Patrzę, czekam
fot. Patrick Schneider, CC BY 2.0

19 minut czytania

/ Obyczaje

Patrzę, czekam

Renata Lis

Koronawirus wytrącił nas z nawyku podróżowania. Zatrzymani w pędzie, uziemieni w locie – trzeźwiejemy, nawiązując bliższe relacje z samymi sobą

Jeszcze 5 minut czytania

Kilka tygodni temu wyprawiłam się z naszego Ursynowa aż na Pragę-Północ. Co to była za podróż! Pierwszy kilometr pokonałam pieszo, pasąc oczy widokiem kwitnących głogów i brzóz w świeżutkiej zieleni. Szybko minęłam psią górkę im. Jana Pawła II i zakład pedagogiczny sióstr niepokalanek. Koło klubokawiarni Ptaszyna, między pocztą a Tesco jak zwykle pomyślałam: „Muszę tu kiedyś zajrzeć”. Przechodząc koło straganu z warzywami, przywitałam się z dziewczyną z Ukrainy, która tam pracuje. Miała ładne szparagi. Na parkingu przed supermarketem zauważyłam zagadkowy wrak spalonego samochodu.

Dalej pojechałam już metrem – najpierw do stacji Świętokrzyska, a stamtąd drugą linią za Wisłę: na Targówek Mieszkaniowy. Zachwyciło mnie minimalistyczne piękno mojej stacji docelowej: kamień i metal, wszystko w odcieniach szarości. Napisałam o tym wiadomość tekstową do siostry.

„To miło ze strony miasta, że zbudowało metro do mojej przeszłości” – pomyślałam. Na Targówku mieszkałam ćwierć wieku temu. Nitka kolei podziemnej dobrze zrobiła osiedlu – wyglądało lepiej niż kiedyś, bardziej miejsko. Pojawiły się nowe budynki i siłownia na świeżym powietrzu. Zdziwiłam się, że górka, z której kiedyś zjeżdżałam na sankach, wydaje się dzisiaj taka mała. Przedwojenny dom z ogrodem – wyspa pamięci na oceanie nowego – trwał nadal pośród dziesięciopiętrowców, tylko jeszcze bardziej zaniedbany. Za to na klatce schodowej w naszym dawnym bloku ktoś powiesił krucyfiks.

Wróciłam z tej wyprawy pełna wrażeń i strasznie podekscytowana. „Musisz kiedyś zobaczyć stację Targówek Mieszkaniowy!” – powiedziałam do E.

Jest to historia prawdziwa. Opowiadam ją między innymi po to, żeby odwlec pierwszą wzmiankę o „koronie”, tak bardzo przyglądanie się życiu przez pryzmat wirusa stało się już przewidywalne i nużące. Wzmianki o SARS-CoV-2 nie da się uniknąć, ale też roli wirusa nie należy przeceniać. Jego wpływ na podróżowanie jest raczej przypadkowy i powierzchowny. Pandemia w niczym nie zmieniła antropologicznego, ekologicznego ani etycznego znaczenia podróży, utrudniła jedynie przemieszczanie się w przestrzeni. Lockdowny i inne restrykcje wytrąciły nas z wielu nawyków, w tym – jeśli ktoś taki nawyk miał – z nawyku podróżowania. Koronawirus zapędził nas na odwyk. Zatrzymani w pędzie, uziemieni w locie – trzeźwiejemy, nawiązując bliższe relacje z samymi sobą. Narzucają się pytania typowe dla opcji zero: o sens i cel. Czym jest podróż? Dlaczego podróżujemy? Czy można nie podróżować?

Narodziny mitu

Podróż narzuca się z wielką siłą jako metafora ludzkiego losu – antropologiczna figura życia jako wędrówki. Zakorzeniona w mitach greckich i judeochrześcijańskich, pielęgnowana w różnych formach we wszystkich epokach, na większą skalę wylansowana została dopiero w XIX wieku przez romantyków. Le Grand Tour – praktykowana przez arystokratów z Europy obowiązkowa podróż edukacyjna – rozszerzyła w romantyzmie swój poznawczy charakter, nabierając melancholijno-introwertycznej głębi. Augustiański Homo Viator połączył siły z Odyseuszem Homera i Eneaszem Wergilego, samotrzeć okryli się czarną peleryną i wdrapali na Mont Blanc, by kontemplować własną samotność i marność ludzkiej historii wobec nieskończoności Wszechświata. „Każda podróż dokonująca się w czasie i przestrzeni, która wprowadza człowieka w głębie własnego wnętrza lub która doprowadza go do najbardziej burzliwego przeżycia wyobcowania, jest w sposób różnoraki i wielorodny inicjacją [...] poucza go o naturze uniwersum i o jego własnej naturze” – pisał Marcel Brion w książce „L’Allemagne romantique” (tłum. Maria Janion i Maria Żmigrodzka).

W ten sposób wędrował w romantyzmie między innymi François René hrabia de Chateaubriand, który w czasie swoich emblematycznych włóczęg oddawał się marzeniom na ruinach umarłych cywilizacji, modelując własną egzystencjalną kreację, szlachetniejszą poprzedniczkę dzisiejszego image’u. Wędrowali też Polacy, ale oni – oczywiście – wnieśli do romantycznej podróży swój narodowy skarb/garb (niepotrzebne skreślić): Polskę. Dziewiętnasty wiek pełen jest – pisze Ryszard Przybylski w komentarzu do „Podróży na Wschód” Juliusza Słowackiego – „błędnych Polaków”, którzy zajęli miejsce średniowiecznych błędnych rycerzy. Każda ich wędrówka, a już zwłaszcza podróż wschodnia, „nosiła charakter podróży duchowej, w czasie której wędrowiec poznawał wyroki przeznaczenia dotyczące jego osoby i losów jego narodu”. 

Ktoś nie podróżuje, by podróżować mógł ktoś

Pomijając polskie odkształcenia, romantyczna nakładka nadal profiluje nasze rozumienie podróży, choć podróż dawno przestała być przywilejem arystokratów czy smutnym losem wygnańców z wyższych klas społecznych, a stała się rozrywką prawie że masową, umiejętnie monetyzowaną przez kapitalizm. Prawie masową, bo nadal nie wszystkich stać na wyjazdy.

Jak wielkim przywilejem jest możliwość podróżowania, najboleśniej uświadomiła mi Dasza, którą poznałam kiedyś w pociągu do Siewierobajkalska. Dasza miała najwyżej trzydzieści lat i pracowała jako prowadnica, jednak jakakolwiek podróż w pozapracowym sensie leżała poza zasięgiem jej możliwości. Za swoją ciężką pracę na kierunku północnym (za północne trasy koleje rosyjskie płacą więcej niż za wszystkie inne) otrzymywała akurat tyle, żeby utrzymać siebie z córką i pomóc matce z jej głodową emeryturą (mężczyźni w jej opowieściach o rodzinie nie występowali – były tylko kobiety i ich dzieci). Chciałam się z Daszą zaprzyjaźnić, ale podróż położyła się między nami cieniem – stała się znakiem nieprzezwyciężalnej różnicy klasowej, której Dasza nie umiała przekroczyć. Bardzo bolało ją jej ekonomiczne „przywiązanie do ziemi”. Cieszyłam się niedostępną dla niej wolnością, mimo że dla mnie były to tylko wakacje – ani szczególnie długie, ani szczególnie drogie. Jechałam pociągiem sypialnym, w którym widziałam inkarnację metafizyki rosyjskich kolei, podczas gdy ona musiała dawać sobie w tym miejscu radę z pijanymi facetami, roznosić pościel, nastawiać samowar i sprzątać. Dzięki Daszy popatrzyłam na siebie inaczej i dobrze to sobie zapamiętałam. Co być może dowodzi, że podróże jednak kształcą.

Romantyczne rozumienie podróży jako drogi do nieosiągalnych w inny sposób wglądów i w konsekwencji do przemiany wewnętrznej wciąż ma się świetnie i łatwo się metaforyzuje – zwłaszcza w odniesieniu do pisarstwa i lektury. Bo jeśli podróż jest rodzajem opowieści, to czy opowieść nie jest rodzajem podróży? Jeśli podróż nas zmienia, to czy nie zmienia nas także opowieść? Ten popularny mit napotkałam ostatnio w eseju Marii Stiepanowej „Przestrzegam przed czytaniem”:

Człowiek czytelnik koczuje w cudzych tożsamościach [...] Staje się kobietą, mężczyzną, bliźniętami, Marsjanami, ziemią. Zwierzęciem dzikim albo domowym, proszę bardzo. Staje się bardzo złym człowiekiem – a nawet, być może, tak mu już zostanie na zawsze. [...] Jeśli doświadczenie pisania i lektury czegoś uczy – to tego, że nie wrócisz już do siebie. W tym sensie każda podróż okazuje się ostatnia, z niej wraca już ktoś inny.
(tłum. Agnieszka Sowińska)

Z pewnością jest to ładne porównanie. Może aż za bardzo.

Podróżnicy i turyści?

Dość spektakularnie romantyzacja podróży dożywa swoich dni również w rozróżnieniu między podróżnikiem a turystą, podtrzymywanym zwłaszcza przez osoby piszące, które uważają się za podróżników w opozycji do turystów. Mało jest dzisiaj określeń brzmiących bardziej pretensjonalnie niż „pisarz i podróżnik”, zwłaszcza jeśli pełni ono funkcję autoprezentacji. (Samo)określenie to zwiastuje często narcyza, który za pomocą nadzwyczajnych okoliczności geograficznych i kulturowych pompuje swoje ja nie gorzej niż rozdymka tygrysia. Napęczniałe ego takich podróżników nie mieści się w „kadrze” zupełnie tak samo jak ego turysty, który postuje w soszialach seryjne selfies znad basenu. Post-Chateaubriandowski element kreacji-lansu jest w obu przypadkach wyraźnie widoczny. Jedyna różnica między nimi jest czasem taka, że turysta lansuje się ostentacyjnie, nie ukrywając radości, jaką mu to daje, podczas gdy podróżnik stara się sprawić wrażenie, że chodzi mu o coś innego, ekskluzywnego, do czego żaden turysta nigdy nie będzie miał dostępu.

Podróżnicy, którzy rytualnie sarkają na turystów, potrzebują ich, żeby się od nich odróżnić. Potrzebują ciemnej masy wycieczkowiczów, żeby skanalizować swoją pogardę i zabłysnąć na tle miernoty. Wybierają miejsca trudno dostępne i rzadko odwiedzane, żeby ustanowić własną wyjątkowość, podczas gdy pozbawieni takich pretensji turyści szukają raczej okazji, by pójść śladem milionów i móc sobie powiedzieć: „Ja też tu byłam”. Pragnienie lansu jest u jednych i drugich takie samo, różne są tylko gry, w których się ono wyraża: podróżnicy grają w arystokrację i wykluczanie, turyści – w demokrację i awans. Turysta cieszy się, że jest tam, gdzie wszyscy chcą być i wielu już było; podróżnik – że jest tam, gdzie mało kto poza nim postawił dotąd nogę.

W rzeczywistości różnica między podróżnikiem a turystą – nawet jeśli nie jest całkiem zmyślona – nie musi być aż tak ostra. Turysta w gwiazdkowym hotelu czy nawet na objazdowej wycieczce typu „sto zabytków w siedem dni” potrafi czasem przeżyć coś prawdziwego (piszę to jako osoba, która na wczasach w Szarm el-Szejk urządzała sobie piesze wycieczki do Ejlatu), a włóczącego się w pojedynkę po Italii albo Spitsbergenie podróżnika stać często tylko na używane refleksje i zachwyty. Bo z podróżowaniem jest tak jak z „czytelnictwem” – rzecz nie w ilości i nawet nie w jakości przeczytanych książek, tylko w tym, co człowiek wnosi do lektury wraz ze swoją osobowością, bo właśnie od tego zależy, co z niej, ewentualnie, wyniesie. Nie jest ważne, dokąd ani jak jedziesz – ważne jest to, co potrafisz dostrzec i przeżyć, a to z kolei zależy od właściwego nastrojenia i cech twojej osobowości. Mówiąc inaczej: wierzę, że podróże i lektury potrafią zmieniać, ale nie zawsze i nie każdego. Zależy to nie od tytułu czy destynacji, tylko od podróżującej albo czytającej osoby.

Samobójstwo mitu

Romantyczny mit podróży równocześnie żyje dziś i umiera. Kres mitu nigdy nie następuje przecież w jednej chwili, zwykle jest to proces – rozciągnięty w czasie i rozpisany na wiele zdarzeń. Za jeden z takich końców europejskiego mitu podróżniczego można uznać samobójstwo Anthony’ego Bourdaina – charyzmatycznego amerykańskiego kucharza i podróżnika o francusko-żydowskich korzeniach, autora książek i gwiazdy wieloodcinkowych programów kulinarnych: „Bez rezerwacji”, „Miejsca Nieznane” i „Postój z Anthonym Bourdainem”. W każdym z nich Bourdain z dezynwolturą opowiada o tym, jak zwiedza i smakuje świat, poszukując nieprzemielonej jeszcze przez kapitalizm autentyczności. „Piszę, podróżuję, jem i wciąż mam apetyt na więcej” – tak przedstawia się w czołówce jednego ze swoich programów człowiek, który w czerwcu 2018 roku, na krótko przed 62. urodzinami, powiesił się na klamce w jakimś francuskim hotelu. Był wtedy w jednej ze swoich zawodowych podróży, które zajmowały mu ponad dwie trzecie każdego roku.

Kiedy dzisiaj ogląda się jego programy z perspektywy nieoczekiwanego epilogu, jakim okazało się samobójstwo gospodarza, zwracają uwagę momenty brutalności, niemal otwartej agresji wobec kamery i – pośrednio – widzów. Mizoginistyczne albo skatologiczne „żarty”. Wypruwanie flaków z martwych zwierząt. Mnóstwo krwi. Mięso, mięso, mięso. Bywają odcinki tak odpychające, że nie da się ich oglądać bez poczucia, że ktoś chce nam zrobić krzywdę. Bourdain sprawia w nich wrażenie osoby, która cierpi i miota się, zadając ból wszystkim naokoło. Powtarzają się skargi na przymus podróżowania, jakby luzacki „Tony” w rzeczywistości był zakładnikiem dochodowych formatów, producentów i samego siebie. Jakby uzależnienie od podróży pod okiem kamery zajęło u niego miejsce dawnego uzależnienia od narkotyków (mówi się przecież, że suma nałogów jest stała) i jakby z tego nowego uwikłania już nie umiał albo nie chciał się wywikłać.


W dokumencie „Roadrunner: A Film about Anthony Bourdain” (2021) można usłyszeć jego słowa: „Moje życie jest teraz gówniane. Odnosisz sukcesy, ja też. Zastanawiam się, czy jesteś szczęśliwy?”. Bourdain napisał je w mailu do przyjaciela, ale w filmie Morgana Neville’a „wypowiada” je spreparowanym przez sztuczną inteligencję „własnym” głosem. Burza, jaka rozpętała się wokół tego zabiegu „ożywienia” tekstu jako odmiany deepfake’u, przesłoniła sens słów Bourdaina, poniekąd jego ostatnich. Curry z rybich głów na wyspie Penang nie dało mu szczęścia. Zajeździł się na śmierć.

Powiedz mi, jak podróżujesz

Kiedy byłam dzieckiem, ojciec wymyślił, że powinnam zawodowo grać w koszykówkę. Nie paliłam się do tego pomysłu – trudno doprawdy o większy oksymoron niż ja i sport. Ale ojciec długo nie odpuszczał: „Zwiedzisz świat” – powtarzał z naciskiem. Był to jego jedyny argument, a kiedy go wypowiadał, oczy płonęły mu dziwnym ogniem. Moi rodzice odczuwali życie w PRL-u jako areszt. Podróże miały na zawsze pozostać ich niespełnionym marzeniem.

Koszykarką wprawdzie nie zostałam, ale wydarzył się rok 1989 i jednak zdołałam obejrzeć swój kawałek świata. Najdalej byłam na Kamczatce i w Stanach, jednak generalnie mój styl podróżowania nie polega na metodycznej eksploracji kolejnych kontynentów, państw czy miast. Zamiast odkrywać wciąż nowe, wolałam wielokrotnie wracać w te same miejsca. Na południowo-zachodnie wybrzeże Portugalii. Do Normandii. Na południe Krety. Obserwować, jak się zmieniamy w czasie – one i ja. Nieśmiało przytulać się do cudzych krajów i powoli w nie wrastać, żeby przez chwilę móc się w nich poczuć trochę u siebie. W końcu podróżowanie ułożyło mi się w rutynę: raz w roku do Rosji i dwa razy na Lesbos. Z tych dwóch kierunków prawdziwą podróżą pozostała tylko Rosja, bo Lesbos szybko stała się dla mnie drugim domem.

Kwintesencją podróżowania są dla mnie wyjazdy do Rosji. Otacza je ekscytująca i trochę niebezpieczna, obco-swoja aura postpamięci, jakbym za każdym razem miała nadzieję zbliżyć się do bezpowrotnie utraconej materialnej prawdy o swoich korzeniach. Oczywiście nie ma szans, żebym się do niej zbliżyła, bo nie wiem na przykład i nigdy się już nie dowiem, gdzie mieszkał mój ukraiński dziadek Jurij w czasie swoich studiów w Moskwie na początku lat 30. Nie wiem, za kogo wyszła siostra mojej prababci Anna, kiedy przeprowadziła się do Moskwy z Dźwińska. Nie wiem, w jakich okolicznościach moja prababcia Maria poznała w Petersburgu mojego pradziadka Jana. Nie wiem, co się stało z młodszym bratem pradziadka Frankiem, który zaginął w czasie podróży repatriacyjnej z Uralu do Polski wczesną wiosną 1921 roku. Nie znam mnóstwa tego rodzaju szczegółów i nigdy ich już nie poznam, ale lubię to uczucie, kiedy cała zmieniam się w przeczulony detektor, żeby w kurzu ulic, krzyku jaskółek i załamaniach światła wykrywać niedostrzegalne dla nikogo poza mną powidoki i muśnięcia przeszłości. Uwielbiam przydarzające mi się w takich podróżach zaskakujące zbiegi okoliczności, niespodziewane przecięcia losów i przypadkowe spotkania. Zasłyszane słowa w obco-swoim języku pobrzmiewają głębszym sensem. Właśnie to jest treścią moich rosyjskich wędrówek, to przejmuje mnie największym wzruszeniem i urasta do rangi wydarzeń ważniejszych i ciekawszych niż karoca carycy Katarzyny, którą można oglądać na Kremlu. „Rosja jest krainą cudów, tu wszystko jest przygodą” – powiedział kiedyś R., poszukiwacz resztek łagrów w okolicach Biełomorkanału, którego poznałam w czasie swojej pierwszej wyprawy do tego kraju. Nie umiałabym ująć tego lepiej. 

Cztery dziesiąte stopnia Celsjusza

Ale ostatnie słowo w sprawie podróży i tak należy dzisiaj do klimatu. W miarę jak kończę ten tekst, kończy się w Polsce okienko pogodowe między jedną falą upałów a drugą. Tylko dzięki temu okienku byłam w stanie pisać. Takich powodzi, jakie zalały ostatnio Niemcy, Belgię, Holandię, Austrię, Chiny, Indie i Oman, nie widziano we wszystkich tych krajach od stuleci. Miliony (!) hektarów lasu od miesięcy płoną w Kalifornii, Jakucji i Karelii, mieszkańcy Jakucka nie mają już – dosłownie – czym oddychać, a dym pożarów zasnuł niebo nawet w Nowym Jorku, na Wyspach Kurylskich i na Sachalinie. „Już w tej chwili mamy klimat ocieplony o 1 stopień Celsjusza – alarmowała na początku lipca Izabela Zygmunt, analityczka do spraw energii, komentując najnowszy raport The Intergovernmental Panel on Climate Change. – Marginesu bezpieczeństwa zostało nam jeszcze tylko 0,4 stopnia Celsjusza. Jeśli go przekroczymy, nasze systemy produkcji żywności się załamią, będziemy mieć fale upałów i huraganów, które będą niszczyć nasze otoczenie”.

W tej sytuacji podróżowanie staje się problemem niezależnie od kolejnych fal pandemii koronawirusa – zwłaszcza tam, gdzie w sprawę zamieszana jest energia z paliw kopalnych. Nie chcemy przecież być jak Jeff Bezos, który tego lata z nudów poleciał na dziesięć minut w kosmos, nie troszcząc się o swój ślad węglowy. Jednocześnie całkowita rezygnacja z podróży – przede wszystkim tych dalszych – wydaje się okaleczającą stratą. Spod warstw kultury i jej mitów przeziera chyba coś, co można by nazwać antropologiczną potrzebą podróżowania. Jednak podróżne mity już dawno by umarły, gdyby nie sięgały korzeniami gruntu, który nie jest zmyślony. Dlatego jeśli w związku z globalnym ociepleniem niezbędne są globalne ograniczenia podróżowania, byłabym za systemem globalnej reglamentacji. System taki opierałby się na algorytmie, który wyliczałby, ile i jakich podróży mogłoby przypaść w określonym czasie na każdego mieszkańca Ziemi bez uszczerbku dla planety.

Okno na przestwór

W Rosji nie byłam już dwa lata. Na Lesbos pojechałam w zeszłym roku tylko raz, pod koniec sierpnia – po wiosennym lockdownie czułam, że muszę to zrobić, bo inaczej się uduszę. Miałam cudowne wakacje, zregenerowałam się i odpoczęłam. W tym roku jest inaczej – zawirowania z klimatem i „koroną” skutecznie zniechęciły mnie do wyjeżdżania. Skoro cały świat wykonuje gwałtowne, chaotyczne ruchy, lepiej będzie – myślę sobie – jeśli przynajmniej ja zostanę tam, gdzie jestem. Być może rok 2021 okaże się pierwszym od lat rokiem, w którym nigdzie nie wyjadę.

Patrzę, czekam. Jako zdjęcia w tle na Facebooku ustawiam sobie otwarte na przestwór okna. W romantyzmie takie obrazy wyrażały pragnienie przekroczenia immanencji – głód metafizycznej podróży. Jeśli idzie o podróże w czasoprzestrzeni, w najbliższych dniach planuję kolejną wyprawę na Pragę, tym razem do bazyliki na Kawęczyńskiej – po świadectwo chrztu z adnotacją o apostazji.