Skończyło się lato, a z nim dwa sezony ukraińskiego serialu „Zniewolona”, który TVP emitowała codziennie oprócz czwartku po godzinie 20. Najlepszy czas antenowy dostał się „Zniewolonej” najpierw pewnie dlatego, że w słabej ofercie telewizji publicznej nie miała z czym konkurować, potem zaczęła za tym przemawiać także popularność serialu: widownia rosła z każdym odcinkiem, aż upojony sukcesem prezes TVP pochwalił się na Twitterze, że osiągnęła 3 miliony widzów. Zaczęto mówić – trochę na wyrost – że ogląda go „cała Polska”, o fenomenie „Zniewolonej” pisały gazety, dyskutowało się o niej w mediach społecznościowych, a drugi sezon został u nas wyemitowany wcześniej niż na Ukrainie. TVP nakręciła dla swoich widzów reportaż o powstawaniu serialu i zaprosiła do Warszawy kilkoro aktorów (w tym Katierinę Kowalczuk, odtwórczynię roli Katieriny Wierbickiej): w końcu sierpnia spotkali się w stolicy z polską publicznością, a TVP, dyskontując sukces, użyła ich do reklamy jesiennej ramówki.
Ja również – mimo że zazwyczaj nie oglądam telewizji państwowej – śledziłam losy biednej Katii, nie opuszczając żadnego z 48 odcinków. A kiedy po zakończeniu pierwszego sezonu zwierzyłam się ze swojej słabości na Facebooku, wielu moich znajomych – pisarki, tłumaczki, dziennikarze – wyznało, że oni też oglądają „Zniewoloną” z wielką przyjemnością. I właśnie o tej przyjemności, myślę, warto porozmawiać, bo przecież to, że serial oglądają 3 miliony widzów, nie oznacza jeszcze, że każdy widzi to samo.
Guilty pleasure i sadyzm
Na początku miała to być zwykła guilty pleasure. Kiedy przeczytałam zapowiedź „Zniewolonej”, przypomniał mi się turecki serial obyczajowy „Rozdarte serca”, który czasem podpatrywałam dla złośliwej rozrywki, a także produkowane taśmowo filmy, które telewizja rosyjska nadaje po „Wiadomościach” – przeraźliwe historie o pięknych i dobrych, ale niestety ubogich i koniecznie długowłosych dziewczynach z prowincji, które los krzywdzi bez opamiętania, aż w końcu ich wrogowie zostają pognębieni, one zaś wywyższone poprzez ślub z samcem alfa kochającym dzieci. Spodziewałam się, że „Zniewolona” będzie filmem tego rodzaju, a ukraiński koloryt z połowy XIX wieku zaostrzył mój apetyt.
Tymczasem już pierwszy odcinek rozbił schemat – brutalna scena gwałtu ziemianina (być może Polaka) na chłopce nie mieściła się w konwencji telenoweli ani tureckiej, ani rosyjskiej, ani żadnej innej. Później odkryłam, że producent celowo używa przemocy wobec kobiet do promowania filmu. W sieci pełno jest zdjęć filigranowej Katieriny Kowalczuk ze śladami pobicia na zapłakanej twarzy, w innych materiałach reklamowych również wykorzystuje się niemal wyłącznie sceny przemocy wobec głównej bohaterki: widza mają przyciągać krwawiące od chłosty dziewczęce plecy czy ledwo żywa Kowalczuk z żelazną obrożą na szyi, przykuta łańcuchem do ściany w zaszczurzonej piwnicy. To ostatnie to już sadyzm w źródłowym sensie słowa – widać tu zimny błysk czyjejś wyjątkowo cynicznej inteligencji. Pomysł, by wymieszana z seksem udręka kobiet sprzedawała serial, jest oburzający i niesmaczny, jednak w filmie – przy całej dwuznaczności – sadyzm odgrywa pewną istotną rolę, o której jeszcze powiem.
Pejzaż z opresją i skopcami
Oryginalny tytuł to „Kriepostnaja” (po rosyjsku) lub „Kriposna” (po ukraińsku), co oznacza chłopkę pańszczyźnianą. Premiera pierwszego sezonu na Ukrainie odbyła się w lutym 2019. Serial w reżyserii Feliksa Gierczikowa i Maksima Litwinowa wyprodukowała prywatna telewizja STB, a całość wymyśliła Tala Pristajecka. Scenarzystka przyznaje się do inspiracji brazylijską telenowelą abolicjonistyczną „Niewolnica Isaura” z 1976 roku (w późnych latach 80. popularną również w Polsce), a także tureckim tasiemcem historycznym o czasach Sulejmana Wielkiego pt. „Wspaniałe stulecie” (2011–2014). Jednak przede wszystkim chodziło o przyjemność oglądania, i to się rzeczywiście udało.
Otrzymaliśmy kostiumowy melodramat, którego akcja osadzona jest we wschodniej Ukrainie, w guberni czernihowskiej – w Nieżynie i jego okolicach – ale też w Kijowie – po wojnie krymskiej, około roku 1856 (horyzont czasowy serialu zamyka – na razie wirtualnie – rok 1861 jako data zniesienia przez cara Aleksandra II pańszczyzny w Imperium Rosyjskim). Zdecydowanie jest na co popatrzeć: można podziwiać malownicze panoramy lewobrzeżnej Ukrainy; teren Ławry Peczerskiej udający ulice starego Kijowa; grający rezydencję Czerwińskich zespół pałacowo-parkowy Kaczanowka; skansen Pirogowo, gdzie kręcono sceny wiejskie, a także pieczołowicie odtworzone stroje z epoki (wrażenie robią zwłaszcza rozłożyste suknie, ważące nawet po kilkanaście kilogramów, w których kobiety manewrują jak w szerokich łodziach). W „Zniewolonej” czuje się rozmach i radość snucia epickiej opowieści – to, czego zabrakło w wyprodukowanej przez TVP godnościowej telenoweli historycznej „Korona królów” (2018).
Główna bohaterka, Katierina Wierbicka, jest 18-letnią chłopką pańszczyźnianą, która z wyglądu przypomina dziecko i stanowi własność bogatego ziemianina Piotra Czerwińskiego. Nie ma wad: „jest dobra, piękna, mądra i wykształcona”. Przez całe życie myślała, że jest sierotą, jednak okazuje się, że ma ojca, pańszczyźnianego chłopa, którego Anna Czerwińska, żona Piotra Czerwińskiego, przed wielu laty wysłała na katorgę. Kobieta zrobiła to w odruchu lojalności lub wyparcia, kiedy Stiepan Wierbicki pobił Czerwińskiego, bo ten chciał zgwałcić jego ciężarną żonę Sołomiję. Kilka miesięcy później Sołomija urodziła Katierinę i zmarła w połogu, zaś Anna Czerwińska, poczuwając się do winy, została matką chrzestną dziewczynki. Wychowała ją jak córkę – nauczyła manier, języków obcych, kuchni francuskiej i gry na fortepianie. Kiedy serial się zaczyna, Katierina nie musi pracować fizycznie, ubiera się jak panienka i mieszka we dworze, gdzie dotrzymuje towarzystwa chrzestnej. Jej życie wydaje się usłane różami, jednak na horyzoncie zbierają się czarne chmury: najpierw z wojny wraca jedyny syn Czerwińskich, Grigorij (w tej roli znakomity Michaił Gawriłow), i natarczywie narzuca się jej seksualnie; potem Katia z wzajemnością zakochuje się w ubogim paniczu Aleksieju Kosaczu i odkrywa, że nie jest panią swojej woli. Anna Czerwińska czuje się dotknięta już samą prośbą wychowanki o uwolnienie; Piotr Czerwiński nie zamierza wyzwalać poddanej, ale gotów jest sprzedać ją Kosaczowi, tyle że za bajońską sumę, za jaką w tamtych czasach kupowało się całe wsie; z kolei chory z pożądania Grigorij Czerwiński najpierw umiejętnie manipuluje rodzicami, żeby Katierina nie uzyskała wolności, a w końcu morduje Kosacza, zastawia rodzinny majątek i niszczy własne małżeństwo, byle tylko dopaść dziewczynę.
To za sprawą Grigorija życie Katieriny zamienia się w nieustanną opresję, przede wszystkim seksualną – w pewnym momencie ścigana Katrusia trafia nawet do burdelu w Kijowie, gdzie perwersyjny Holender pragnie urzeczywistnić z nią fantazję o seksie z małoletnią dziewicą. Ironia scenarzystów sprawiła, że pod koniec drugiego sezonu Grigorij ze swoją seksualną fiksacją i ostrymi tripami po opium i morfinie wpada w ręce skopców – bardzo aktywnej w tamtym czasie w Imperium Rosyjskim sekty apokaliptyczno-ascetycznej, w której za warunek zbawienia uważano wstrzemięźliwość płciową, a najlepiej kastrację, nazywaną chrztem ognia lub wybieleniem. Mężczyznom ucinano nożem lub siekierą jądra („mała pieczęć”) i członek („wielka pieczęć”), kobietom wypalano ogniem sutki („mała pieczęć”) albo urzynano piersi, wargi sromowe i łechtaczkę („wielka pieczęć”). Skopcy wierzyli, że powtórne przyjście Chrystusa nastąpi wtedy, kiedy liczba „wybielonych” osiągnie 144 tysiące. Za sprawą Grigorija również Katierina na pewien czas dostaje się w orbitę skopców i omal nie pada ich ofiarą, a obraz pałacu Czerwińskich opanowanego przez upiornych rzezańców jest naprawdę niezapomniany.
Ciągnięty przez kilka odcinków wątek sekty to element szerszego tła, którego w „Zniewolonej”, inaczej niż w klasycznych telenowelach, nie brakuje, i łączy ją (co prawda wątłą nicią) raczej z brytyjskimi serialami historycznymi niż z „Niewolnicą Isaurą”. W tym szerszym tle są jednak miejsca celowo zamazane – choćby sprawa narodowości szlachty i ziemiaństwa. Czasem – jak w przypadku Doroszenków – na narodowość (ukraińską) zdaje się wskazywać nazwisko, jednak kiedy indziej zupełnie nie wiadomo: czy Czerwińscy są Polakami czy Rosjanami. A może Czerwiński to Polak ożeniony z Rosjanką? Kim jest Lidia Szefer – Niemką? A może Żydówką? Na Polaka najbardziej wygląda Kosacz (jego matka, jak wskazuje otcziestwo, jest córką Stanisława) – najszlachetniejszy ze wszystkich bohaterów – a Polska jest w „Zniewolonej” państwem leżącym za granicą, do którego ucieka się po wolność. Ten łechcący polską próżność obraz – całkowicie fantastyczny, możliwy wyłącznie dzięki rozmyciu kwestii narodowościowych – przypadł u nas do gustu prawicowym recenzentom, którzy wypierają fakt, że Polska jest dla Ukrainy tym, czym Belgia dla Konga; w oczywisty sposób pomógł też filmowi zdobyć polski rynek.
Bez wolności nie ma miłości
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że tematem serialu jest miłość – w „Zniewolonej” wciąż się o niej mówi i prawie każdy jest tu nieszczęśliwie zakochany. Przyczyną miłosnego cierpienia bohaterów, które scenarzystka chętnie wpisuje w figurę trójkąta, najczęściej jest brak wzajemności, ale czasem na drodze kochanków stają inne przeszkody – tak jak w przypadku Katii i Kosacza, ale też Nikołaja Doroszenki (w tej roli świetny Mark Drobot) i Jeleny Aleksandrowny, żony wicegubernatora. Spełniona miłość wydaje się celem wszystkich bohaterów, jednak to tylko pozór, bo w filmie jest też drugi temat – pańszczyzna jako forma niewolnictwa, pokazana bez znieczulenia, z analityczno-krytycznym zacięciem. To przede wszystkim w tym punkcie „Zniewolona” spotyka się z „Niewolnicą Isaurą”, a inne miejsca wspólne to już tylko detale. Pańszczyzna jest w „Zniewolonej” ważniejsza niż miłość, skoro bez wolności nie ma miłości – a ta prawda wybrzmiewa w serialu tym mocniej, im bliżej do końca opowieści.
Właśnie do tematu pańszczyzny potrzebny jest w „Zniewolonej” sadyzm – jako najważniejszy budulec. Twórcy pokazują fikcję prawa, które w teorii ma chronić chłopów przed bestialstwem, jednak w praktyce znajduje się poza zasięgiem niepiśmiennych, przypisanych do ziemi nieszczęśników. W rezultacie los poddanych zależy wyłącznie od usposobienia i kaprysów właścicieli. Najbardziej ludzcy dla chłopów są w „Zniewolonej” Kosaczowie; po nich idzie stary Doroszenko – pan surowy, lecz sprawiedliwy; po nim – prymitywny i okrutny Czerwiński, a za Czerwińskim – sadystka nad sadystkami, istna esesmanka Lidia Szefer (w tej roli bardzo przekonująca Ksienia Miszyna). Niemal wszyscy ziemianie posługują się rasistowską ideologią o esencjalnej niższości poddanych, którym bliżej do zwierząt i rzeczy niż do ludzi. Wielokrotnie oglądamy sceny chłosty pod pręgierzem, przy czym na krwawy kotlet katowani są zarówno mężczyźni, jak i kobiety, nawet ciężarne. Gwałt na chłopce jest codziennością pańszczyźnianego życia, a wołający o pomstę przykładowy los poddanej najlepiej ilustruje życie filmowej Wasilinki.
Ta młodziutka chłopka została zgwałcona przez Piotra Czerwińskiego w pierwszym odcinku sezonu pierwszego, następnie Grigorij Czerwiński na złość ojcu i w obronie czci matki sprzedał ją innemu właścicielowi ziemskiemu, wyjątkowo obleśnemu, ten z kolei przegrał Wasilinkę w karty, więc dziewczyna trafiła do koszar, skąd po pewnym czasie wyrwała się na ulicę. Życie na własny rachunek nawet jej odpowiadało, dopóki nie padła ofiarą zbiorowego gwałtu i omal nie umarła. Odratowana przez burdelmamę Lubow’ Makarową trafiła ostatecznie do luksusowego domu publicznego w Kijowie, co uznała za dar losu, jednak wkrótce zaraziła się syfilisem, a w końcu umarła zasztyletowana przez inspektora policji, stałego klienta przybytku.
Jednak los Wasilinki jest niczym w porównaniu z ekscesami Lidii Szefer – bajecznie bogatej, samotnej i pięknej ziemianki (obok Natalii Doroszenko to ona najlepiej się w filmie ubiera), która ponad wszystko na świecie pragnie poślubić Aleksieja Kosacza. Szefer zamęcza na śmierć chłopskie dzieci i czerpie przyjemność z najokrutniejszych tortur. Pod koniec pierwszego sezonu odkupuje od Czerwińskiego Katierinę za równowartość dwóch czy trzech wsi (cena ta zostanie w filmie jeszcze wielokrotnie przebita) – po to tylko, żeby ukarać ją za miłość Kosacza. Psychotycznie zazdrosna, odziera dziewczynę z zewnętrznych oznak szlachectwa: każe jej zdjąć pantofelki i pędzi przez wiele wiorst boso, tępym nożem urzyna jej długie włosy, błękitną sukienkę z koronkowym kołnierzykiem zamienia w łachman. Sprowadzenie Katii z powrotem do stanu chłopskiego ma być w intencji sadystki największym upokorzeniem, jednak dla dziewczyny staje się pozytywnym momentem odrzucenia fałszywej tożsamości (mniej więcej w tym czasie Stiepan Wierbicki wraca z katorgi i odnajduje córkę). Do tortur Lidia Szefer ma w majątku kazamaty podobne do piwnic Gestapo/NKWD i zarządcę kata z predyspozycjami do zawodu. Jednak nawet kat bestia nie jest w stanie zakopać Kati żywcem, a tego w ostatnim odcinku sezonu pierwszego żąda od niego Lidia. Niedoszły oprawca w tajemnicy uwalnia dziewczynę, ale inni poddani o tym nie wiedzą i na wieść o strasznej śmierci Katrusi wszczynają bunt: mordują zarządcę, podpalają dwór, a Stiepan Wierbicki osobiście wbija Lidii Szefer siekierę w plecy.
Niestety w ramach bożej sprawiedliwości Wierbicki umiera wkrótce od poparzeń, bo w filmie silnie obecna jest – jako główna rama światopoglądowa – perspektywa religijna. Katia nieustannie modli się w „krasnym kącie” do swoich ikon, wiele mówi się o grzechu i akceptacji cierpienia, Natalia Doroszenko szuka ukojenia w monastyrze, pop naucza Katię o miłości, mniszka okazuje się jedyną osobą zdolną pomóc bezdomnej prostytutce i jej dziecku i tak dalej. W tej sytuacji krwawy chłopski bunt wymaga mocnego uzasadnienia – dostarcza go po części działalność agitującej po wsiach socjalistyczno-anarchistycznej organizacji Ziemla i Wola, ale przede wszystkim to właśnie bezgraniczny sadyzm szlachetnie urodzonych handlarzy ludźmi emocjonalnie usprawiedliwia furię chłopów w oczach widza. Na poziomie faktograficznym sadyzm ten znajduje zresztą potwierdzenie w źródłach, często bardzo rozbieżnych z pamięcią pielęgnowaną przez potomków polskich rodzin ziemiańskich z terenów dzisiejszej Ukrainy (źródła te omawia m.in. francuski historyk Daniel Beauvois w książce „Trójkąt ukraiński. Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie, 1793–1924”).
Sowiecka, rosyjska, ukraińska?
Rewolucyjny potencjał „Zniewolonej” stanowi o sile serialu, który okazuje się opowieścią o potrzebie i nieuchronności radykalnej zmiany społecznej, nawet jeśli w ostatecznym rachunku z przemocy niewiele wynika (po buncie życie w obu majątkach wraca do normy). Tym bardziej dziwi entuzjazm oficjeli z TVP i związanych z PiS mediów – krytyka pańszczyzny i służby domowej jako form niewolnictwa to przecież u nas agenda lewicy, podobnie jak odpominanie chłopskiej tożsamości dzisiejszych Polaków, podczas gdy prawica niemal bezkrytycznie czci arystokrację i ziemiaństwo, usprawiedliwiając i bagatelizując ich społeczne przewiny.
Większą czujnością ideologiczną niż TVP wykazał się tygodnik „Sieci”, który w numerze 32 (z 11 sierpnia 2019) dostrzegł lewackie ostrze „Zniewolonej” i nazwał je „presowieckim”. Twórcom zarzucono również, że nakręcili film w języku rosyjskim zamiast w ukraińskim, a więc postąpili niepatriotycznie. Absurdalność tego zarzutu ma kilka pięter. Po pierwsze, w filmie słychać nie rosyjski, tylko mieszankę rosyjsko-ukraińską, a język ukraiński wybrzmiewa między innymi w przepięknych ludowych pieśniach, których nie zapomni nikt, kto je usłyszał (oprócz pieśni są też pokazane z miłością ukraińskie tańce, stroje, wierzenia, obrzędy i kuchnia, a w pałacu Czerwińskich czyta się „Wieczory na chutorze w pobliżu Dikańki” Gogola, oprócz „Rusłana i Ludmiły” Puszkina). Po drugie, szlachta w tamtym czasie rozmawiała najpewniej po francusku (obecność tego języka w życiu bohaterów została zresztą w filmie zaznaczona), rzadziej po rosyjsku, a najrzadziej lub wcale po ukraińsku. Po trzecie wreszcie – dzisiaj, kiedy emocje towarzyszące w 2014 roku wybuchowi wojny rosyjsko-ukraińskiej opadły, pora przyznać, że wymierzona w rosyjskojęzyczną ludność wschodniej Ukrainy polityka represjonowania języka rosyjskiego była ze strony Kijowa kolosalnym błędem, który ułatwił Rosjanom rozpętanie piekła w Donbasie. Poza tym w filmie grają przecież, oprócz Ukraińców, rosyjscy aktorzy: Katierina Kowalczuk, Michaił Gawriłow czy Julija Aug (w roli Anny Czerwińskiej), co zapewne, w połączeniu z językiem rosyjskim, ma pomóc serialowi zniewolić Rosjan (tak jak idealizacja Polski pomogła zniewolić Polaków). Bo „Zniewolona” nie jest produktem ukraińskiego przemysłu godności, tylko filmem do oglądania, który ma się sprzedać i wcale się tego nie wstydzi.
Płynna tożsamość opery mydlanej
Oczywiście nie jest to film Andrieja Tarkowskiego – to tylko kostiumowa opera mydlana, która chce być czymś więcej i której czasem się to udaje. Fabuła opiera się na zgranych schematach – wiecznych jak sam człowiek – oraz toposach literatury romantycznej (ze szczególnym uwzględnieniem „szkoły ukraińskiej” romantyzmu polskiego: z „Zamkiem kaniowskim” Goszczyńskiego i „Marią” Malczewskiego). Schematy te wciągają, a ich rozwój przyjemnie jest zgadywać – spodziewałam się na przykład rzezi ukraińskiej i zbrodni na weselu i się nie zawiodłam (tylko raz nie trafiłam – wbrew moim przewidywaniom zastrzelony Kosacz nie ożył). Niektóre układy fabularne powracają w serialu w coraz to nowych konstelacjach – na tej zasadzie chłopka Halka i jej mąż Afanasij powtarzają los kucharki Pawłusi; Katia z Andriejem Żadanem i Olgą Radziewicz powtarzają w sezonie drugim trójkąt Katia – Kosacz – Lidia Szefer z sezonu pierwszego i tak dalej – przy czym nie do końca wiadomo, czy chodzi tu o powtarzalność wzorów losu czy może o ubóstwo wyobraźni.
Ale są też niespodzianki. Na przykład romans Nikołaja Doroszenki z Jeleną Aleksandrowną, który zapowiadał się na wariant „Anny Kareniny”, niespodziewanie przybrał inny obrót – kiedy Nikołaj poprosił męża Jeleny, aby ten dał jej wolność, i nie spotkał się z odmową. Albo Halka – na początku klasyczna „zła brunetka”, która w połowie serialu stała się dobra. W ogóle można odnieść wrażenie, że im dalej w las, tym bardziej twórcy „Zniewolonej” się rozkręcają – w sezonie drugim zdarza się nawet, że dialogi nie grzęzną w martwym punkcie, czyli wyrzekają się chwytu, który w operach mydlanych służy do wytwarzania napięcia. Na przykład: Żadan widzi Katię w domu wicegubernatora i mówi do niej, że nie ma prawa pracować tu jako guwernantka, ponieważ wcześniej pracowała w burdelu. My wiemy doskonale, że Katia przebywała w burdelu z konieczności i nie sprzedała swojego ciała, ale w typowej telenoweli to wyjaśnienie w rozmowie nie padnie – zamiast tego bohaterka zrobi dramatyczną minę i na tym odcinek się skończy, w kolejnym zaś ujrzymy ją, jak zapłakana opuszcza dom chlebodawcy. W „Zniewolonej” jest inaczej: tu wyjaśnienia padają i Katia nie musi rezygnować z posady. (Na marginesie: choć Żadan jest stałym bywalcem burdelu Madame Makarowej, to nie stanowi to w serialu problemu ani dla niego, ani dla Kati, ani dla nikogo innego).
Feministka jako kozioł ofiarny?
Najsłabszym elementem filmu jest rola tytułowa, o którą ubiegało się podobno kilkaset aktorek – zdecydowanie zbyt drewniana Katierina Kowalczuk z wiecznie tą samą cierpiącą miną modli się, boi albo płacze, a makabryczne przygody spływają po niej jak woda po kaczce. Pod koniec sezonu drugiego biedna Katia zaczęła mnie już nawet trochę drażnić, być może dlatego, że właśnie wtedy w serialu pojawił się akcent explicite antyfeministyczny. Bo nie dość, że kobiety w „Zniewolonej” padają ofiarą najstraszniejszych tortur, a przemoc wobec nich uczyniono dźwignią reklamy serialu; nie dość, że największą okrutnicą wśród ziemiaństwa jest kobieta i że to ją spotyka najdotkliwsza kara za zbrodnie całej klasy społecznej – nie, to wszystko za mało, trzeba jeszcze było urządzić sąd, dintojrę feministce.
Triumf Katieriny (nieostateczny, bo przecież kolejny sezon potrzebuje zaczepienia) poprzedza symboliczny mord na Oldze Radziewicz. Ta ostatnia jest zaprzeczeniem głównej bohaterki – to egoistyczna i pewna siebie piękność, demonstrująca siłę i niezależność szlachcianka, która interesuje się naukami ścisłymi i zamierza produkować perfumy. Olga szokuje kijowską socjetę, ponieważ nie chce być zwierzyną łowną, tylko myśliwym: to ona prosi mężczyzn do tańca i sama wybiera sobie męża. Pech chce, że na celownik wzięła Andrieja Żadana, ten jednak woli Katię – pobożną altruistkę biegnącą do popa spowiadać się z pocałunku, marzącą o pracy lekarza, ale przede wszystkim o dzieciach i rodzinie. Żadan – dawny chłop pańszczyźniany, który sam się wykupił, stał się bogaczem i pomaga ubogim – ma wszystko to, czego nie mają kobiety: wolność, pieniądze i sprawczość. Wybór, którego dokonuje, jest więc miarą wartości rywalek i ma świadczyć o tym, że Katia jest warta więcej niż Olga, choć scenarzystka stara się przesłonić brutalną prawdę rynku matrymonialnego ideologią romansu. Oldze twórcy każą odgrywać stereotyp „wojującej feministki” – zimnej, wyrachowanej suki, która nie umie być kobietą i po trupach dąży do celu – żeby rzucić ją widzom na pożarcie. Co prawda w ostatniej chwili panna Radziewicz zostaje ułaskawiona – pod wpływem uczucia Żadana i Kati nawraca się na prawdziwe wartości, wycofuje się z wrogiej intrygi i porzuca ostentację. Złośnica dostała nauczkę i została poskromiona, mimo że zachowała niezależność. Ten pokrętny wątek oznacza jedno: serial opowiadany jest z pozycji patriarchalnych, które nie chcą za takie uchodzić. A przecież jednocześnie jest w nim obecna przenikliwa krytyka instytucji małżeństwa, która pokazuje, że status żony tylko na pozór różni się diametralnie od statusu poddanej – ukryte podobieństwo obu pozycji społecznych wychodzi na jaw, kiedy tylko w małżeństwie zaczynają się problemy.
Wracając do przyjemności – można ją czerpać z oglądania „Zniewolonej” na wiele sposobów. W jeden sposób patrzy ktoś, kto ma świadomość filmowej kuchni, więc jeśli poddaje się rozkoszy opowieści, to warunkowo – z instrumentarium dekonstrukcji w tyle głowy (czasem przyjemnie jest o nim zapomnieć). W inny sposób patrzy widz nieuzbrojony – „Zniewolona” oszołomi go obrazami przemocy i oczaruje meandrami fabuły, i w tym stanie zaciągnie do krainy trujących grzybów konserwatyzmu, przemycając ziarna cherlawej subwersji (oby wzeszły): elementy krytyki społecznej i bezzębny Katrusiowy feminizm, który nie narusza status quo. Pozostaje wierzyć, że czysta przyjemność opowieści poniesie większość tej trzymilionowej widowni, z której tak cieszył się Jacek Kurski, daleko poza opłotki konserwatyzmu i przemocy.