Koc w bagażniku
Daniel Jolivet / CC BY 2.0

18 minut czytania

/ Ziemia

Koc w bagażniku

Adam Robiński

Zawiniątko wygląda jak niemowlak zawinięty w pled. Nic tylko bujać biodrami i coś nucić. Ale kiedy je podnoszę, z nozdrzy uchodzą bąble piany. Składam borsuka na skraju pastwiska. Robaki będą miały czas, żeby zrobić swoje

Jeszcze 5 minut czytania

Droga prosta jak w mordę strzelił, ale potwornie dziurawa. Z daleka widzę ciemną górę futra zalegającą na asfalcie. Zajmuje lewą stronę drogi i kawałek pobocza, mam więc dużo miejsca, żeby po prostu ją wyminąć. Nie muszę nawet trącać kierownicy. Zwalniam raczej po to, by – jak robi to każdy kierowca, którego jakiś niespodziewany widok wybija z otępienia za kółkiem – zapuścić żurawia. Żal mi tego psa, ale nie jest to pierwszy potrącony kundel, jakiego widzę przy drodze. Coś mi jednak każde hamować. Toczę się jeszcze kilkadziesiąt metrów, zerkam w lusterko, żeby upewnić się, że nikt nie grzmotnie mnie w tył, a potem staję przy krawędzi jezdni i włączam awaryjne. Nie obwiniam kierowcy, mogło być tak ciemno, że nawet jeśli uderzenie było głośniejsze od dudnienia radia, bał się zatrzymywać i kusić los. A że zadupie jakich mało, w dodatku sobota, to od rana jechało tędy pewnie raptem parę aut. Cofam się kilkadziesiąt kroków, kucam i dopiero wtedy doznaję olśnienia. Truchło ma ubarwienie jak czarno-biała fotografia. Paletę szarości wieńczy smolisty pas, który idzie przez cały pysk. Borsuk leży wywinięty, jakby miał garba. Zderzak musiał uszkodzić mu kręgosłup. Małe brązowe oko pytająco patrzy na mnie spomiędzy źdźbeł trawy. „I co teraz ze mną zrobisz?”

Z bagażnika wyciągam gruby koc w kratę. Stary i w paru miejscach dziurawy, bo kiedyś leżał za blisko ogniska. Parę razy zastanawiałem się, po co właściwie wciąż trzymam go wśród kabli do akumulatora, turystycznej butli z gazem i hamaka. Ale jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby go wywalić. Chyba czekał na tę okazję. Najpierw zarzucam go na truchło, a potem przetaczam je na bok, żeby koc znalazł się pod borsukiem. Mimowolnie się uśmiecham, bo zawiniątko wygląda jak niemowlak zawinięty w pled. Nic tylko bujać biodrami i coś nucić. Ale kiedy je podnoszę, z nozdrzy uchodzą bąble piany. Nie przypuszczałem, że będzie tak ciężki. Taszczę go na drugą stronę drogi i widzę, że od wsi nadjeżdża samochód. Scena jak z filmu, czuję się, jakby kierowca właśnie nakrył mnie na zacieraniu śladów zbrodni. Ale nawet nie zwalnia, a ja mogę wrócić do swoich spraw. Tarabanię się przez rów, a potem przez dziurę w zaroślach składam borsuka na skraju pastwiska. Robaki będą miały czas, żeby zrobić swoje.

*

Każdego roku, zaraz po równonocy, zaczynam swoje warmińskie migracje. Na swoje potrzeby nazywam tę okolicę krainą Pasłęki. Bo tak naprawdę w tym zakątku warmińsko-mazurskiego trochę jest tego pierwszego, trochę drugiego, a rzeka – historyczna granica – dzieli go w miarę sprawiedliwie na pół. Czasem można nawet nie zauważyć, że się ją mija, gdy niepostrzeżenie przemyka pod asfaltem, by zaraz schować się w drzewach. Ale częściej Pasłękę sygnalizuje bujnięcie zawieszenia na dziurawym łukowatym mostku.

Pierwszy raz trafiłem w te strony na początku wieku, w ten cudowny w życiu każdego młodego człowieka pierwszy wrzesień, który nie zaczyna się szkolnym dzwonkiem. Siedzieliśmy w lesie i wyczekiwaliśmy startu roku akademickiego. Komórki ledwie łapały ery i idee, radio eremefy i maryje, ale tego jedenastego jakoś dotarła do nas informacja, że za Atlantykiem wali się świat zbudowany z drapaczy chmur. Dzień czy dwa później na szpaltach superaka oglądaliśmy fotografie tych zawieszonych w powietrzu ludzi, o których Szymborska napisze potem, że jedyne, co może dla nich zrobić, to odmalować ten lot, ale bez ostatniego zdania. Nie potrafię o tym nie myśleć, kiedy wracam w te strony. Może przez ten drogowskaz, kiedyś niepozorny, dziś – gdy pod Olsztynkiem zjeżdża się już z ekspresówki, a nie z obstawionej sprzedawcami jagód krajówki – całkiem pokaźnych rozmiarów. Jest na nim napisane po prostu „Ameryka”. Serio. Ameryka zaczyna się od monstrualnych rozmiarów hali magazynowej internetowego marketu z ciuchami, a potem przechodzi w intensywnie zielony las. Często jadę przezeń po zmroku. Snopy długich świateł wyławiają wtedy spomiędzy drzew pary jarzących się punktów. Myśliwi powiedzieliby „lamp”, ale przecież to są po prostu oczy.

Mikrowyprawy

W czasie wakacji pandemia koronawirusa zmienia nasze obyczaje turystyczne. Zamiast podróżować do dalekich ciepłych krajów, trochę z konieczności, a trochę w prawdziwym zachwycie odkrywamy, jak wiele można zobaczyć, usłyszeć i doświadczyć w najbliższej okolicy. W cyklu „Mikrowyprawy”, realizowanym we współpracy z Instytutem Goethego w Warszawie, zaprosiliśmy pięcioro pisarek i pisarzy, aby opowiedzieli o przyjemnościach spędzania wakacji w mieście i pod miastem, na działce, na targu i w parku.

Gdyby ktoś naniósł moje wszystkie migracje na jedną mapę, mogłoby to wyglądać jak bezładne kręcenie się w kółko w orbicie Olsztyna. W dużym oddaleniu – jak stanie w miejscu. Podróż z punktu A do punktu A, zupełnie jakby alfabet nie był zamkniętym zbiorem liter, tylko pętlą. Pelnik, Woryty, Rentyny, Gietrzwałd, Naglady. Pupki, Kawkowo jedno i drugie, Szałstry, Wołowno. Jeziorany, Kiersztanowo, Próle, Lamkowo, Frączki i martwy borsuk na drodze.

*

Z powrotem za kierownicą z zakamarków pamięci wyciągam esej Barry’ego Lopeza. Bo już wiem, że to on kazał mi parę minut wcześniej nadepnąć na hamulec. „Zapytał mnie kiedyś człowiek: dlaczego zawracasz sobie głowę? Nigdy nie wiadomo, odpowiedziałem. Te, którym stwarzasz pozory pochówku, ofiarowujesz przeprosiny, mogły być kimś na kształt mędrców w innej, równoległej kulturze. To jest wyraz szacunku i pielęgnacja świadomości”, pisze Lopez w paru akapitach „Apologii”, w zbiorze „About This Life”. Czyli chce im po prostu zwrócić po ludzku pojmowaną godność. Zadbać, żeby po przejechanych nikt już nie przejechał. Żeby gnicie i znikanie odbywało się w zaciszu lasu, łąki, chabazi. A nie na oczach postronnych gapiów. Całkiem tak, jak chcielibyśmy tego dla siebie i naszych bliskich.

Lopez jedzie z Oregonu, gdzie mieszka, do domu znajomego w Indianie. To prawie cały kontynent, jakieś trzy i pół tysiąca kilometrów. Ale przecież nawet nie odrywa się od ziemi, więc jeśli spojrzeć na tę odyseję z innej strony, okaże się raptem mikrowyprawą. Kiedy już staje na podjeździe i gasi silnik, czuje ciężki bagaż sumienia. Szuka słów, które mogłyby być pokutą. Na uwagę przyjaciela, że jest później, niż miał być, odpowiada tylko: „Robiłem więcej postojów niż planowałem”. Wcześniej, w paru lakonicznych akapitach, przede wszystkim wymienia liczebniki, gatunki i toponimy. Dwa szopy parę mil od domu. Pięć zajęcy długouchych na międzystanowej dwudziestce we wschodnim Oregonie. Dorosły jeżozwierz na granicy z Idaho. Jeleń w południowo-zachodnim Iowa. „Na wschód od Lusk w Wyoming, ale już na terenie Nebraski, zatrzymuję się z powodu borsuka. Przykucam na makadamie [nawierzchnia drogowa złożona z dwóch warstw tłucznia – przyp. autora] i podziwiam długie pazury, doskonałe uzębienie w złamanej szczęce, bajeczne cieniowanie futra – tak nieznacznie różniące się, podobnie jak w przypadku każdego innego borsuka, od poglądowych szkiców zamieszczonych w przewodnikach terenowych”.

Ja też borsuki znałem dotychczas tylko ze zdjęć. Klnę w duchu, że tak pospieszyłem się z interwencją, że zająłem się przede wszystkim śmiercią, a nie samym zwierzęciem. Nocną zjawą, której wypadek drogowy nadał materialność. Widmem, które można dotknąć, pogłaskać, powąchać. Ale już za późno, żeby poznać szorstkość borsuczego futra albo jego woń. Koc jej nie zapamięta. Borsuk zostanie tylko kilogramami, które poczułem na własnych ramionach. Mam co prawda zdjęcie, zrobiłem je z myślą o swoich dzieciach, ale z niego nic przecież nie wynika. Dla nich to nie będzie nawet zwierzę rozjechane majowego poranka na drodze między Frączkami a Dercem, gmina Dywity, powiat olsztyński, tylko jeszcze jedna poglądowa fotografia. Niczym nie różniąca się od tej z Wikipedii.

*

Między Podleśną a Dobrym Miastem znów coś na jezdni. Duży kot, który łazi w poprzek drogi jak pijany. Zwalniam, czekam, co zrobi, ale nie robi nic. Sunę więc w jego stronę i dopiero po chwili orientuję się, że to nie kot, tylko wydra. Jest wyraźnie zdezorientowana. Być może grafitowa tasiemka asfaltu z daleka wydawała jej się potokiem? Być może podobnie szumiała w porannej mgle? Staję, opuszczam boczną szybę, a ona stoi na wysokości moich drzwi i po prostu się na mnie gapi. W oczach ma obłęd. Chcę zjechać na pobocze, ale w lusterku widzę dwa inne auta, więc mijam zwierzę tylko po to, żeby za chwilę do niego wrócić. Po co? Nie wiem, może po to, by je przepłoszyć, naiwnie licząc, że nie podzieli losu borsuka? Przynajmniej nie dziś? Ale droga jest pusta, po wydrze nie ma śladu. Łażę jeszcze parę chwil w trawie między poboczem i lasem, szukam jej w zaroślach w obawie, że zaraz znów wypełznie na jezdnię. Bezskutecznie. A potem rozkładam na kierownicy mapę okolicy i główkuję, skąd w ogóle wzięła się tu wydra? Gdzie na tym pustkowiu znajduje się jakaś woda? Za lasem widzę tylko kameralny staw o brzegach wytyczonych od ekierki.

*

Anglosasi mają w swoich zasobach poręczny rzeczownik – „roadkill”. Chodzi o wszystkie ofiary naszej mobilności. Poszkodowanych przez Homo viator. Byty, które są dla nas zwykle tylko wgnieceniami zderzaków, zakrzywieniami felg albo po prostu plamami na kloszach przednich lamp, tablicach rejestracyjnych, szybach. Kleksami, jakie staramy się zetrzeć uporczywym tańcem wycieraczki. Aż do jej szurania, żeby nie został choćby najmniejszy ślad po życiu. Bo czysta szyba to czyste sumienie. Trudno byłoby jechać na wakacje ze świadomością długiej listy ofiar.

Czy da się ten koszt jakoś policzyć? Tak żeby wyjść poza ludową mądrość, że wycieraczki zbierają dziś mniej owadów z szyby, bo jest ich po prostu mniej na Ziemi? Mamy parę raportów i parę liczb, ale to wszystko szacunki. Uogólnienia. Obowiązujące w Polsce prawo (paragrafami Ustawy o ochronie zwierząt z 1997 roku) nakłada na kierowcę obowiązek udzielenia pomocy potrąconemu zwierzęciu lub zawiadomienia służb. Sęk w tym, że policja w swoich raportach nie rozróżnia np. kolizji ze zwierzęciem dzikim od potrącenia psa czy kota. W opracowaniu z 2010 roku WWF Polska zauważa, że martwe zwierzęta znalezione na swoim terenie protokołują również nadleśnictwa oraz parki narodowe, ale jedne i drugie robią to po swojemu, dane są analogowe i trudno wykorzystać je do analizy. Dlatego ponad siedemnaście i pół tysiąca kolizji z 2009 roku, o których wspomina raport, to wyłącznie dane policyjne. Rok wcześniej Ministerstwo Środowiska przedstawiało o wiele bardziej wymowne szacunki. Według resortu co roku pod kołami na polskich drogach ginie 20 procent krajowej populacji lisa, kuny, tchórza, zająca i borsuka. Co piąty średniej wielkości ssak musi być zbierany z asfaltu. Może to dlatego tak bardzo lubimy traktować rzeczownik „zwierzę”, jakby był niepoliczalny? „Zwierzyna” brzmi zza kierownicy bezpieczniej.

Żeby ten bezpiecznik zdemontować, odwiedzam stronę zwierzetanadrodze.pl. Internauci zgłaszają na niej swoje obserwacje. „Informujemy, że strona zawiera zdjęcia martwych zwierząt”, piszą autorzy. Reszta jest suchym sprawozdaniem. 13 lipca: pliszka w Smołdzińskim Lesie na drodze przecinającej otulinę Słowińskiego Parku Narodowego, jeszcze jeden lis, droga nr 6, pomorskie; dwa jeże, droga nr 214, pomorskie. Jedna krótka podróż anonimowej użytkowniczki i cztery trupy. Rozwijam długą listę z czerwca. A potem przestaję liczyć po pięćdziesięciu, gdy do połowy jeszcze daleko.

*

„Każde z tych zwierząt jest jak samotny dziecięcy but na drodze” – to zdanie, którym Lopez daje czytelnikowi między oczy. Kryje się za nim cały szereg pytań o osobiste dramaty, przerwane wędrówki, niezrealizowane marzenia. Warmiński borsuk staje się dla mnie zaczynem obsesji. Gdziekolwiek się nie ruszę, zaczynam widzieć truchła. Pochylam się nad wszystkimi, ale przejmują mnie tylko te, które znajduję na ścieżkach zmotoryzowanych ludzkich migracji. Ryjówka leżąca brzuchem do góry w krzaku poziomki jakoś mnie nie razi; zdaje się po prostu na miejscu. Tak samo lis na pastwisku, choć długo głowię się nad przyczynami jego śmierci. Co innego pstrokaty dzięcioł, którego widzę przy krawężniku. Kładę go na dłoni i czuję, że z ptaka zostały już tylko pióra i dziób. Leży między palcami lekki niczym pluszowa przytulanka. Pokazuję go synom, małe nosy pochylają się nad jeszcze mniejszą od nich istotą. Na trasie naszych letnich podróży często trafiamy do muzeów zakładanych przy parkach narodowych, wiele z nich zapełnia ekspozycje wypchanymi ssakami i ptakami, więc chłopcy są już obeznani z tym błyskiem, który tylko udaje, że wciąż bije z martwego oka. Przenosimy dzięcioła w żywopłot. Po cichu liczę, że – jak Lopez – oddajemy mu w ten sposób wprasowaną w beton godność. Czasem, w mieście, schylam się nawet do martwej pszczoły albo trzmiela. Cholernie trudno jest uchwycić dorosłymi palcami za te tycie przezroczyste skrzydełka. Ściskam opuszkami błonę, a potem nic nie ważące ciałko przekładam na liść babki. Poddaję się tylko przy zupełnie wprasowanych w asfalt żabach. I ślimakach, z których podeszwa buta zrobiła miazgę.

Stękiny, tuż przed jeziorem Isąg od wojewódzkiej pięćset dwudziestki siódemki odbija leśna przesieka, która przez dobrych dziesięć kilometrów podszywa się pod południk. Skręcam w nią właściwie dlatego, że mimo wszystkich swoich warmińskich peregrynacji z zagadkowych przyczyn nigdy wcześniej tego nie zrobiłem. Teraz mam czas, nie ciągnie mnie żadna woda, więc uchylam okna po obu stronach auta i chłonę aromat sośniny. Moja mapa, która już dawno przestała trzymać się na zgięciach, opowiada mi w tym miejscu bajkę – że rzut beretem od tej drogi stoi chata Hermanna Goeringa, który miał tu kiedyś polować. Tyle że chatek Goeringa jest tyle co dębów, pod którymi swego czasu przysiadł Jagiełło, a z konstrukcji i tak zostały tylko fundamenty.

Zresztą nad Pasłęką nie ma już żadnych nazistów, są tylko bobry. To dziś być może jedna z najbardziej zabobrzonych rzek w kraju, rezerwat pełną gębą. Według literatury (Jan Panfil, „Bóbr – zwierzę ginące w Polsce”, Kraków 1960) żyły tu nawet kiedyś bobry północnoamerykańskie Castor canadiensis, na pierwszy rzut oka niemal identyczne jak europejskie, a jednak należące do osobnego gatunku. Co się dziś z nimi stało, nikt nie wie. Być może to jedna z tych historii, w których gatunek rodzimy daje odpór obcemu? A może bobrów amerykańskich nigdy tu nie było, a Panfil – który powołuje się na źródła niemieckie z czasów, gdy Pasłęka nazywała się Passarge – po prostu się pomylił? Jeśli tak, wolę tę bajkę od tej o Goeringu.

Po kwadransie droga przecina linię kolejową z Olsztyna nad morze, a potem skręca w głęboki na parę metrów wąwóz i kończy się na asfalcie. I nagle spośród sosen człowiek wpada pomiędzy jeszcze starsze klony. Grube, bujne i rosnące w odstępach tak regularnych, że od razu widać w tym sadzeniu pruską precyzję. Kraina Pasłęki, ta pełna jezior i lasów ziemia, jest tak naprawdę jedną długą aleją, w którą wrzucono jeszcze trochę czerwonych cegieł i ziaren pszenicy. Wgapiam się w któryś z pomnikowych pni i głównie przez to za późno daję po hamulcu. Bury kocur wpada pod zderzak, autem lekko rzuca. Zaciskam zęby, odruchowo zamykam oczy, przeklinam samego siebie. Ale zaraz potem w tylnym lusterku widzę toczący się po dziurawej jezdni kłębek, który nagle dostaje nóg i czmycha na podwórko. Przystaję, żeby ochłonąć.

*

Polska usiana jest żółto-czarnymi znakami, na których rączy koziołek daje radosnego susa. Stoją właściwie przed każdym zagajnikiem, który przecina nitka asfaltu. Do niektórych ręka drogowca dodała jeszcze konkret. Jakiegoś jeża, łosia albo dziką kaczkę. W Bieszczadach widziałem kiedyś taki znak zamieniony w długą litanię. Otwierał ją niedźwiedź, zamykał bóbr, a po drodze były jeszcze wilk, ryś, dzik, jeleń i sarna. Zupełnie jakby ten, kto ostrzeżenie stawiał, nadgorliwie posiłkował się przewodnikiem turystycznym i za wszelką cenę pragnął wymienić każdą atrakcję tamtejszego lasu. I to wszystko na czterech tylko kilometrach drogi przez wielkie nic przyklejonej do polsko-ukraińskiej granicy. Bardziej okazja do zrobienia zdjęcia niż ostrzeżenie przed tłokiem wśród kolein.

Niedźwiedź, wilk, ryś, dzik, jeleń, sarna, bóbr. Długa lista do powtórzenia w głowie w chwili przekręcenia kluczyka w stacyjce. W Olsztynku zjeżdżam z ekspresówki i znów zanurzam się w krainę Pasłęki. Ręce na kierownicy, noga blisko hamulca. Oczy dookoła głowy. Stary dziurawy koc ciągle w bagażniku.

*

Zamiast epilogu jeszcze jeden cytat ze strony zwierzetanadrodze.pl: „Przesilenie letnie już za nami. Pora zatem na krótkie podsumowanie doniesień napływających do rejestru w miesiącach wiosennych. (…) Ten rok nie odstaje pod tym względem od lat poprzednich. (…) W okresie od kwietnia do końca czerwca wpłynęło do rejestru 1028, natomiast w poprzednim kwartale, od stycznia do marca 340 obserwacji. Warto w tym miejscu odnotować, że liczba obserwacji była w tym roku istotnie niższa w porównaniu z analogicznym okresem roku poprzedniego (marzec – kwiecień 2019: 611 obserwacji; 2020: 425). Fakt ten należy przypisać wprowadzonemu w tym okresie powszechnemu ograniczeniu w poruszaniu się w obrębie kraju w związku z pandemią COVID-19. W konsekwencji na drogach ginęło zapewne mniej zwierząt, jak również aktywność samych obserwatorów była niższa niż zwykle. (…)”.

Ale i tak w marcu i kwietniu na polskich drogach zginęły bocian, dzięcioł czarny, żołna, żółw błotny, rzekotka drzewna, kląskawka i mandarynka.

Tekst powstał we współpracy z Instytutem Goethego w Warszawie.

Instytut Goethego