Na początku od tuby głośniejsze są pasterskie dzwonki. Większość krów jeszcze zajmuje się swoimi sprawami. Gryzą trawę, kręcąc mordami, jak by to powiedział postronny obserwator. Sceneria też nie powala na kolana. Ot, pastwisko jak każde inne. Dopiero rzut oka na mapę z pytaniem: „gdzie to całe Autrans?”, każe na chwilę się zatrzymać. Bo przecież to obok Grenoble, gdzie Rodan, Alpy i jaskinia Chauveta, w której trzydzieści siedem tysięcy lat temu malowaliśmy naskalne arcydzieła. Nosorożce, mamuty, konie, lwy jaskiniowe, niedźwiedzie. Krowy też, choć wtedy to były jeszcze dzikie zwierzęta, tury.
Ale na tym krótkim, dwuminutowym filmie jest tylko trawa, parę drzew, droga i płot, przy którym produkuje się jazzowy ansambl The New Hot 5. Więc najpierw słychać głównie dzwonki uwieszone na krowich szyjach, ale potem do tuby dołączają kolejno inne dęciaki. Zainteresowanie zwierząt jest tym żywsze, im głośniejsza muzyka dobiega zza płotu. Oni grają „When the Saints Go Marching In”, one złażą się ławą. Można by nawet pożartować, że maszerują, bo jeśli jakieś zwierzę porusza się krokiem marszowym, to chyba właśnie krowa. Stoją jedna obok drugiej, bok przytulony do boku, z uszami rozpostartymi jak latawce, które zamiast wiatru łapią fale dźwiękowe. A potem, kiedy rytm się zmienia, a kwintet gra już zupełnie inny standard („Bill Bailey, Won’t You Please Come Home”), pojawia się w tym wszystkim więcej ruchu. Krowy trącają się nawzajem łbami i bujają ogonami. Być może to tylko wyraz aprobaty? A może już taniec?
Po obejrzeniu tych dwóch minut na YouTubie przychodzi oczywista refleksja. Otóż krowy lubią muzykę i, wbrew powszechnemu przekonaniu, podchodzą do człowieka nie tylko wtedy, gdy ten ma im do zaoferowania jedzenie. Barbara J. King, emerytowana antropolożka z College of William and Mary w Williamsburgu w stanie Wirginia, wspomina o tym w książce „Osobowość na talerzu. Kim są zwierzęta, które zjadamy?”. Czyta się ją jak relację z innego świata. Zjadanie osobowości nie brzmi przecież jak coś z tego naszego. „W związku z tym, że jedzenie wołowiny celebrują miliony, a samo źródło mleka zanika w świadomości zbiorowej, krowy jako zwierzęta żyjące własnym życiem są zwyczajnie niewidzialne. Zdarza nam się cieszyć na widok pasącego się bydlątka, kiedy pieszo lub samochodem mijamy rozległe pastwiska albo gdy patrzymy na sangwiniczne mordki krów na kartonach mleka i na billboardach. Ale ilu z nas, którzy nie mają gospodarstwa, spędziło jakiś czas blisko krowy?” – zauważa King (tłum. Adam Pluszka). Niewidzialne?
A może krowie się „śnią także ćmy albo sałata głowiasta w ogrodzie, gdy nocą spogląda na księżyc”, pytał W.G. Sebald ustami swojego Austerlitza (tłum. Małgorzata Łukasiewicz). Bo cóż my wiemy o krowach? Poza tym, że traktujemy czworonożne zwierzę jako stan larwalny krwistego steku i kartonu z mlekiem 3,2%? Znamy się na krowach jak krowy na gwiazdach. My, mieszczuchy od latte i argentyńskiej wołowiny rasy Black Angus, nie rozróżnimy już nawet jałówki od pierwiastka. Wolimy to, co po przepoczwarzeniu, czyli postać właściwą: antrykot, polędwicę, szponder. Rzeczownik „bukaciarnia” kojarzy się nam z kwiatami i prawdziwie zrozumiemy go dopiero wtedy, gdy go sobie wyguglamy.
Tymczasem wystarczy wziąć pierwszą lepszą książkę o zwierzętach i człowieku. Niech to będzie nawet „Sekretne życie krów” Rosamund Young, brytyjskiej hodowczyni z farmy Kite’s Nest gdzieś w angielskim Worcestershire. „Krowy są tak samo różnorodne jak ludzie. Bywają niezwykle inteligentne albo niezbyt rozgarnięte, sympatyczne, uważne, agresywne, potulne, pomysłowe, nudne, dumne albo wstydliwe. W wystarczająco licznym stadzie możemy zaobserwować wszystkie te cechy” – pisze Young, zaraz potem przytaczając morze przykładów ze swojego własnego gospodarstwa (tłum. Piotr Kaliński). No właśnie: wie to wszystko o krowach, bo obserwuje je na co dzień. Jak się mieszka w bloku, a jedzenie bierze z supermarketu, trudniej przyswoić – że „krowa” to wcale nie jest byt niepoliczalny, zbiorowość, masa. To indywiduum. Jednostka, istota rodzinna, którą łączą więzi, jeśli nie z rodzicami, to na pewno z matką, rodzeństwem i rówieśnikami. Jednostka, która ma gust muzyczny, nawet jeśli chodzi tylko o jazz. W czym bliżej do nas kotu, temu złośliwemu sierściuchowi, który tylko czeka, żeby podrapać? W czym pies lepszy jest od krowy? Traktujemy je inaczej tylko dlatego, że z psami i kotami mieszkamy. Sypiemy im karmę do miski i pozwalamy wchodzić na kanapę.
Skąd myśmy te krowy wzięli? W jakich okolicznościach Bos primigenus, a więc tur, który wyewoluował już dwa miliony lat temu, został Bos taurus, krową? Prawdopodobnie stało się to jednocześnie w co najmniej kilku różnych miejscach i miało związek z porzuceniem łowiecko-zbierackiego trybu życia na rzecz życia osiadłego. Bos taurus i Homo sapiens od zawsze szli więc w parze, pod rękę. Najstarsze ślady hodowli bydła to Mezopotamia sprzed ośmiu tysięcy lat. Byłoby naiwnym idealizowaniem minionego założenie, że udomawiając tura, człowiek darzył go jakąś specjalną estymą. W cytowanej przez King książce „Cow” Hannah Velten przekonuje, że bydło płaciło za związek z człowiekiem wysoką cenę. Budowało naszą cywilizację siłą własnych mięśni. Ciągnące za sobą pług, z nabrzmiałymi od mleka wymionami, składane na ołtarzu w ofierze co najmniej paru religii, maltretowane, wykorzystywane, dręczone. „Ale te wczesne krowy przynajmniej stały się częścią ludzkiego życia, były widoczne dla wszystkich, a nie poupychane wraz z tysiącami innych w tysiącach fabryk, gdzie muszą aż do śmierci stać w gnoju i jeść kukurydzę”. Bo przecież człowiek żył kiedyś z krową pod jednym dachem. Zgoniwszy ją z pola, wykorzystawszy jej mięśnie w miejsce własnych, musiał jej potem jeszcze spojrzeć w oczy.
A co, jeśli stado z Deszczna, wolne krowy w kropki bordo, zbuntowały się, żebyśmy je wreszcie, choćby i na krótką chwilę, zauważyli?
Historię tej – nieuświadomionej zapewne – rebelii opisał dokładnie Mariusz Sepioło w reportażu opublikowanym jakiś czas temu w „Tygodniku Powszechnym”. Przydarzyła się właściwie przypadkiem. Właściciel krów, lubuski rolnik, dostał je wraz z dwoma hektarami gospodarstwa w spadku po rodzicach. Zwierzęta nie miały dużo miejsca: obórkę i część terenu, bo resztę trzeba było obsiać. Mimo to stado rozrastało się zdrowe, silne i coraz trudniejsze w utrzymaniu. Właściciel parokrotnie zwracał się do gminy o pomoc w jego ogarnięciu, ale nigdy jej nie otrzymał. Z czasem przestał zapędzać je na wieczory i zimę pod dach. Odzyskiwanie wolności przez jego krowy było więc powolnym procesem, a nie spontaniczną decyzją, grubą kreską. Kilkaset krów dziczało jak uregulowana rzeka, którą zostawi się na dłużej samą sobie. „Przetrwały mroźne zimy, deszcze, susze, wiatry. Przetrwały powódź. Kiedy na Warcie podniosła się woda, część stada została na wysepce, z której trzeba było transportować krowy amfibiami. (…) Pasły się nieskrępowane na pastwiskach, ograniczone tylko elektrycznym pastuchem. Czasem zdarzało im się go przerwać. Wtedy uciekały. Chorowały i umierały. Rolnicy widywali zwłoki na łąkach i w rowach. Czasem ginęły zagryzione przez wilki (tak twierdzą mieszkańcy wiosek). Czasem trafiała je kula myśliwych, którzy potem tłumaczyli, że pomylili krowę z łosiem (tak mówią obrońcy krów)” – pisze Sepioło.
Krowy potrzebowały obrońców, bo ta wolność zaniepokoiła powiatową lekarz weterynarii z Gorzowa Wielkopolskiego, która zdecydowała, że zwierzęta mają zostać zabite. Minister rolnictwa Krzysztof Ardanowski wtórował, że w Unii Europejskiej krowy bez właściciela po prostu nie mają racji bytu. Krowa może żyć tylko przy człowieku, dla człowieka i przez człowieka. I basta. Aktywiści, którzy – wzorem Obozu dla Puszczy – rozbili w Deszcznie obozowisko, musieli więc znaleźć rozwiązanie, które nie szkodząc zwierzętom, zadowoli urzędników. Zalegalizować krowy. Ich oddychanie, trawienie i wydalanie podeprzeć jakimś paragrafem. Ostatecznie odpowiedzialność za bydło wzięło stowarzyszenie Biuro Ochrony Zwierząt z Zielonej Góry. Zwierzęta mają trafić do rezerwatu w Czarnocinie nad Zalewem Szczecińskim, gdzie wraz z krowami rasy Scottish Highland i konikami polskimi będą odgrywać rolę żywych kosiarek. Żeby tak się jednak stało, muszą wcześniej dostać kolczyki i zostać zarejestrowane. Wrócić do systemu. Będą więc żyć niby po swojemu, ale jednak jeśli nie przy człowieku, to na pewno przez niego i trochę dla niego.
A może wcale nie chodzi o krowy, tylko o nas samych? W „Koali” Lukasa Barfussa narrator, wielkomiejski literat, mierzy się z zagadkowym samobójstwem brata. Samobójstwa nigdy nie są sprawą oczywistą, ale to konkretne zupełnie zbija go z pantałyku, bo nic go nie zapowiadało. Przy okazji narrator odkrywa, że targnięcie się na własne życie wciąż jest we współczesnym świecie tabu. Tak jak w średniowieczu samobójców zakopywano za cmentarnym ogrodzeniem lub w szczelnie zamkniętej beczce posyłano na dno rzeki, tak dziś zbywa się ich milczeniem. Samobójstwo mówi samo za siebie i nie potrzebuje opowiadaczy, dopowiadaczy.
Próbując przemierzyć ścieżki myślowe, które doprowadziły brata do takiej decyzji, narrator trafia na jego, otrzymaną jeszcze w skautach, ksywę. Pseudonim „Koala” nie jest powodem do dumy. Lepiej być niedźwiedziem, wilkiem, tygrysem, orką, a nawet hipopotamem. W przeciwieństwie do nich koala jest nieszkodliwy. Bezbronny. Słodki. „Nie było w nim dostojeństwa. Elegancji. Niczego wzniosłego, choćby tylko przebiegłości czy figlarności. Puszysty kłębek. Kaprys natury. Dowcip ewolucji” (tłum. Arkadiusz Żychliński). Mały zasraniec, który nie robi nic poza spaniem, jedzeniem i powolnym przełażeniem z gałęzi na gałąź. Zasraniec, bo aby jego organizm przyzwyczaił się do toksyn zawartych w eukaliptusie, który żreć będzie przez całe życie, zwierzę musi najpierw wtranżalać odchody własnej matki.
Z kart książek poświęconych koali narrator Barfussa przeskakuje do Australii. Śledzi losy jej podboju i kolonizacji przez Europejczyków, którzy przesuwając się w głąb lądu, natykają się na dziwne zwierzę i – zupełnie jak z samobójcami – nie bardzo wiedzą, co z tymi Phascolarctos cinereus zrobić. Ich lenistwo i bezczynność jest dla człowieka nie do przyjęcia. Nadają się tylko na skóry – gdyby Stwórca miał wobec nich inny plan, dałby im przecież choćby szybsze nogi lub jakiś kamuflaż. Zwiększyłby jego szanse przetrwania w konfrontacji z drapieżnikiem. Tak się jednak nie stało, populacja torbacza jest dziesiątkowana i pewnie zwierzę całkiem by wyginęło, gdyby nie narodziny tożsamości narodowej na kontynencie. Australia nie jako kolonia karna, lecz państwo z krwi i kości, które potrzebuje symboli świadczących o swojej odrębności. Takich jak koala. Ale zwierzę – zauważa Barfuss – nie może zostać takie jak dotychczas. Musi narodzić się na nowo. Trzeba zrobić z niego milutką postać z opowiadania dla dzieci i nadać parę ludzkich cech. Dopiero w takiej postaci zyska prawo do życia. Będzie słodziakiem, łamaczem serc, obiektem westchnięć. Memem będzie.
„Lenistwo zaś, jak się nauczyłem, było nie do przyjęcia” – konstatuje narrator. „Kto się przy nim upierał, tego czekało zniszczenie. (…) To właśnie ambicja stanowiła bowiem o człowieku, nieustanne dążenie, niezdolność do usiedzenia na miejscu”. Więc może wolne krowy, zupełnie jak leniwe torbacze, są ze względu na ich tryb życia zwierzętami nieprzydatnymi i nie ma dla nich pośród nas miejsca? Ta ostatnia linijka Barfussa boli najbardziej: „Jeśli ktoś nie respektuje reguł utylizacji, jeśli stylem życia poświadcza swą nieużyteczność, musi zostać wydalony, a najlepiej po prostu usunięty”.
Wolne krowy z Deszczna uratowano tak jak koalę – wymyślając im nową twarz. Znajdując nowe zastosowanie. Wolne krowy zostały symbolem, memem. Przyczynkiem do tekstów takich jak ten. Czy to jest happy end? I co mówi o nas? Chyba tylko tyle, że darowaliśmy życie garści krów, aby zagłuszyć własne sumienie. Odsunęliśmy je z pola widzenia, by bez skrupułów wciąż myśleć o nich jako o stadium przejściowym. Po co komu jałówka, skoro można mieć szponder.
Na YouTubie jest jeszcze jeden film o krowach warty obejrzenia. Kwiecień 2012, farma w Tytherington gdzieś w Anglii. Szare niebo, kadr wypełniają stłoczone łby. Oczy świdrują obiektyw. Zwierzęta muszą wiedzieć, co się zaraz wydarzy, bo buzują od ekscytacji. To będzie pierwszy wypas w tym roku. Otwiera się brama, a one ruszają z bloków niczym bolidy Formuły 1. Jedna ścina zakręt, inna bierze ją po zewnętrznej, wreszcie wszystkie wypadają na pastwisko. Wtedy zamieniają się w antylopy. Tłuste, biało-czarne antylopy, których skoki przeczą grawitacji. Z tej radości chcą chyba strącać chmury. One, szczęśliwe krowy z numerami seryjnymi wygolonymi na zadach.