Veni, Vidi, Vega

15 minut czytania

/ Film

Veni, Vidi, Vega

Łukasz Najder

Tak jak Trump jest prezydentem doby postprawdy, tak Vega tychże czasów reżyserem. Wytrawnym, znającym potrzeby swojej klienteli barmanem, który serwuje koktajl faktów, pogłosek, ściem, bluzgów, patosu i tabloidowej pseudotroski o szarego człowieczka

Jeszcze 4 minuty czytania

Oto siedzę w Cinema City w łódzkiej Manufakturze i czekam na projekcję „Polityki”, najnowszego filmu Patryka Vegi. Jest piątkowe przedpołudnie, więc nic dziwnego, że nie ma kompletu i tej zduszonej wrzawy, jaka powstaje, gdy trzysta osób chodzi, siada, mości się, je, szepcze, wyłącza komórkę, powtarza „przepraszam, przepraszam”. W sali nr 3 można się doliczyć nie więcej niż 20–30 widzów usadowionych głównie w ostatnich rzędach. Zakładam, że to ci, którzy sami sprawują kontrolę nad swoim życiem rodzinno-zawodowym – freelancerzy, studenci, emeryci, mikroprzedsiębiorcy – albo życia rodzinno-zawodowego pozbawieni. Kto inny wybiera się na seans o 10.30 w dzień powszedni?

Od razu ganię się w duchu za te dociekania i łatwe wnioski, bo przecież wybrałem tak nietypową porę, by właśnie nie bawić się w Sherlocka czy Davida Fostera Wallace’a. Ludzie to stół szwedzki dowodów anegdotycznych. Im mniej ich, tym lepiej. Przekleństwem relacji z wydarzeń kulturalnych – ale i z fiest, pociągów, Warszawy – są nie tyle dygresje i osobista perspektywa, ile biorąca górę nad rozsądkiem pokusa generalizacji, przemożna chęć stwierdzenia czegoś o grupie na podstawie odruchu jednostki, wywiedzenie z przypadkowej scysji bądź ulotnej interakcji PRAWDY o naszym charakterze narodowym. Paleontolodzy z worka kostek odtwarzają całego dinozaura i jego obyczaje żywieniowe, więc i my próbujemy zrekonstruować Polaka w skali 1:1 z cytatu na koszulce, donośności głosu, nadwagi, ulotnego zachowania. Czyjeś dziecko przewróciło krzesło w restauracji, a ty już wiesz, że ono i rodzice należą do elektoratu prawicowego, dopuszczają się też 500+ i wiary w bogów futbolu. Elita legitymuje się frymuśnym latte. Wymuskany mężczyzna – gej. Ewentualnie zniewieściały wielbiciel Krystiana Lupy i wysokich, zbrodniczych podatków. Skoro nieironicznie oglądasz Vegę, to w zależności od tego, kto cię ocenia, możesz zostać uznany za durnego leminga/pisowską amebę.

Sam Vega jest postacią z filmu Vegi. Przerysowany, sprzeczny, wyrazisty, melodramatyczny, kiczowaty. Żywot Patryka na podobieństwo świętych naznaczyły cuda, przypadek i radykalne metamorfozy. Był gruby, nadużywający i grzeszny, a potem schudł 50 kilogramów i odnalazł Absolut oraz speców od udrażniania kanałów energetycznych. Wychował się w biedzie, teraz ma lamborghini. Zarobił miliony, ale łoży dziesięcinę na potrzebujących. Odrzucił stare nazwisko, by przyjąć nowe na cześć ulubionego bohatera „Pulp Fiction”. Kiedy w debiutanckim, młodzieńczym scenariuszu zbuduje rolę dla Małgorzaty Foremniak, jego matka ot tak spotka ją w parku i zaprosi do marzeń syna.

Z Vegi była również ta odpalona z dwumiesięcznym wyprzedzeniem kampania promocyjna „Polityki”. Gdyby zebrać jego deklaracje, zapowiedzi i dramatyczne insta stories z tego okresu – zebrać i podkręcić – otrzymalibyśmy zrąb scenariusza, a może i po prostu scenariusz jakiegoś bardzo Vegańskiego ekwiwalentu „Autora widmo”, rozgrywającego się na dwóch kontynentach thrillera, w którym suspens buduje komando pisowskich cyngli wyposażonych w zdjęcie pewnego znanego polskiego reżysera i słoik z nowiczokiem.

Choć na umiejętnie sączone doniesienia z postprodukcji „Polityki” zareagował komentarzem nawet prezes Kaczyński, to bombastyczno-cierpiętnicze oświadczenia Vegi wzbudzały coraz powszechniejszą wesołość. W podobnym tonie utrzymane były pierwsze zjadliwe recenzje jego tour de force, filmu-game changera, który miał zmienić wynik październikowych wyborów do parlamentu, wstrząsnąć Polakami i „obnażyć prawdziwe oblicze polityków”. Domyślnie – polityków PiS-u.

Wczytując się w to crescendo beki i przygan, można odnieść wrażenie, że Vega jest etatowym dostawcą najgorszego chłamu, wokół którego recenzenckie gremia od zawsze urządzają dzikie tańce z pochodniami. Tyle że jeszcze rok czy dwa temu o jego kinie – i o nim samym – dało się usłyszeć również zgoła odmienne głosy. Bo choć wytykano mu fabularny prymitywizm, epatowanie wulgarnością i przemocą, zarazem jednak starano się z „Botoksu”, „Plag Breslau” czy „Kobiet mafii” wydobyć ukryte sensy i wpisać te filmy w szlachetniejsze konteksty niż tania rozrywka.

„Polityka”, reż. Patryk Vega

Bo Vega był przydatny. Korzystano więc z niego ochoczo i dla własnego interesu. Rekordowe frekwencje usprawiedliwiały wydanie opinii. Wyrafinowani krytycy mogli sobie tu poużywać na pozbawionej gustu gawiedzi, która ciągnie do multipleksów, by zażyć niskiej przyjemności. Równie wyrafinowani, ale przekorni, odpowiadali im, że to kino autorskie. Ci z ludomańską misją objaśniali, czym jest typowa gulczas pleasure i dlaczego Vega – obok Pudelka, disco polo, glutenu czy Twittera Krystyny Pawłowicz – zalicza się do tej kategorii. Najintensywniej jednak starali się prawicowi doktrynerzy, bo Vega w licznych wywiadach głosił dobrą nowinę i występował jako nieprzejednany prolajfowiec. W rezultacie jakimś zupełnie fantastycznym zrządzeniem losu okazywał się pod ich piórem nowym Bareją, potencjalnym Bessonem, królem komercji, dostawcą całkiem przyzwoitej rozrywki, antysystemowcem, a nawet – twórcą feministycznym. Odbywał radosne tournées po audycjach i magazynach niepokornych. W uznaniu dla ducha i warsztatu od środowiska „Gazety Polskiej” otrzymał nawet Nagrodę św. Grzegorza I Wielkiego za to, że „stawał dzielnie w obronie prawdy w życiu publicznym” i nie lękał się „pójść własną drogą – w jego filmach zło jest złem, a dobro – dobrem. Nie ma propagandowej matrycy, jest prawda”. Vega najczęściej był piniatą, ale bywał i osełką. A teraz to się skończyło.

Rozziew między tym, co Vega obiecał i zapowiadał w „Polityce”, a „Polityką” jest tak ogromny, że robi się z tego właściwie przygoda. W trakcie prac nad dziełem reżyserowi podobno na zmianę grożono i dosładzano. Usłyszeć miał obietnicę 70 milionów na film prorządowy, byle tylko zrezygnował z tego swojego, jak domniemywano, antyrządowego. Pogrążonych w panice „ich” urządzała choćby premiera „po wyborach”. Rzekomo sięgano też i po sugestię, że może zostać wmanewrowany w członkostwo w gangu i zaznać kontroli skarbowych. Wykradziono mu scenariusz. (W alternatywnej wersji niefrasobliwy aktor przedłożył ów dokument w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.) Wzorem romantycznych wieszczów musiał więc Vega ujść na obczyznę, by w odległym Tokio dopełnić montażu.

Ale – pomyślałem w pustawej i cichej sali nr 3, gdy minęła pierwsza godzina filmu – czy ci tajemniczy delegaci władzy nie tworzyli aby zasłony dymnej, dzięki której z sukcesem przeprowadzono genialną, perfidną akcję właściwą polegającą na przejęciu oryginału „Polityki” i podłożeniu w jego miejsce tej karykaturalnej wersji, która trafiła do kin?

Fabuła „Polityki” to historia dobrozmianowej Polski opowiedziana za pomocą najbardziej znanych afer i wpadek obozu rządzącego oraz memów Soku z Buraka. Splecione losy i dile „premier Szydło”, „Prezesa”, „Misiewicza”, „Ojca Dyrektora”, „Staszka Pięty” i „Lidera Opozycji” układają się w rzeczywistość polityczno-społeczną rodem z kreskówki. Rok trwa minutę, ludzie często upadają, motywacją są impulsy, świat to zestaw kilku dekoracji, ktoś coś robi, robi, a potem już nie robi, bo ktoś inny, silniejszy czy ważniejszy, zadecydował, żeby nie robił. I cyk, Kojot osuwa się w przepaść, majtając łapami.

Postacie zostały tutaj sklecone z najbardziej wyświechtanych plotek, fantazji, klisz i elementów biografii tyczących się ich realnych pierwowzorów. I tak „Macierewicz” to podkochujący się w „Misiewiczu” kryptogej i wariat, „Misiewicz” rzuca imprezowe wyzwanie Charliemu Sheenowi, „premier Szydło” – półanalfabetka ze wsi, której dopiero wizażystka i logopeda przydają człowieczeństwa, „Ojciec Dyrektor” knuje i przelicza banknoty, „Prezes” zaś jawi się w dwóch wcieleniach, krążących w opozycyjnym obiegu od lat – wszechmocny Woland/skołowany dziadunio. Itd. itp.

Dla tych, którzy mogliby poczuć się zmęczeni oglądaniem mniej lub bardziej udanych kopii etatowych bohaterów naszych ekranów, przygotował Vega bonus w osobie Daniela Olbrychskiego. Gra on „Stefana”, historyka na emeryturze – krystalicznego, naiwnego niczym pięciolatek, parającego się hobbystycznie przydomowym bartnictwem – który miał to nieszczęście-szczęście, że wziął udział w kolizji z limuzyną „premier Szydło”. Najadł się strachu, ale za to szczwany „Lider Opozycji” zaproponował mu niezłe miejsce na liście wyborczej. Problem w tym, że „Stefan” jest uczciwy, ma poglądy i nawet sobie na trzech kartkach napisał odręcznie program. Ku jego osłupieniu polityka to branża cyników, bezideowych kombinatorów i chciwców, którzy nie zamierzają dbać o dobro ojczyzny i rodaków. No cóż… kreacja Olbrychskiego jest tak papierowa, że „Stefan/Daniel” powinien nosić na szyi tabliczkę z ostrzeżeniem ZAKAZ UŻYWANIA OTWARTEGO OGNIA.

„Polityka” nie mogła się udać – i się nie udała. Żeby spełnić obietnice i groźby Vegi, musiałaby być czymś pomiędzy relacją live z 11/09 a perfekcyjną narracją o sprężynach i kółeczkach zębatych polityki. Ale to nie tylko problem tego reżysera. Nie wierzę, by jakikolwiek film fabularny zdołał wywołać dłuższy efekt społeczny. Od bardzo już dawna jesteśmy bowiem utrzymywani przez media w stanie ciągłego gniewu, oburzenia i ekscytacji czyjąś kolejną nikczemną bądź głupią wypowiedzią, kolejnym skandalem, kolejnym przekrętem, demonstracją hipokryzji, wymianą inwektyw. To uodparnia, sprawia, że obojętniejemy, poszerzamy zakres „normy” – co w minionej dekadzie uważaliśmy za niedopuszczalne, dzisiaj jest codziennością. Jeśli film traktuje z grubsza o tym samym, trudno, byśmy chwycili za kosy i milkszejki.

Najwyraźniej nie jestem osamotniony w tych odczuciach, bo choć „Polityka” naszpikowana została gagami, przez salę nr 3 dosłownie raz czy dwa przebiega niemrawy szkwał parsknięć. Śmiano się zwłaszcza – co może coś oznaczać, lecz i wcale nie musi – przy scenie wspólnego, postkokainowego tańca przytulańca „Macierewicza” z „Misiewiczem”.

Od „Polityki” nie należy jednak odwracać wzroku. Ten słaby film – z drugiej strony: bez przesady, to po prostu enty słaby polski film, a nie wyjątek kuriozum – może wbrew sobie, nieintencjonalnie, zakomunikować nam coś interesującego i pożytecznego.

Po pierwsze, „Polityka” konserwuje i odtwarza stan krytyki antypisowskiej za lata 2005–2019. Dane jest nam przejrzeć się w tym imaginarium – zwiedzić muzeum nieskutecznego już oręża. Oczywiście „Prezes” to oderwany od rzeczywistości i prawdziwego życia karzeł, który ma kota, a wieczorami ogląda rodeo. „Premier Szydło” nie dość, że zakuwa na pamięć ustawy, bo ich nie rozumie, to jeszcze mieszka na wsi. By oddać ów niezręczny fakt, Vega sięga po archetyp: kobieta sypiąca kurom ziarno z wiadra i mantrująca cip, cip, cip. „Macierewicza” zżera paranoja i fascynacja ciałami młodych mężczyzn. Tę słabość dzieli z „Prezesem”, który nie pozostaje obojętny na urok swojego fizjoterapeuty. I tak dalej… Pisowcy en masse są głupi, nikczemni, chciwi, zakłamani i komiczni. „Polityka”, zamiast cokolwiek obnażyć i wyjaśnić, oferuje dwugodzinną sesję w spa podrzędnej satyry i stereotypów.

Jeśli postacie w swoim filmie uczynisz groteskowymi i płaskimi, bo liczysz na łatwy śmiech widzów, a następnie w usta tychże postaci włożysz jakieś istotne kwestie, to nie oczekuj, że ktoś się tym na serio przejmie. W rezultacie mowa nienawiści, ci „zdrajcy”, „niższe sorty”, „folksdojcze”, „komuchy”, „pedały”, „szmaty”, „zboczeńcy” i „piąte kolumny”, wybrzmiewa w „Polityce” jako nieszkodliwy bełkocik kabaretowych wariatuńciów, jazgot kukiełek, coś, czym nie warto się przejmować. Zarazem podobnie nieważkie stają się patetyczne tyrady „Stefana” o Polsce i demokracji. To po drugie.

„Polityka”, reż. Patryk Vega„Polityka”, reż. Patryk Vega. Polska 2019, w kinach od 4 września 2019Wreszcie – po trzecie. „Polityka” jest czymś w rodzaju deepfake’a. Owszem, dość nieporadnego, ale jednak Vega igra sobie tutaj niebezpiecznie z realnymi osobami i ich filmowym odbiciem, kreacją. Doskonale wie, że „prawda” wciąż działa na widzów i chętniej wezmą oni udział w czymś „prawdziwym”, „udokumentowanym”, „na faktach” niż w alegoriach i wizjach. Może nas to nie niepokoić, póki tyczy się polityków, których nie lubimy, bądź są nam obojętni, ale kto wie, czy w przyszłości nie zobaczymy w kinie tych „naszych” z doczepionymi insynuacjami i przewinami. Podobnie nikt nie zagwarantuje, że Vega, który zwykł powoływać się na inspiracje Z Góry, po filmie „antyaborcyjnym” i „antyrządowym” nie zostanie wezwany do stworzenia obrazu ukazującego prześladowania rodzimych antyszczepionkowców lub polskiej wersji „Witaj w klubie” – odważny inżynier hipnoterapeuta (bez certyfikatu) toczy bój z demonicznym NFZ o uznanie witaminy C za uniwersalne remedium. Wtedy zapewne też usłyszymy o prawdziwym obrazie medycznej sceny alternatywnej, bo przecież wcześniej słyszeliśmy o prawdziwym obrazie służb specjalnych, zorganizowanych grup przestępczych, systemu opieki zdrowotnej, polityki krajowej. Tak jak Trump jest prezydentem doby postprawdy, tak Vega tychże czasów reżyserem. Jest wytrawnym, znającym potrzeby swojej klienteli barmanem, który serwuje koktajl faktów, pogłosek, ściem, bluzgów, cytatów, niewybrednych żartów rodem z męskiej szatni, patosu i tabloidowej pseudotroski o szarego człowieczka. Obaj równie zręcznie wykorzystują krytykę, oburzenie i bekę, traktując te zjawiska jako turbinę napędzającą sławę i kasę, a nie przykrość czy deprecjację.

Salę nr 3 opuszczałem w mrukliwym, z lekka znudzonym tłumku. Niestety, nikt z moich współtowarzyszy i współtowarzyszek nie pokusił się o błyskotliwą puentę, jednozdaniową minirecenzję „Polityki” czy choćby solenną uwagę natury ogólnej. Na rynku Manufaktury trwało już natomiast ciepłe, piątkowe południe. Jedni ludzie szli w prawo, drudzy – w lewo, a górą płynęło słońce.