ADAM ROBIŃSKI: Kończysz „Polskę przydrożną” cytatem ze swojej narzeczonej, która zarzuca ci, że przedstawiłeś w niej parę anegdotek, ale brakuje jakiegoś pleple, refleksji czy zadumy nad Polską. To miejmy to pleple za sobą. Jakie masz refleksje na temat Polski rok po opisanym w książce road tripie?
PIOTR MARECKI: Ta książka nie powstała po to, by prezentować jakieś prawdy. Czytelniczka czy czytelnik może sobie z niej wyciągnąć jakiś obraz, ale metoda literacka, której użyłem, przypomina raczej katalog, listę, bazę danych. Jako naukowiec zajmuję się mediami cyfrowymi – ta różnica między narracją przynależną mediom analogowym a bazą danych jest dla mnie istotna. Więc umyślnie nie podejmuję się ani jednej refleksji czy interpretacji. Narrator krąży, wierci się po Polsce i zbiera o niej dane.
Ale książka reklamowana jest blurbem Ziemowita Szczerka, który przekonuje, że to najważniejsza rzecz o Polsce od lat. Nie ma wyjścia, muszę cię zmusić do jakiejś zadumy.
Gdybym się jej podjął, zabiłbym całą ideę tej książki. Czytam dużo bardzo dziwnej amerykańskiej literatury eksperymentalnej. Takiej, która wywodzi się z mediów cyfrowych. Inspiracją do napisania „Polski przydrożnej” był choćby „Fidget” konceptualisty Kennetha Goldsmitha, który pomniejszył w tej książce perspektywę „Ulissesa”. „Ulisses” to, wiadomo, jedna z najważniejszych powieści modernistycznych. Bohater cały dzień idzie przez Dublin. Goldsmith napisał książkę, w której opisuje wszystkie ruchy swojego ciała z jednego konkretnego dnia, 16 czerwca 1997 roku, a więc Bloomsday, dnia pamięci o autorze „Ulissesa”. I nic poza tym. Ale dla mnie jest to jedna z bardziej hipnotyzujących książek, jakie w życiu czytałem. Cały jej fenomen polega na obserwacjach: powieka się porusza, drga warga, ciało wydaje jakieś dźwięki, wierci się itd. Ja nie posunąłem się aż tak daleko. Mógłbym oczywiście pisać „naciskam sprzęgło, dodaję gazu”, rozłożyć te wszystkie czynności na detale. Ale tego nie zrobiłem. Mimo to wydaje mi się, że ta jazda przez Polskę jest właśnie takim zbieraniem danych, opisywaniem wiercenia się narratora, bez uprzedzeń, bez układania ich tak, żeby pasowało pod jakąś tezę, refleksję, zadanie. Krótko mówiąc, nie dam się namówić na żadną interpretację. Mam tylko nadzieję, że ta książka coś skomplikuje. Narrator nosi okulary przeciwsłoneczne kupione w samej mekce hipsterów w Portland w Oregonie. Pamiętam, że kiedy kupowałem te okulary, najpierw odwiedziłem najmniejszy park świata, wielkości talerza do pizzy, a zaraz później wszedłem do sklepu i je kupiłem. I on przez te okulary patrzy na Polskę, ale jednocześnie jedzie do domu rodzinnego na Podkarpaciu, gdzie mówi się gwarą. Jadąc tam, słucha chiptune’ów z komputera ZX Spectrum z lat 80. Ola, moja narzeczona, mówi, że ten narrator jest jak kosmita, który nie przynależy tak na sto procent do żadnego ze światów, i tego się trzymajmy, jeśli idzie o rozstrzygnięcia.
Piotr Marecki, „Polska przydrożna”. Czarne, 200 stron, w księgarniach od kwietnia 2020Czyli różnice między narratorem, który pije piwo rzemieślnicze, i tymi, których spotyka, koneserami tatry, są pozorne?
Skoro już ustaliliśmy, że bohater jest kosmitą, to trochę trudno definitywnie rozstrzygać, czy różnice są pozorne. Ziemowit Szczerek w swoim wpisie na Facebooku porównał ten świat „Polski przydrożnej” do świata Twin Peaks. Są w nim różne historie smutne, śmieszne, przerażające. Zapraszam do tego świata, widzianego z perspektywy 15-letniego opla. Można wyciągać wnioski, ale też nie trzeba. Różne już słyszałem opinie: że to książka mieszczańska, że ludowa. Niech tak będzie.
Mówisz „narrator”, w trzeciej osobie. To świadomy zabieg?
Bo ja ciągle nie umiem powiedzieć, co tak naprawdę napisałem. Wydawnictwo opowiada o tej książce jak o prozie. Czytelnicy i czytelniczki czytają ją jako literaturę podróżniczą, reportaż. Wiele osób wpisało ją w osobny gatunek „książka z Czarnego”. Jakiś czytelnik pisał, że to poezja, ktoś, że litania, a jeszcze inny, że atlas.
Punktem wyjścia do opowieści jest natłok wątków autobiograficznych. Czytelnik dostaje sugestię, że to bardzo osobista relacja. Ale kiedy tak rozmawiamy, zaczynam mieć wątpliwości.
Celowo mieszam pojęcia, raz mówiąc o sobie, raz o bohaterze czy narratorze. Uporządkowanie i gatunkowa przewidywalność zabijają ekscentryczność, dziwactwo – nie ja tak twierdzę, ale wiadoma noblistka. To jest też książka o tym, jak ucieka się z miasta, od globalizacji, gentryfikacji Krakowa.
Na okładkę książki trafiło zdjęcie sklepu, które zrobiłem w Gutowie w Wielkopolsce, między Szczurami i Gałązkami Małymi. Zapytałem sklepową, kto zrobił ten szyld – „Sklep spożywczy”. „Jak to kto, my same”, odpowiedziała. Lokalny sklep, na potrzeby lokalnych ludzi, przez nich zrobiony. To nie ta Polska, do której przyjeżdża Magda Gessler i robi remanent, a potem wszystkie restauracje wyglądają tak samo. Całkowite przeciwieństwo symulakrum, w którym żyje ten bohater w centrum Krakowa, gdzie nawet powietrze jest spryskane jakimś śmierdzącym sprejem. W ostatnim czasie Polska strasznie się ujednoliciła. Wszędzie te same sieciówki, te same stacje benzynowe. Ale wystarczy wyłączyć GPS i pojechać bocznymi drogami, żeby zobaczyć zupełnie inny kraj. W „Polsce przydrożnej” narzucone są pewne ograniczenia, przymusy – to odwołanie do francuskiej grupy literackiej OuLiPo, która zaproponowała taki model pisania. Świat widziany z samochodu stanowi takie ograniczenie (samochód jest dla mnie długopisem, klawiaturą, maszyną do pisania), te hipsterskie okulary, obrazy ograniczone do dziwactw i atrakcji przydrożnych. Bohater przemieszcza się po lokalnych drogach, omija ekspresówki. Ma tylko tradycyjną mapę, zaznacza na niej długopisem, gdzie go poniosło.
Piotr Marecki
Ur. 1976, wychował się w Trzcinicy na Podkarpaciu, obecnie mieszka w Krakowie. Pracuje jako profesor na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie zajmuje się mediami cyfrowymi. Był profesorem wizytującym na amerykańskich uczelniach (m.in. MIT, Uniwersytet Kolorado w Boulder, Uniwersytet w Rochester). Jest także redaktorem naczelnym wydawnictwa Korporacja Ha!art. Tworzy literaturę eksperymentalną, m.in. boty, generatory tekstu, poezję flarf, gry.
Decyzje co do trasy podejmowałeś na każdym skrzyżowaniu?
Im węższa i bardziej dziurawa droga, tym lepiej. Tam skręcałem. To rzeczywiście był mój cel – doświadczyć Polski odmiennej od symulakrum, które widzę w centrum Krakowa. Pytanie tylko, czy jest zachowana konsekwencja. Pamiętaj, że tu chodzi też o imprezę. Duże partie tej książki dzieją się z udziałem alkoholu. Mam nadzieję, że nie zostanie ten mój bohater oskarżony o nadużywanie, w końcu całkiem sporo utworów opowiadających o Polsce dzieje się właśnie w alkoholowych majakach. „Wesele” na przykład.
Twój road trip to coś na kształt wieczoru kawalerskiego. Zamiast zrobić go w Krakowie, jak inni, z Krakowa uciekasz.
Mieszkam w Krakowie od wielu lat. I to w samym centrum. W naszej kamienicy zostaliśmy jako prawie ostatni mieszkańcy, wkrótce zostanie przerobiona na hotel, więc i my będziemy się musieli wyprowadzić. Pełna gentryfikacja. Kiedy idę po bułki, mogę sobie kupić herbatę The Hipster. Kiedy schodzę w kapciach na pizzę, dają mi kredki, żeby sobie czekać na tę pizzę i przy okazji kolorować. Większość usług jest skierowanych do ludzi, którzy wynajmują w sąsiedztwie mieszkania przez Airbnb. My, ludzie z centrum Krakowa, patrzymy na to szaleństwo jak bohaterowie filmów o zombie na zombie. Omijamy turystów zombie, bardzo wielu z nich przyjeżdża do Krakowa na zorganizowane wieczory kawalerskie. Gdybyś tu żył, ostatnim twoim pomysłem byłoby urządzenie wieczoru kawalerskiego właśnie tutaj.
Teraz, kiedy ich nie ma z powodu epidemii COVID-19, atmosfera musi być niesamowita.
Jakby w filmie o zombie w dwa dni zniknęli wszyscy zombie. Póki było można, łaziłem po mieście i dokumentowałem. W momencie, kiedy zamknięto już granice i niewiele osób było na Rynku, a pracowali jeszcze ludzie zachęcający do wejścia do seksklubów czy do „kabaretów”, myślałem, że nie uda mi się przejść przez Kraków. Napadali na mnie, żebym wszedł. Zrobiłem nawet zdjęcie Rynku Głównego i wrzuciłem na Instagrama. Nigdy by mi coś takiego do głowy wcześniej nie przyszło. Wracając do książki – zamiast wyprawić imprezę w Krakowie, zapraszam na nią całą Polskę. Wszyscy, których spotykam, są moimi gośćmi. Witają się ze mną, częstują wódką, piwem, małpkami.
Nie chcą przy tobie przeklinać.
Przeklinają, mówią też wieloma językami. Jest taka scena – deszcz leje, więc zatrzymuję się w sklepie gdzieś na Lubelszczyźnie i kupuję czereśnie. Wychodzę na zewnątrz pod daszek. Trzymam je w ręku, bo nie używam foliówek, i po prostu zajadam. Pestki wypluwam do drugiej garści. Nikogo nie znam. Nagle ze sklepu wybiega mężczyzna, leci przez deszcz do auta, a potem mnie widzi i wraca. Tylko po to, by podać mi rękę. Na wsi to norma, że ludzie się witają. Skoro tam jestem, to muszę być stamtąd, przecież to nie miejsce na wczasy czy zwiedzanie. Więc on do mnie z ręką, a ja wpycham czereśnie do kieszeni bluzy z kapturem, hoodie z MIT, żeby podać swoją. On to widzi, orientuje się, co robiłem, i mówi: „A to ty, chuju, czereśnie wpierdalasz? To wpierdalaj dalej”. Machnął ręką i pojechał. Wielu bohaterów książki mówi gwarą, różnymi odmianami gwary.
Zatrzymujesz się we wsiach, zwracasz uwagę na szyldy, sklepy, rudery. Ale o krajobrazie poza wsiami piszesz tyle co nic: bociany, kapliczki i krowy. Dlaczego?
Dla „Polski przydrożnej” interesujące jest wszystko to, co ma jakiś bezpośredni związek z drogą. Jeśli bocian leciałby wysoko na niebie czy przez połoninę, pewnie by nie znalazł się w danych zebranych w książce. Ale jeśli wchodzi na drogę, to już tak. Znam książki i autorów, do których ty się odnosisz w swoich książkach. Ale ja uczyłem się podróżować na innej literaturze. Odwołuję się do narzędzia zwanego „Roadside America”, kultu przydrożnych atrakcji i dziwactw. Spędziłem w Stanach Zjednoczonych masę czasu. Byłem sam, dużo pracowałem. Kiedy miałem czas wolny, wynajmowałem auto i jeździłem po przydrożnych atrakcjach Ameryki.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Jakie to atrakcje?
Na przykład dziwne nagrobki na cmentarzach. Wielki Jezus huśta figurkę, która przypomina zmarłe dziecko w Kentucky. Albo taka: w Idaho jakiś człowiek stawia najwyższy przydrożny pomnik świata wykonany z kukurydzy. Jechałem naprawdę daleko, żeby to cudo zobaczyć. Tego typu atrakcje umilały mi przemieszczanie się po tym ogromnym kraju. Zatrzymujesz się, robisz zdjęcie, często nawet nie wysiadasz z samochodu. Zupełnie inaczej wygląda turystyka w europejskiej kulturze. Opieramy ją na kościołach, zabytkach. W Ameryce jechałem zobaczyć szyld pączkarni z lat 50., wielkie przydrożne okulary albo drzewa, których dotknął Donald Trump. Jechanie przez ten kraj to bardzo lynchowskie doświadczenie.
Chodzi o pretekst do przemieszczania się?
Tak. I nikt nie robi z tego problemu, że nowojorski hipster jedzie oglądać piramidy w Memphis w Tennessee. To dość normalne doświadczenie. Koleżanka mówiła mi kiedyś, że w Polsce takie road tripy polegałyby na tym, że odbijasz się od granic. Nasz kraj jest za mały, granice za blisko. Pomyślałem, że mimo to spróbuję coś takiego zrobić. Przejechać przez Polskę, zwracając uwagę na podobne atrakcje. One zwykle pochodzą od lokalnych społeczności. Jest w nich sporo dystansu do samych siebie. Witacze z plonów, piaskownice z palmami z opon, dziwactwa na ogrodzeniach.
W Stanach Zjednoczonych ta przydrożna twórczość jest uważana za dziedzictwo kulturowe. Nie chcę przez to powiedzieć, że to jest jakoś lepiej. Choć Polska się ujednolica, szyldy przydrożne są ściągane, wyrzucane, palone, niszczone – warto się zastanowić przynajmniej nad udokumentowaniem tych oddolnych inicjatyw. Zresztą ludzie sami zaczynają się organizować i dbać o zachowanie ważnych dla społeczności miejsc. Odwiedzam dawną mleczarnię, gdzie dziś prowadzona jest pizzeria czy sprzedaje się schabowe, pytam, czy ktoś tu przyjdzie, i słyszę: „Od kiedy zamknięto sklep Ramzes, nie ma gdzie iść. Wszyscy będą tu wieczorem”.
To pogadajmy o tym, w jakim stopniu twoja książka nawiązuje do Kerouaca.
Wcale.
Kiedy czytałem „Polskę przydrożną”, miałem wrażenie, że to opowieść trampa na miarę naszych czasów. Z termosem, instastories i aplikacją informującą o nadchodzących burzach. Kerouac zaliczyłby pewnie facepalm. Przecież ty nawet namiotu ani razu nie użyłeś, chociaż miałeś go w bagażniku.
Nie użyłem, rzeczywiście. I w stu procentach też taka interpretacja jest uzasadniona.
To ile było w tym całym przedsięwzięciu autoironii?
Na pewno sporo jest wyolbrzymione. Choćby komentarze Oli, mojej narzeczonej. Ona akurat tłumaczyła jakąś książkę o sztucznej inteligencji i miała dedlajn od Jasia Kapeli, nie mogła pojechać ze mną, ale byliśmy w stałym kontakcie. Relacjonowałem, co się dzieje, a ona komentowała, pojawiała się jako głos rozsądku z offu. Redaktorka Marta Syrwid zażartowała, że Ola jest w tej książce jak chór antyczny, chór Aleksandrowa.
Piszesz, że odwiedzasz miejsca, które „nikomu nie są po drodze”. A ja myślę, że droga 816 to temat bardzo mocno wyeksploatowany literacko, połowę jej kolein wyżłobili literaci. W Jaśliskach po „Winie truskawkowym” też już chyba mają trochę dość przyjezdnych, którzy pieją z zachwytu na widok małomiasteczkowego rozpadu. Chciałeś skonfrontować się z opisami poprzedników?
Można to porównać do pływania w jeziorze: najpierw powoli wchodzisz do wody, oswajasz się z nią, zanurzasz i oddalasz. Jest w internecie recenzja, w której czytelnik mi grozi palcem, że tak źle i słabo opisałem drogę 816. Pisze w tym tekście, gdzie powinienem pojechać, żeby zobaczyć prawdziwą Polskę przydrożną. Aż go podnosi, że skręcam na Wysokie Mazowieckie, a nie jadę na Podlasie i Suwalszczyznę. Ola twierdzi, że w ogóle reprezentacja miłośników drogi 816 powinna wystosować do mnie jakieś pismo, żebym jeszcze raz nią przejechał i godnie ją opisał. A wracając do Bieszczadów – to miejsce, gdzie dawniej jeździłem ze znajomymi z liceum. Pochodzę z Podkarpacia, z Trzcinicy, więc mieliśmy blisko. Nie byłem tam wiele lat, chciałem wrócić, skoro już udało mi się wykroić te dwa tygodnie bez dedlajnów i odpisywania na mejle. Przez te wszystkie lata okazało się, że i w Bieszczady przyszło to symulakrum. Ci Bieszczadnicy sprzedający figurki z gry Fortnite pod Siekierezadą. Można się zastanawiać, czy wkrótce tak wyglądać będzie cała Polska. Tym bardziej że obecna sytuacja skłaniać nas będzie do turystyki krajowej, do mikrowycieczek. Oby się nie okazało, że lokalny koloryt stanie się jeszcze jedną ofiarą trwającej właśnie epidemii. Bardzo potrzebujemy teraz świadomej mikroturystyki.
To znaczy jakiej?
Był taki krakowski pisarz Jan Stoberski. Mało kto go zna, mało kto się nim interesuje, choć jeszcze w PRL-u cieszył się dużą popularnością. Mówiło się o nim, że to krakowski dziwak. Był minimalistą, niewiele posiadał. Nie korzystał z komunikacji publicznej, wszędzie chodził pieszo. Nawet do Zakopanego. Codziennie łaził kilkadziesiąt kilometrów wokół Krakowa albo po Krakowie. Miał perspektywę prawdziwego piechura. Był właśnie takim świadomym mikroturystą. Bardziej go kręciła kałuża w Tyńcu niż Niagara. Bardziej kopnięty po drodze kamyk niż wielkie góry. Stoberski jest dla mnie ogromną inspiracją w snuciu i kręceniu się po Polsce. Andrzej Barański chciał o nim zrobić film w Kadrze i nawet środki były z PISF-u, ale przynajmniej na razie nic z tego nie wyszło.
Kiedy czytałem twoją książkę, nie miałem pojęcia, czym zajmujesz się zawodowo. Nie wiedząc nic o literaturze cyfrowej, wyczuwałem jakiś podstęp. Uderzała mnie drobiazgowość opisów. Skrupulatne odnotowywanie napisu na czapce. Miałem poczucie, że jestem w grze tekstowej z lat 80. czy 90. Czekałem, kiedy pojawi się przede mną wybór: wejdź do baru lub idź przed sklep. Tym bardziej że tekst zestawiłeś ze zdjęciami, które miały z nim niewiele wspólnego. Do tego ciągłe wzmianki o instastories. Być może ta książka była ci potrzebna, bo tamte środki przekazu są po prostu wybrakowane?
Można to pytanie podciągnąć pod inne: czy podróże w dobie mediów społecznościowych mają w ogóle sens? Kiedy każde miejsce jest ohasztagowane i można je zobaczyć ze wszystkich stron. Jasne, mój road trip czy moja wycieczka samochodowa (bo strasznie mnie hejtują w internecie za używanie angielskich terminów) była w pewnym sensie sieciowym performansem, a książka jest jego dokumentem. To równie dobrze mogłaby być praca artystyczna w kluczu durational performance zamówiona przez jakąś galerię sztuki współczesnej. Jest taki termin: literatura proceduralna jako przeciwieństwo literatury konceptualnej. Ta ostatnia zasadza się na pomyśle. Za to procedura polega na wykonaniu jakiejś pracy. Jak już wspomniałem, bliskie jest mi myślenie kategoriami baz danych, katalogów, list, litanii. W 2015 roku przetłumaczyłem amerykańską książkę Stevena Zultanskiego, który skatalogował w niej wszystko, co miał w mieszkaniu. Klasyczna baza danych zamieniona na 200 stron książki. Jeśli ma w domu pudełko zapałek, kataloguje osobno każdą z nich. Tak samo patyczki do uszu, torebki herbaty. Ta inwentaryzacja trwała prawie rok. Odtworzyłem ten proces we własnym mieszkaniu, też zajęło mi to rok. A potem postanowiłem rozszerzyć go na całą Polskę. Nie chciałem układać żadnej narracji, tylko wykonywać procedury. Masz rację, to jest na pewno bliskie grom komputerowym. Wstępnie planujemy grę na podstawie „Polski przydrożnej” na 8-bitowym Atari z kolegami atarowcami: programistą Kamilem Gorghem Trzaską i grafikiem Krzysztofem Kazem Ziembikiem. A skoro zaciekawił cię napis na czapce, to jest ona z Black Mountain z Karoliny Północnej. Tam mieściła się słynna szkoła Black Mountain, ważna dla sztuki i literatury. Twórcy tej szkoły jako jedni z pierwszych potraktowali znaczenie technologii dla literatury na poważnie. Ola zawsze zwraca mi uwagę, że kiedy mówię takie rzeczy o Ameryce i amerykańskiej kulturze, to zachowuję się jak buc i powinienem przestać, bo to kapitalistyczna dystopia i lepiej porozmawiać o polskiej wsi i o tym, jak pracowałem w polu.
Ale weźmy choćby „Gilgamesza”, najstarsze dzieło świata, które jest po prostu literaturą drogi. Choć teksty, z których go sklecono, powstały parę tysięcy lat temu, łatwo się dziś w nich odnajdujemy. Właśnie dlatego, że całość ma klasyczną narrację. Baza danych to z kolei coś bardzo chwilowego. Nie boisz się, że szybko się zdezaktualizuje?
Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, bo tak jak nie znam prawd, tak samo nie umiem przepowiadać przyszłości. Ale przeniesienie czegoś z pola cyfrowego do medium książki mocno mnie hipnotyzuje. Poza tym czy z raw data, surowych danych, nie da się wyczytać jakiejś opowieści? Da się. Ja swoją robotę wykonałem, zostawiam ją do interpretacji i odbioru czytelniczkom. Ola w ogóle wpadła na pomysł, że może by odwrócić porządek tego słynnego powiedzenia, że powieść ma być zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu. Tutaj w tym zwierciadle przeglądają się czytelnik i czytelniczka.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Tego typu literackie eksperymenty to twoja odpowiedź na rozproszoną uwagę i przebodźcowanie, których ofiarami jesteśmy współcześnie? Dlatego sięgasz po różne środki wyrazu i je miksujesz?
„Przebodźcowanie” to pewnie jedno z najczęstszych słów, które słyszę w codziennych rozmowach z Olą. Rozmawiamy teraz przez Skype’a, a pod monitorem mam książkę pod tytułem „The Poetics of Information Overload” – uczę z niej studentów i studentki. Fascynuje mnie to, iloma danymi dysponujemy i jak musimy sobie z nimi radzić. 113 983 to liczba plików, które miałem na swoim laptopie 12 stycznia 2017 roku. Zrobiliśmy nawet z tego skromny generator z Leszkiem Onakiem i z SOYT!NBG. Można go w sieci odpalić. Już od dawna eksperymentuję z literaturą – używałem na przykład algorytmów wyszukiwarek, Mechanicznych Turków Amazona albo botów na Twitterze do pisania poezji. Wiele jest eksperymentów w takim kluczu, które wykorzystują już istniejące dane. To cały rodzaj pisarstwa uncreative writing, jako przeciwieństwa kreatywnego pisania. Pytałeś mnie wcześniej, na ile w tej podróży narrator jest mną – otóż ja jestem bardziej po stronie uncreative writing. Bardziej mnie interesuje ożywianie danych, które już są, już istnieją, a ja nimi „zarządzam”. Trochę jak reżyser w teatrze danych, ale taki, który zostaje na scenie, nie kryje się. Jak u sąsiada z Podkarpacia, Kantora.
To przeładowanie danymi nie ma dla ciebie negatywnych konotacji?
Można o tym opowiedzieć na różne sposoby. Żyjemy w kapitalizmie platformowym, obsługują nas globalne koncerny takie jak Airbnb, Uber, Google czy Facebook. Wydaje mi się, że zamiast pisać tradycyjną książkę o tym, jak manipulowana jest informacja, jak działa cenzura, lepiej wykorzystać mechanizmy, które proponują nam wspomniane platformy. Moje książki, takie jak „Cenzobot”, „Wiersze za sto dolarów”, „Niepodległa Google”, są rzeźbami opisującymi procesy. W tak pojętej literaturze proces jest ważniejszy od dzieła, efektu końcowego. Przeprowadziłem kiedyś wywiad z artystką, która robi utwory cyfrowe oparte na trenowaniu sztucznych sieci neuronowych. Dla niej najciekawszy jest właśnie ten długi i skomplikowany proces treningu. Określenie reguł, budowanie bazy danych. To podejście jest mi bardzo bliskie.
Najlepszym podsumowaniem twojej podróży przez Polskę jest moim zdaniem facet, który wynajmuje kwaterę na OLX, ale nie opłaca mu się podjechać do ciebie na przekazanie kluczy do pokoju i odebranie 40 złotych, więc opracował genialny analogowy system, który jest uzupełnieniem platformy internetowej. To dużo mówi o nas, Polakach.
Fakt, z tych anegdot i danych można stworzyć pewien obraz modernizacji cyfrowej Polski. Dowiaduję się też, że niektórzy widzą w tej książce „zdefaworyzowane tereny”, „spauperyzowanych ludzi pracy” oraz że – jak napisał Piotr Kletowski – to książka o tym, że bohaterowie Polski przydrożnej „mieszkają, żyją, kochają, umierają…”.