Wszyscy mamy takie żywioły, obrazy i tematy, które przemawiają do nas z tajemniczą siłą. Za każdym razem, kiedy stajemy wobec tego rodzaju zjawiska, porusza w nas ono jakieś uśpione, głębokie warstwy, z których nagle wydobywa się i rozlewa uczucie błogości zmieszanej ze smutkiem. Uczucie to wyodrębnia nas z reszty bytu, jednocześnie zwracając sobie. Człowiek stoi jak zaczarowany, wciąż mu mało tej gorzkiej słodyczy, więc chłonie ją całą powierzchnią duszy. Prawda zdaje się wtedy na wyciągnięcie ręki. Mnie się to zdarza, kiedy w ciemności patrzę z ulicy w okno czyjegoś domu: żółte światło lamp, które oprócz jasności dają ciepło, jakiś stół, jacyś ludzie, zwykłe życie. Oni tam wewnątrz i ja na zewnątrz, bezdomność i dom, wieczny konflikt między tęsknotą i „to nie dla mnie”. Albo to samo, tylko z drugiej strony – ja w mieszkaniu, okryta kocem, a za oknem szemrze drobny, lecz uparty deszcz, krople stukają o parapet, strugami staczają się po szybach. Woda wytrwale rozmywa zewnętrzny świat, który spływa do Oceanu Szarego, pozostawiając mnie sam na sam z najdziwniejszymi myślami.
Na poddaszu, gdzie mieszkam prawie od ćwierć wieku – pisze Paweł Hertz w eseju „Źródło Vaucluse’y” – zawsze podczas deszczu słychać najpiękniejszą muzykę. To krople biją o pochyły dach, a woda, cieknąc przez dziurawe rynny, dzwoni jak nuty w wiolinie. Kiedy przed świtem o takim właśnie czasie uchodzą ode mnie ostatnie sny, ustępując miejsca na pół stłumionej jeszcze jawie, nieraz słyszę i widzę to, co ani nie przychodzi do mnie w snach, ani nigdy nie powraca w dziennych myślach. I tak właśnie z szumem ponocnego deszczu wróciło do mnie niedawno, aby się pełnić, tkliwe oczarowanie nigdy nie widzianym źródłem Vaucluse’y.
„Polski esej literacki. Antologia”. Wybór, wstęp i opracowanie Jan Tomkowski, Ossolineum, 1042 strony, w księgarniach od października 2017Fontaine-de-Vaucluse – Źródło Wokluzy – to miejscowość w Prowansji, w której mieszkał Petrarka i w której napisał sonety do Laury; ale to też bijące tam górskie źródło, z którego wypływa rzeka Sorga. Hertz miał kiedyś okazję odwiedzić to miasteczko, ale nie był w swym pragnieniu dość zdecydowany i okazja przepadła bezpowrotnie. Teraz, o szarej godzinie, nigdy niewidziane źródło niespodziewanie powraca do niego razem z deszczem, niesione frazą Mickiewiczowskiego przekładu wiersza Petrarki: „O jasne, słodkie, o przeczyste wody...”. Żeby w 1827 roku w Ostafiewie pod Moskwą napisać po polsku taką frazę, Mickiewicz musiał – opowiada Hertz – „mocno zacisnąć powieki i przypominać sobie lustro Wilii, powierzchnię Świtezi, bieg Niemna w kwitnącej narcyzami kowieńskiej dolinie”. Był wygnańcem, który tłumaczył wygnańca, przekładał jego wygnanie na własne, ustanawiając w ten sposób ponadczasowe nie-miejsce ze słów, w którym obaj się spotykają. Nie wiem, co Petrarka robi z Włochem, kiedy ten czyta go po włosku – mówi Hertz – ale wiem, co Mickiewicz robi ze mną, kiedy przepowiadam go sobie po polsku:
...po chwili, po krótkiej chwili zdumienia i oczarowania, za tymi słowami ruszają długim korowodem, już nie z wiersza Petrarki czy Mickiewicza, lecz z mojej własnej pamięci wydobyte widoki i twarze, chwile i zdarzenia, myśli i słowa, lata i żale. I te wszystkie obrazy, których nie widziałem, i te wszystkie rzeki, które płyną beze mnie, i te wszystkie miasta, które się w nich przeglądają. I pęka we mnie skamieniały żal za wszystkim, czego nie ujrzałem i już nie zobaczę: za Laurą i Vaucluse’ą, za Marylą i Niemnem, za światem, którego nie ma, i za światem, który będzie, kiedy mnie już nie będzie. O jasne, słodkie, o przeczyste wody...
Tak to się właśnie kończy: skamieniały żal nie za przeszłością, tylko za tym wszystkim, czego nie zdążyło się i już się nie zdąży przeżyć, pęka pod działaniem szemrzącego deszczu i wypływa jak Sorga ze źródła w Wokluzie.
Esej Hertza to niewątpliwie jedna z pereł w antologii „Polski esej literacki” – pereł, dodajmy od razu, nielicznych. To właśnie one zdają się wcieleniem nieuchwytnego eseistycznego wzorca z Sèvres naszych czasów, to one pokazują, czym jest esej w swej dwudziestowiecznej formie: dopracowaną literacko, bardzo swobodną w konstrukcji, meandryczną opowieścią o wewnętrznych przygodach człowieka (mężczyzny?) kulturalnego, o jego uczuciach, myślach i podróżach po własnym i cudzym życiu. Taką, w której pojęcia zostają przepisane na obrazy, jak w „Portrecie Kanta” Bolesława Micińskiego – bez kontrabandy z poddanych obiektywnym rygorom naukowych dziedzin, bez stempla obcej mowy: w eseju każde słowo jest własne, nawet jeżeli jest to cytat.
Mówiąc inaczej, esej jest jak odpowiedź na pytanie, które zamiast „How are you?” zadają Rosjanie: „Czym żyjesz?”. Esej to przyjaciel, który na długim spacerze opowiada ci, gdzie był, co przeczytał i co przeżył, chwilami przy tym milknąc, wtrącając dygresje, na moment zmieniając temat. Esej nie służy przekazywaniu wiedzy ani naukowym dociekaniom, nie jest też felietonem, recenzją, reportażem czy biografią i nie może być wezwany do raportu przez żadną wyższą instancję, ponieważ nie uznaje zewnętrznych hierarchii – jako forma życia wewnętrznego swojego autora podlega wyłącznie jego kaprysom. Esej to anarchia czy też jednoosobowa partyzantka w dziedzinie kultury, wymagająca ponadto literackiego talentu i wyczucia stylu – widać to znakomicie u Hertza, Miłosza, Herberta, Jerzego Stempowskiego czy niezmiennie błyszczącego Gombrowicza.
Niestety wiele tekstów z antologii Ossolineum niepotrzebnie mąci to, co i tak jest zmącone: galopada powierzchownych obserwacji z podróży bufona Juliana Kaliszewskiego esejem raczej nie jest, podobnie jak ujmujące głębią mizantropii i niewątpliwie cenne z punktu widzenia historii literatury „Dumania pesymisty” Aleksandra Świętochowskiego. Nie jest raczej esejem „Lato na Lagunie Weneckiej” Józefa Dużyka, które przy wspaniałej „Sienie” Herberta zamienia się w smętną kupkę popiołu. Nie jest nim także „Praca” Jana Parandowskiego – dźwięcząca nieprzyjemnym protekcjonalnym tonem, jakim ktoś wyższy oświeca maluczkich w nieznanych im sprawach pisarskiego rytuału, udając przy tym komitywę. Tak samo „Archipelag gaf” Ludwika Bohdana Grzeniewskiego czy obciążony dydaktyzmem fragment „Kilku szczegółów” Jarosława Rymkiewicza, a nawet znakomity drobiazg Wisławy Szymborskiej o Montaigne’u.
Ta wewnętrzna miara, którą noszę w sobie na własny użytek, nie chce przyjąć do wiadomości, że wszystko, co inteligentne, w pewnym stopniu osobiste i nieźle napisane, od razu jest esejem. Bywają przecież bynajmniej nie drętwe i bardzo przy tym oryginalne artykuły i szkice, mimo to niebędące esejami. Nic w tym ostatecznie dziwnego, że utalentowani ludzie piszą niebanalne teksty, jednak nie każdy z nich jest eseistą, nawet jeśli lubi nieśpieszne przechadzki na pograniczu gatunków. Mam problem z Bobkowskim – uroczym na kilku czy kilkunastu stronach, ale monotonnym i powierzchownym w tekście o rozmiarach „Szkiców piórkiem”. Nie mogę się też zdecydować, co z Herlingiem-Grudzińskim – czy jego „Siedem śmierci Maksyma Gorkiego” to esej, czy nie? Nie. Tak. Nie. Zresztą, czy to aż takie ważne?
W antologii czterdziestu autorów od Norwida do Rymkiewicza jest również grupa intrygujących tekstów, o których przynależności do eseju zdaje się przesądzać jedno zdanie albo otwierająca się w nich na chwilę szczególna perspektywa. Weźmy „Dzieciństwo Dostojewskiego” Stanisława Mackiewicza – zuchwały i świetnie napisany szkic o tym, jak dzieciństwo pisarza wbrew jego woli wychodzi na jaw w twórczości – którego jednak nie nazwałabym esejem, gdyby nie ostatnie zdanie, niespodziewanie przenoszące całą opowieść w inny wymiar, a ściśle rzecz biorąc – w kosmos. Albo „Puszkin” Jarosława Iwaszkiewicza – na pozór zwyczajna opowieść wschodnioeuropejskiego pisarza urodzonego na przełomie XIX i XX wieku o innym pisarzu i jego mieście (tak samo opowiadał Bunin o Tołstoju i wcale nie stał się przez to eseistą), zwyczajna, czyli samoswoja, z ducha szlachecko-inteligenckiej swobody wywiedziona, aż nagle wkracza do niej autor z całą swoją osobą i ni stąd, ni zowąd zwraca nam uwagę na szczególny stosunek Puszkina do cara Mikołaja, będący rodzajem zakochania: „Mikołaj był wyjątkowo pięknym mężczyzną. Mimo wszystko, co się o Puszkinie wie i rozumie, z całego jego zachowania wynika, że osoba Mikołaja wywierała na nim fascynujące wrażenie” – i pewność gatunku znika, tyleśmy ją widzieli.
Autor antologii, profesor Jan Tomkowski – historyk literatury z Instytutu Badań Literackich PAN, mający w dorobku także powieści i eseje – podjął się misji samobójczej i zdaje się, że o tym wiedział. Z trudności merytorycznych, jakie przed nim stały, dość wyczerpująco zdaje sprawę we wstępie: jak i czy w ogóle definiować gatunek ewoluujący stale od czasów Michela z Montaigne, skoro definicje zmieniały się w zależności od epoki, miejsca i autora? jak traktować autorów, którzy uprawiają esej, ale się od niego odżegnują albo nazywają go inaczej? co zrobić z tymi, którzy w swoim mniemaniu uprawiają esej, ale w rzeczywistości uprawiają co innego? kogo umieścić w antologii, a kogo pominąć? o kim wspomnieć we wstępie, a kogo przemilczeć?
Dwa ostatnie pytania dotykają problemów – nazwijmy je tak – moralnych, jakie musi rozwiązać osoba, której powierzono opracowanie tego rodzaju publikacji. O nich autor wiele nie mówi, a przecież czytelnik oczekiwałby, że twórca antologii rozliczy się jakoś z tej cząstki władzy, jaką otrzymał wraz ze zleceniem od Ossolineum. Seria „Biblioteka Narodowa” zobowiązuje, tym bardziej jeśli mamy do czynienia z pierwszą antologią polskiego eseju literackiego w historii, poświadczającą fakt nobilitacji (Tomkowski mówi: rehabilitacji, jakby esej został rozstrzelany albo wracał z łagru) niedocenianego wcześniej gatunku. Taka książka w takiej serii to nie miejsce na subiektywne wizje czy wręcz idiosynkrazje oraz uwarunkowane nimi selekcje, to miejsce wymagające raczej ujęć szerokich, włączających i maksymalnie reprezentatywnych, choćby trzeba było w tym celu zawiesić na chwilę własne preferencje. Tomkowski nie chce być szczodry i niczego zawieszać nie zamierza. Informuje o tym jasno już na początku wstępu, odwołując się do teorii kwantów:
Nie czyniąc zbyt daleko posuniętych analogii między światem współczesnej fizyki a kosmosem tekstów, powinniśmy chyba dopuścić ewentualność, że eseje – podobnie jak atomy – objawiać się mogą jednocześnie w rozmaitych przestrzeniach i na różnych poziomach, ich położenie zaś zależy w dużej mierze od pozycji zajmowanej przez obserwatora.
W efekcie dostaliśmy wybór bardzo nierówny i pełen bolesnych nieobecności: bez Stanisława Vincenza, Aleksandra Wata, Ewy Bieńkowskiej, Adama Zagajewskiego, Ryszarda Przybylskiego, Marka Bieńczyka, Jolanty Brach-Czainy i wielu innych. Kobiety w tej antologii są zresztą tylko dwie: Szymborska na półtorej strony i Maria Kuncewiczowa z esejem o Conradzie. To bardzo dziwne, a nawet dziwaczne, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, ile miejsca znalazł autor na teksty ciekawe dziś bodaj tylko dla badaczy. Osób nieobecnych w antologii na ogół ze świecą szukać również we wstępie, i znowu dotyczy to zwłaszcza eseistek, wyciętych nie tylko z polskiej, ale też ze światowej historii eseju. Tomkowski raz wspomina Achmatową (w dłuższym wyliczeniu) i raz Bieńkowską (przekręcając przy tym tytuł jej książki „Co mówią kamienie Wenecji”). Ktoś taki jak Virginia Woolf – mistrzyni i znawczyni eseju, autorka książki „The Modern Essay” – w kwantowej optyce autora nie istnieje. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem – pominięcie Virginii to wyczyn, na który nie zdobyłby się chyba nikt inny piszący dzisiaj o historii eseju na świecie.
Naturalnie Jan Tomkowski zabezpieczył się we wstępie z każdej strony: zastrzegł, że to, co zrobił, nie jest pełne, bo takie być nie może; potencjalnych krytyków swojej antologii z góry ustawił w roli bezmyślnych przeglądaczy Wikipedii, a cezurę czasową ustanowił na roku 2000, wszystkie późniejsze eseje zaliczając hurtem do kategorii modnych nowinek. Mimo tej asekuracji konserwatyzm jego antologii bije po oczach zarówno w odniesieniu do definicji eseju (wbrew swoim deklaracjom Tomkowski ją przedstawia, tyle że pośrednio), jak i doboru prezentowanych autorów. Omawiając tematy poruszane w polskiej eseistyce na przestrzeni lat oraz światopogląd i postawę wybranych eseistów, mimochodem tworzy wrażenie, jakby konkretne tematy, czynności i poglądy należały do gatunku, a esej był wyłączną domeną poróżnionych ze współczesnością flegmatycznych tradycjonalistów w tweedowych marynarkach, którzy przez całe życie podróżują do Włoch i Grecji, by witać się z ulubionymi rzeźbami i gardzić tłumem za pomocą cytatów z Horacego. Trudno się nie uśmiechnąć, kiedy autor bez cienia dystansu wprowadza we wstępie figurę „zadumanego eseisty” albo z pełną powagą i nader konkretnie podpowiada, co i jak zwiedzać, żeby nie wyjść na turystę. Jednych autorów wspomina tylko raz, innych – jak już wiemy – wcale, ale są i tacy, do których mimo szczupłości miejsca wraca wielokrotnie, jak do Rymkiewicza, z którego nawet zamieścił cytat:
Nie wiem, czy matka Mickiewicza była z wychrztów, czy nie.
Tomkowski nazywa to zdanie „pięknym i szczerym wyznaniem”, jednak dla czytelnika przyczyna pojawienia się tej deklaracji we wstępie pozostaje niedocieczoną zagadką (tak samo zresztą, jak przyczyna pojawienia się w antologii tekstu „Berlin” Józefa Weyssenhoffa z brzmiącymi dzisiaj skandalicznie antysemickimi passusami).
Dość natrętnie powraca w wielu esejach z antologii chrześcijaństwo jako fundament kultury europejskiej i polskiej, do tego stopnia, że nawet z Miłosza Tomkowski wybrał esej „Niedziela w Brunnen”, w którym explicite wyrażona została wdzięczność za katolicyzm. Nie chodzi oczywiście o to, że antysemickie postawy były rzadkością w czasach Weyssenhoffa albo że chrześcijaństwo nie miało ścisłego związku z kulturą Europy i Polski – chodzi o to, że teksty eksponujące jedno i drugie zostały przez autora świadomie wybrane spośród innych hipotetycznie też możliwych, w ramach określonego światopoglądu, który przybliżają pojawiające się we wstępie nacechowane sformułowania, takie jak „jałowe komunistyczne imperium” czy „nękana duchowym kryzysem Europa”.
Zapewne z tych samych względów pominięto w antologii tematy i punkty widzenia, jakie w ślad za Virginią Woolf (ale też przed nią) wprowadziły do dziejów eseju kobiety. Myślę choćby o Jolancie Brach-Czainie i jej „Szczelinach istnienia”, przełomowej książce z 1992 roku (a więc mieszczącej się w ramach czasowych antologii i należycie już ucukrowanej), poruszającej takie tematy, jak egzystencjalne doświadczenie porodu, filozoficzna wartość krzątactwa czy olśnienia, jakie można mieć przy lepieniu pierogów. Już jedna Brach-Czaina rozsadziłaby tę antologię od środka, wpuszczając do niej – wraz z pogardzaną drugą połową ludzkiego doświadczenia – świeże powietrze, którego tak w niej mało.
Wielka szkoda, że Jan Tomkowski okopał się na swoich pozycjach, jakby nie chciał przyjąć do wiadomości, że eseistyczny podmiot już dawno przestał być wyłącznie europejski, patriarchalny i biały. Gatunek ten uprawiają dzisiaj również kobiety, odmieńcy i skolonizowani, dla których Ateny, Rzym i Jerozolima niekoniecznie i nie zawsze stanowią najważniejszy punkt odniesienia. W świecie, w którym Biblioteka zawaliła się nam na głowę i nikt już nie jest w stanie nawet porządnie jej skatalogować, w świecie stałego przyspieszenia, globalnych zagrożeń i masowej turystyki, nie ma sensu bawić się w Montaigne’a z jego wieżą z kości słoniowej, księgami i wojażami. Żeby dzisiaj uprawiać esej i mieć rezultaty, dobrze jest poczuć się do szpiku kości wygnańcem lub uchodźcą, poczuć, że idzie się z tobołkiem albo płynie w chybotliwej łodzi przez Cieśninę Mityleńską razem z innymi wykluczonymi, niekoniecznie w dosłownym sensie. Dobrze jest poczuć i przyjąć zwielokrotnioną płynność współczesnego świata, przeżyć aż do dna antynomię solidarności i samotności oraz wyciągnąć wnioski z nieodpartej śmieszności i niemoralności podróżowania po trzęsącym się w posadach świecie w dawnym arystokratycznym stylu. Esej jest bowiem – albo okazuje się dzisiaj – paradoksalną formą egzystencjalnej niepewności, będącą zarazem próbą ustanowienia sensu, tymczasowego i kruchego jak namiot uchodźcy na wyspie Lesbos. Esej jest dzisiaj duchowym schronieniem bezdomnych, specyficznym nie-miejscem, w którym możliwe jest spotkanie. Nie musi też być koniecznie formą wyłącznie literacką – bo czy na przykład nawiązujący do „Atlasu Mnemosyne” Aby’ego Warburga projekt Pawła Mościckiego „Atlas uchodźczy” nie jest wspaniałym wizualnym esejem o konstytutywnej dla naszego istnienia bezdomności?
Tak oto pękł we mnie skamieniały żal za wszystkim, czego w „Polskim eseju literackim” nie ujrzałam i już nie zobaczę.
Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).