkich, podbitych ćwiekami butach, stanowił zbroję nie do pokonania, podkutą i z nagolennikami – nie pozostała w niej żadna szczelina, która dałaby dostęp podmuchom”. Nie marzł, bo choć owszem, sypiał w stodołach i szopach, co i raz to trafiał do gospody albo jakiegoś zaprzyjaźnionego zamku, do dalekich znajomych, a później znajomych tych znajomych, którzy troskliwie wysyłali wzdłuż jego trasy przekazujące w kolejne opiekuńcze ręce listy polecające. Po trudach wyprawy w kolejnych schlossach czekały go gorące croissanty z masłem i miodem, rzadkie alkohole i płonące kominki. I choć nazajutrz zwykle wyruszał znów dzielnie z plecakiem we mgłę, to nie minęło parę dni, a znów trafiali się znajomi jakiejś hrabiny czy uroczy baron w domku myśliwskim. „Po doświadczeniu okrutnej pogody na zewnątrz wydało się cudem móc usiąść na skraju fotela w tym raju miękkiego światła lampy i ognia z kominka i siorbać whisky z wodą ze szklanki z grubo rżniętego kryształu”. Połączenie chwilowych niewygód włóczęgi z nagłymi luksusami pozwala może podróżnikowi na najwięcej prywatnej wolności – niezależny zarówno od zobowiązań wobec społeczności, jak i od wymagań własnego ciała, Patrick Leigh Fermor przemierza Europę, jakby to było jego własne podwórko. I choć dzisiejsza czytelniczka z pewnym zadziwieniem czyta o tym wędrowcu, któremu na drodze niczego prawie nie brakuje, to w trzytomowej opowieści, jaka powstała ostatecznie na kanwie tamtej podróży, kontrasty między włóczęgą a bogatym domostwem, sianem a puchem, są źródłami najlepszych literacko zderzeń.
Oto na przykład 11 lutego, w dzień swoich dziewiętnastych urodzin, Patrick pojawia się u grafa i grafini, kolejnych przyjaciół zaprzyjaźnionej w Monachium rodziny barona Lipharta, gdzie siorbie przed kominkiem ową wspomnianą wyżej whisky z wodą z grubo rżniętego kryształu, ale zorientowawszy się, że nie dotarł do nich jeszcze żaden list polecający, a zatem mogą być nieco skonsternowani pojawieniem się włóczęgi z plecakiem u ich drzwi, wymyśla wymówkę, jakoby nazajutrz musiał czekać na przyjaciela na pobliskim dworcu i rano pośpiesznie odjeżdża, wydając lekkomyślnie ostatnie swoje pieniądze na napiwek dla szofera. Następnie ucieka przed zawiadowcą stacji, rusza przed siebie pieszo, łapie go burza i wspina się na pakę przejeżdżającej ciężarówki, gdzie siedzi już dziewczyna z koszykiem jaj i kaczorem. Ciężarówka wysadza ich na przedmieściach i oto gość grafa i grafini wchodzi jeszcze tego samego dnia na własnych nogach do Wiednia, niosąc kosz z jajami, pod rękę z dziewczyną i kaczorem. Nocuje w przytułku i nazajutrz rano przy śniadaniu ze spotkanym tam Konradem, synem pastora z Wysp Fryzyjskich, będzie z kolei rozmawiał o trapiącym go w tej podróży pewnym szczegółowym problemie z Szekspira. Europa rzeczywiście jest jego własnym podwórkiem.
Przede wszystkim jednak Patrick nie marznie, bo tego wymaga od niego przyjęta konwencja literacka. Podróż Fermora nie była podróżą ciała, które stawia nogę za nogą, bywa głodne, któremu puchnie kostka – jak spuchła na przykład czterdzieści lat później (a więc wciąż jeszcze przed wydaniem „Czasu drogi”) idącemu nieopodal przez Niemcy, choć w przeciwną stronę, Wernerowi Herzogowi, który zmierzał do Paryża do chorej Lotty Eisner – ale podróżą ducha, podmiotu unoszącego się nieco ponad wodami i lądami, zakorzenionego przede wszystkim w kulturowej ciągłości kontynentu, która miała się lada chwila zresztą rozpaść wraz z wybuchem II wojny światowej. Niezwykle uprzywilejowanego podmiotu, jak dziś musielibyśmy podkreślić. Europa jest jego własnym podwórkiem, bo pozwala mu na to sieć rodzinnych znajomości, bo każda odwiedzana kraina i każda prawie sytuacja na drodze przywołuje znane na wyrywki fragmenty poezji w oryginale (gdzieś w lasach Szwabii przeraża idącą z przeciwnej strony staruszkę, recytując głośno Wergiliusza), rytm kroków myli się z rytmem strof, a kadry krajobrazu już po przekroczeniu kanału La Manche wydają się dziwnie znajome: „W Holandii bohaterem jest pejzaż, a czysto ludzkie wydarzenia – nawet tak doniosłe jak Ikar spadający głową w dół do morza, ponieważ stopił się wosk w jego sztucznych skrzydłach – są drugorzędnymi szczegółami. Dla Bruegla – wobec oranego pola, drzew oraz żaglowca i oracza – upadający aeronauta jest nieistotny. W Niderlandach tożsamość obrazów i rzeczywistości pozostaje tak zniewalająca, że zmitrężone w muzeach niezliczone popołudnia powracały do mnie podczas całej drogi i ożywały. Każdy krok je poświadczał”. Każdy krok i każdy kadr zyskują tu odniesienie do owej kulturowej ciągłości. W tekście po śmierci Fermora na łamach „New York Review of Books” Colin Thubron przypomina znamienną historię, kiedy to porwany przez pisarza i greckich partyzantów na Krecie niemiecki generał przywołuje podczas marszu przez góry w pobliżu miejsca mitycznych narodzin Zeusa początek ody Horacego (oczywiście po łacinie), a Fermor natychmiast ją recytuje do końca. „To było bardzo dziwne. Jak gdyby na chwilę wojna przestała istnieć. Dawno temu obaj piliśmy z tej samej krynicy; i przez resztę wspólnie spędzonego czasu już inaczej odnosiliśmy się do siebie” – napisze potem Fermor.
Wyczuwalny w narracji dystans, zarówno do codziennych potrzeb ciała, jak i do panującej wokół zmienności, wiąże się też rzecz jasna z luką w czasie pomiędzy samą podróżą a jej ostatecznym zapisem. W przeplatających się ze szczegółowymi relacjami z niektórych dni fragmentach opisów panujących w owych krainach obyczajów, spotkanych ludzi i domostw Fermor niekiedy pozwala sobie na uogólnienia, ujęcia w nawias, przedstawia od razu syntezę wrażeń, eskaluje do liczby mnogiej – wszystko to wedle praw pamięci. To, co zdarzyło się dawno, oglądać możemy jedynie w szerokim kadrze. „Gdy szukam w pamięci, myślę, że to zacienione lampy naftowe, a nie elektryczność rozświetlają niektóre z tych pokoi po zmroku. Jestem pewien, że do muzyki światło dają świece, odwracam się ku wykonawcy przy pianinie – blask płomienia w zdjętych pierścieniach położonych na końcu klawiatury widzę tak wyraźnie, jak słyszę «Lieder», pieśni Schuberta, Straussa albo Hugona Wolfa, a na koniec «Der Erlkönig», «Króla olch». Muzyka odgrywała ważną rolę we wszystkich tamtych domostwach” – tak podróżnik opisuje uwspólniony, archetypiczny, odwiedzany tak często w tej podróży Schloss.
Poprawki na maszynopisie „Czasu drogi” / National Library of Scotland, CC BY 4.0
Kilkadziesiąt stron dalej czytelniczka ma okazję przekonać się szczegółowo, na czym polega różnica pomiędzy literacką relacją na bieżąco i po czasie – w tej części „Czasu drogi” Fermor cytuje samego siebie sprzed lat, prowadzone w tamtym okresie na bieżąco zapiski z odzyskanego cudem w Rumunii wiele lat później od dawnej kochanki zeszytu. Zapiski Patricka z roku 1934 są notowane prostszymi i krótszymi zdaniami, w pędzie, po dniu wędrówki. „Właśnie zjadłem śniadanie, przedtem nabazgrałem w pośpiechu te bzdury” – notuje w domu sołtysa w Nagy-Magyar, miejscowości, której jego starszy odpowiednik nie będzie umiał już odnaleźć na mapie. Przy czym Fermor z lat 70., który odnajduje i cytuje te zapiski, docenia wartość dokumentalną, ale, jak podkreśla, jest rozczarowany ich wartością literacką. Pełną trafność słów wobec tamtej podróży odnajdzie dopiero właśnie w pisarskim dystansie.
Spotkanie młodszego i starszego Fermora – tego, który idzie, i tego, który pisze – ma swój punkt kulminacyjny w fenomenalnej ostatniej scenie pierwszego tomu, kiedy to idący staje na moście Marii Walerii, na ziemi niczyjej pomiędzy Czechosłowacją a Węgrami, spogląda na leżące po przeciwnej stronie Dunaju miasteczko Esztergom (po polsku Ostrzychom) i zatrzymuje się na chwilę przed wkroczeniem we własną przyszłość. Opisujący to po latach sobowtór dobrze tę przyszłość już przecież zna. Zawieszeni między tym, co było, a tym, co będzie, bujają się przez chwilę obaj ponad wodą, dowodząc – chwilowej – władzy literatury nad czasem.
Czułem, że nie mogę ruszyć z miejsca i iść na Węgry. Teraz przepełnia mnie taka sama niemożność: chwilowy opór przed przywołaniem owego szczególnego fragmentu przyszłości; nie z obaw, lecz dla samego zagłębienia się w cudowność tego momentu: oto w zasięgu ręki, lecz jeszcze nietknięta, leży przyszłość, która wydawała się wtedy – i nadal taka się wydaje – jakże pełna obietnic. Tymczasem woda w rzece unosiła razem z nurtem bezpośrednią przeszłość, a ja zawisłem w powietrzu pomiędzy nimi.
Dzisiaj dysponuję jasnowidzeniem, które ofiarowuje mi retrospekcja, odsuwam więc ten nabrzmiały moment i najpierw gromadzę wydarzenia, których przebieg ujawnią najbliższe godziny… Albowiem ja już wiem, co miało nadejść.
Znamy dobrze z literatury co najmniej jedno podobne spotkanie. W pewną kwietniową środę roku 1963 w pobliżu Wysp Kanaryjskich spotykają się dwa okręty. Jeden płynie do, a drugi z Buenos Aires. Powracający do Europy po latach emigracji pisarz wpatruje się we mgłę, gdzie majaczy sylwetka statku transatlantyckiego, wiozącego jego samego, młodszego o lat dwadzieścia cztery. Tamten nie zna czekającej go przyszłości, nie wie nawet, że lada dzień wybuchnie światowa wojna, a podróż do Argentyny stanie się czymś więcej niż tylko wycieczką. U Gombrowicza jednak to ten starszy zapisuje w dzienniku swoje wrażenia ze spotkania, nie próbuje rekonstruować podróży sprzed lat.
O tym, jak ważne było dla Fermora to spotkanie dwóch narracji, dwóch punktów widzenia, świadczy pierwotny tytuł „Czasu drogi” (oryginalny tytuł: „The Time of Gifts”), który miał brzmieć „Parallax”. Paralaksa – termin z zakresu optyki czy astronomii – polega na niezgodności między dwoma różnymi obrazami tego samego obiektu i w tym przypadku oznaczałaby oczywiście rozjeżdżanie się opowieści prowadzonych z dwóch punktów widzenia: 19-letniego piechura i pisarza w okolicach sześćdziesiątki. Tłumaczka Ewa Ledóchowicz przytacza też w posłowiu, za biografką Fermora (książka autorstwa Artemis Cooper, „Patrick Leigh Fermor: An Adventure”, ukazała się po raz pierwszy w 2012 roku), zabawny dialog młodego Paddy’ego – jak go zwano – ze starym, który został zapisany na marginesie rękopisu. A i B kłócą się w nim żartobliwie o to, który z nich ma lepsze narzędzia do snucia tej opowieści – doświadczony erudyta, któremu jednak mylą się już nazwy niegdyś odwiedzonych miejscowości, czy młokos, piszący na gorąco, ale bez większego pomyślunku. Wiemy, że Fermor pisarz stanie ostatecznie po stronie tego pierwszego.
Kiedy czyta się książki Fermora po lekturze współcześniejszych opowieści rozmaitych piechurów (wciąż niestety dużo rzadziej piechurek) i niedawno wydanego po polsku „Zewu włóczęgi” Rebeki Solnit, narasta wspomniane już wrażenie, że ten idący przez Europę pisarz w podwójnym wcieleniu unosi się nad kontynentem mocą słów raczej niż kroków i w przeciwieństwie choćby do Wolfganga Buschera czy Michała Książka mało się interesuje samą przemierzaną przestrzenią. Choć są u Fermora wspaniałe fragmenty o mapach, rozważania o proporcjach lądów i biegach wód, podporządkowane zostają narracji o przygodach ducha. Mimo to „Czas drogi” – podobnie jak pozostałe jego książki – świetnie się nadaje do badań porównawczych nad warunkami pieszych wędrówek w różnych fazach historii kontynentu. A także nad sposobami ich opowiadania.
Colin Thubron podkreśla, że podróżopisarstwo Fermora już wtedy – w latach 50. czy 60., kiedy ukazywały się pierwsze jego książki – było świadomym zapisem przemijającego świata, kameralnych krajobrazów, które już niedługo zostaną rozjechane przez turystyczne autokary. Turystyka nie jest jednak, jak wiadomo, jedyną formą dewastacji krajobrazów, jest nią przede wszystkim rozpowszechniona motoryzacja. Wolfgang Buscher, który ze współczesnych najuważniej może rejestruje warunki pieszej wędrówki, będzie w 2001 roku wchodził do Moskwy w chmurze spalin i wśród odprysków żwiru spod tirów, a dziesięć lat później, podczas wędrówki przez Amerykę spróbuje pokonać między ciężarówkami pewien wiadukt bez pobocza w stanie Iowa, zanim po dwóch godzinach dotrze z trudem do punktu wyjścia. Rebecca Solnit podkreśla wielokrotnie, jak duży wpływ miały pojazdy wszelkiego typu na samą przestrzeń, ale przede wszystkim na jej postrzeganie – za początek rozpadu czasowej i przestrzennej ciągłości doświadczenia uznaje pierwsze podróże pociągiem. Chodzenie, ruch ciała, kroki scalają przestrzeń i pozwalają zobaczyć ją w sposób bardziej spójny – pociąg czy samochód rozczłonkowuje ją i przekształca w cząstki czasu: jak zauważa Solnit, mieszkaniec Los Angeles powie na przykład, że Beverly Hills leży dwadzieścia minut – nie ileś kilometrów – od Hollywood. Ukoronowaniem tego procesu wyobcowania i zaniku przestrzeni staje się w koncepcji Solnit wynalazek bieżni – urządzenia, które sprawia, że nawet maszerując, nie pokonujemy realnej przestrzeni. „Mechaniczna bieżnia jest konsekwencją przedmieścia i autotropolis: urządzenie, na którym nie można nigdzie dojść, w miejscu, w którym nie ma dokąd iść. (…) Domyka tę przemianę, pozwalając mierzyć podróż wyłącznie w kategoriach czasu, wysiłku ciała i mechanicznego ruchu. Przestrzeń – krajobraz, ziemia, widowisko, doświadczenie – zniknęła”.
Chodzenie zatem można ujmować jako rodzaj buntu, sprzeciwu wobec owego zawłaszczania i zanikania przestrzeni. Już wymieniany zwykle na początku listy europejskich nowożytnych wędrowców William Wordsworth w pierwszej połowie XIX wieku z lubością łamał blokujące dostęp do dróg prywatne ogrodzenia. O jego pieszych wędrówkach z siostrą Dorothy (a później także z Samuelem Coleridge’em) najwięcej można się zresztą dowiedzieć nie z wierszy, ale z jej prowadzonych przez lata dzienników – niech padnie tu imię choć tej jednej piechurki. Utrudniony przez restrykcyjne prawo własności dostęp do dróg był w Wielkiej Brytanii przeszkodą w wędrówce już za czasów Wordswortha, dopiero całkiem niedawno, w 2000 roku, co podaje Solnit z nadzieją od razu we wstępie do „Zewu wędrówki”, wprowadzono tzw. right of way, prawo dające obywatelom dostęp do dróg, nawet jeśli przechodzą przez teren prywatny. Żyjemy przecież w czasach, kiedy intensywnie narasta świadomość, jak wiele utraciliśmy wraz ze stopniowym zanikaniem wolnego dostępu do przestrzeni, możliwości nieskrępowanego obcowania z krajobrazem, swobody wypasania oka i stóp w zieleniach albo i szarościach przyrody. Elementem tego przebudzenia – i potrzeby powrotu do obcowania z przestrzenią – jest także popularność literatury pieszej. I choć Fermor wprost się do owej tęsknoty za krajobrazem nie odnosi, nie bez powodu na kartach jego opowieści kulturowa ciągłość wiąże się wprost ze scalającą przestrzeń pieszą wędrówką.