O Annie Ernaux nie piszę z powodu Nobla, a jedynie – pod pretekstem. Mikropowieść „Miejsce”, czwarta książka w dorobku pisarki, w 1984 roku wyróżniona we Francji Nagrodą Renaudot, wyszła po polsku zaledwie pięć lat później (w przekładzie Iwony Badowskiej). Wtedy, w roku 1989, nie trafiła jednak w swój czas.
Pozbawiona fajerwerków tematycznych i formalnych – bez kontrowersji, korzystająca ze wszystkich liter alfabetu – autobiograficzna proza francuskiej pisarki o jej miejscu pochodzenia, skupiona wokół postaci zmarłego ojca, który wywodził się z normandzkiej wsi i przez większość życia pracował jako robotnik, rzecz o uprzedzeniach klasowych, wstydzie społecznym i komplikującej się na tym tle relacji córki z ojcem, nie była literaturą, którą chciałoby się wtedy czytać.
Co prawda byliśmy społeczeństwem w większości z awansu, ale, jak wiadomo, prześniliśmy swoją wielką rewolucję (tę odgórną, po roku 1945) i znajdowaliśmy się we władzy monolitycznego, narodowoszlacheckiego dyskursu „walki z komuną”. Powieści o pokonywaniu szczebli drabiny społecznej kojarzyły się wtedy z ideologicznym przymusem czasów, które dopiero co udało się odesłać do przeszłości; pragnęliśmy innych historii.
Wydane w tym roku w przekładzie Magdaleny Budzyńskiej i Krzysztofa Jarosza „Lata” Ernaux, jedna z nowszych i chyba najbardziej eksperymentalna książka pisarki, trafiły już na podatniejszy grunt, przygotowany m.in. przez „Prześnioną rewolucję” Andrzeja Ledera, „Powrót do Reims” Didiera Eribona (w przekładzie Maryny Ochab), „Ludową historię Polski” Adama Leszczyńskiego i inne książki z tego nurtu.
Euforia przełomu ustrojowego zdążyła się w nas już wypalić: w „zapierdolu”, rozwierających się nożycach nierówności i powszechnych zaburzeniach depresyjno-lękowych. Zmęczone pokolenie nowych „awansowanych”, którzy w latach 90. ruszyli na wolny rynek po „sukces”, mogło już zacząć rozeznawać się w swojej sytuacji egzystencjalnej i społecznej. Zaczęliśmy trochę słyszeć na to ucho i „Lata” zostały przeczytane.
Co prawda na razie – jak zauważa Iwona Komór – umykają nam inne, a nie mniej ważne aspekty pisarstwa Ernaux: wybrany przez autorkę punkt widzenia kobiety, nie-uniwersalny, jednak na swój sposób zbiorowy, oraz stały namysł nad formą, w tym zwłaszcza nad czymś, co nazwałabym filozofią autobiografii. O tym ostatnim pisała Inga Iwasiów w ponoblowskim komentarzu:
W „Latach” uderzają fragmenty o kobiecej potrzebie fikcji [opowieści o kobiecym doświadczeniu]. Jej liniach, które przykładać można do własnego życia, zwłaszcza wobec postępującego odrealnienia języka, wyraźnego odklejania się przekazów medialnych, debat i polityki od potocznego doświadczenia. Ta opowieść, której potrzebujemy, nie ma wiele wspólnego z narracjami wytwarzanymi, by nami zarządzać.
Powieść jest niemożliwa
Annie Ernaux „Bliscy”. Przeł. Agata Kozak, Czarne, 176 stron, w księgarniach od listopada 2022Wydany właśnie po polsku zbiór przynosi kolejną porcję materiału do refleksji społeczno-tożsamościowej. „Miejsce” ukazuje się tym razem w przekładzie Agaty Kozak, która przełożyła również dwa pozostałe teksty: „Pewną kobietę” i „Drugą córkę”. Są to krótkie autobiograficzne narracje poświęcone kolejno: ojcu, matce i siostrze, najbliższym autorce osobom, które kultura dominująca chciałaby z racji ich pochodzenia społecznego traktować jak nawóz historii i oczywisty powód do wstydu dla kogoś, kto miał szczęście i zaszczyt „wyrwać się” z ludowego środowiska.
Szukając formy dla tych opowieści, Ernaux rezygnuje z fikcji fabularnej. Notuje nawet, że w tym kontekście czuje do niej obrzydzenie: przecież w nowelach i powieściach, z których słynie literatura francuska, tacy ludzie jak jej rodzice traktowani byli przedmiotowo i odgrywali ściśle określone, podporządkowane role. Należeli do tła i wystawiano ich na pośmiewisko. Ernaux wynajduje więc dla nich coś innego: formy małe i proste jak ich życia. Pisze o tym w „Miejscu”:
powieść jest niemożliwa. Chcąc zdać relację z życia podporządkowanego konieczności, nie mam prawa szukać przede wszystkim efektów artystycznych ani dążyć do stworzenia czegoś „wciągającego” czy „wzruszającego”. Mogę zebrać słowa, gesty, upodobania ojca, znaczące wydarzenia z jego życia, wszystkie obiektywne znaki istnienia, w którym ja również miałam udział. Żadnej poetyckości we wspomnieniach, ani śladu triumfującego szyderstwa. Beznamiętny sposób pisania przychodzi mi naturalnie, używałam go dawniej, pisząc do rodziców, aby przekazać im istotne wiadomości.
Pisane w latach 1982–1983 „Miejsce” kładzie fundamenty autobiograficznej metody Ernaux, padają tu ostre słowa i ważne deklaracje, dlatego poznawanie pisarki warto zacząć właśnie od tego utworu.
Autorka precyzyjnie wyznacza swoje zadanie: „Chciałam opowiedzieć, napisać o ojcu, o jego życiu i dystansie, który pojawił się między nami, gdy stałam się nastolatką. Dystans klasowy, ale szczególny, bez nazwy. Jak rozłąka w miłości”. Porównanie do rozłąki w miłości podkreśla, że nie chodzi jej o banalny fakt różnic, jakie pojawiają się między opuszczającym swoje środowisko społeczne dzieckiem a jego rodziną, tylko o ból: o rozciągnięty w czasie, tępy ból, który zalega między bliskimi sobie osobami i którego nic nie może uśmierzyć. O to, że każdy powrót do Reims czy Yvetot ostatecznie okazuje się niemożliwy.
„Malowniczość” gwary
„Oczywiście nie ma śladu radości pisania w tym przedsięwzięciu, w którym trzymam się jak najbliżej zasłyszanych słów i zdań, podkreślając je czasami kursywą” – pisze w „Miejscu”. „Nie po to, by zasygnalizować czytelnikowi jakąś dwuznaczność i podarować mu przyjemność wspólnictwa, które odrzucam pod wszelkimi postaciami, czy to nostalgii, czy patosu, czy drwiny. Po prostu dlatego, że te słowa i zdania mówią o granicach i kolorycie świata, w którym żył mój ojciec i w którym żyłam ja. A w tamtym świecie nigdy nie mylono jednego słowa z drugim”. Po chwili dodaje: „Jedynie upokorzona pamięć mogła sprawić, że we mnie przetrwały”.
Rodzice Ernaux mówili normandzką gwarą i w sposób typowy dla klasy społecznej, do której należeli. Ich córka szybko stała się w specyficznym sensie dwujęzyczna: w szkole nauczyła się posługiwać literackim francuskim, w domu, aby porozumieć się z rodziną, musiała przechodzić z powrotem na ludowy, regionalny język. „Są ludzie, którzy cenią sobie «malowniczość» gwary i ludowej francuszczyzny. Proust na przykład z zachwytem odnotowywał niegramatyczne wyrażenia i archaizmy Françoise. Liczyła się dla niego jedynie estetyka, bo Françoise była jego służącą, a nie matką” – puentuje bez litości dla siebie i Prousta. „Wszystko, co miało związek z językiem, stanowi w moich wspomnieniach powód do żalu i bolesnych szykan, o wiele bardziej niż pieniądze”.
„Miejsce” kończy się podsumowującym zdaniem, jakby „ewaluacją projektu”: „Skończyłam ujawnianie spuścizny, którą musiałam zostawić na progu, wkraczając do wykształconego mieszczańskiego świata”. Próbuję zrozumieć ten dialektyczny ruch: spuścizna, którą musiała zostawić na progu, a teraz ujawnia ją, żeby ostatecznie przekroczyć i zarazem ostatecznie zachować (jako tekst).
Właściwie dlaczego zaczęła od ojca? Czy tylko dlatego, że umarł pierwszy, parę lat wcześniej niż matka? To uznanie patriarchalnego porządku poprzez oddającą pierwszeństwo ojcu kolejność opowieści wynagradza mu też w pewien sposób te wszystkie upokorzenia, których jako mężczyzna z ludu zaznał w życiu od „lepiej urodzonych”, „wyżej postawionych” i które nie umknęły uwadze córki. Pisanie o ojcu mogło być dla Ernaux również prostsze emocjonalnie. Matka jako temat oznaczała więcej komplikacji. Była zbyt bliska skóry, by zacząć od niej?
„Moja matka umarła”
„Jutro miną trzy tygodnie od pogrzebu. Dopiero przedwczoraj pokonałam lęk przed napisaniem u góry czystej kartki papieru, jak na początku książki, a nie listu do kogoś: «Moja matka umarła»” – tak rozpoczyna się „Pewna kobieta”, nad którą Ernaux pracowała w latach 1986–1987. Swoje przedsięwzięcie pisarskie tym razem ocenia jako „trudne”, z prostego powodu: „Dla mnie matka jest osobą bez historii. Po prostu zawsze była”. Jak napisać historię kogoś, kto tak bardzo nie ma historii? Autorka rozumie, że będzie musiała znaleźć taką perspektywę, która pozwoli jej zgubić tę oczywistość, tę zatartą odrębność matki, przeciąć ostatnią, najtrwalszą pępowinę:
Chciałabym również dotrzeć do kobiety, która istniała poza mną, rzeczywistej kobiety, która urodziła się w wiejskiej dzielnicy małego miasteczka w Normandii, a zmarła na oddziale geriatrycznym podparyskiego szpitala. To, o czym mam nadzieję napisać i co byłoby najprawdziwsze, sytuuje się niewątpliwie na styku tematyki rodzinnej i społecznej, mitu i historii. Mój projekt ma charakter literacki, ponieważ polega na poszukiwaniu prawdy o matce – prawdy, do której można dotrzeć jedynie poprzez słowa. (Co oznacza, że ani zdjęcia, ani wspomnienia, ani świadectwa rodzinne nie mogą mi tej prawdy dostarczyć). Ale chcę w pewnym sensie pozostać poniżej tego, co literackie.
Zamierzoną separację utrudniają emocje. Pojawia się znany z córczanych narracji o utracie matki motyw odwrócenia ról: „Wydaje mi się, że piszę o matce po to, żebym z kolei teraz to ja ją wydała na świat”. Zapamiętane sformułowania, na przykład to kierowane do córki milion razy napomnienie-groźba z aluzją do niechcianej ciąży: „Jeśli przydarzy ci się nieszczęście!”, nie pozwalają się zneutralizować, zobiektywizować poprzez odwołania do szerokiego kontekstu społecznego:
Kiedy je sobie przypominam, przepełnia mnie takie samo uczucie zniechęcenia jak wtedy, gdy miałam szesnaście lat, i przez ułamek sekundy mylę kobietę, która najbardziej naznaczyła moje życie, z afrykańskimi matkami, które przytrzymują za plecami ręce swojej córeczki, podczas gdy obrzezująca matrona wycina łechtaczkę.
Matka była śmielsza, bardziej ambitna, bardziej otwarta niż ojciec: przewyższała go o jeden szczebel. Podziw, jakim Ernaux, jak sama pisze, darzyła matkę w dzieciństwie, z czasem przerodził się w bolesne pretensje, większe niż te pod adresem ojca: „o to, że nie mogła mi towarzyszyć, że zostawiła mnie bez pomocy w świecie szkoły i koleżanek z salonem i biblioteką, wyposażając mnie jedynie w bagaż swojego niepokoju i podejrzeń: «Z kim byłaś, czy ty w ogóle się uczysz?»”.
Proces pisania o matce, przepracowywania swojej z nią relacji trwał dziesięć miesięcy i obfitował w znaczące sny, w których matka i córka łączą się znowu, ale tym razem na innej, ponadosobowej płaszczyźnie tego, co kobiece:
Pewnego razu leżałam pośrodku rzeki, kołysana nurtem. Z mojego brzucha i sromu, znów gładkiego jak u dziewczynki, wyrastały nitkowate rośliny, które miękko unosiły się na wodzie. To nie była tylko moja wagina, ale też wagina mojej matki.
Ostatecznie jednak to coś napisanego (trochę wspomnienie, trochę studium przypadku na tle klasy i epoki, trochę wiwisekcja własnych emocjonalnych uwikłań), co w ocenie samej autorki „nie jest biografią i oczywiście też nie powieścią, może czymś z pogranicza literatury, socjologii i historii”, zostaje przez nią ujęte (podsumowane) jako finał udanego transferu społecznego jej samej:
Trzeba było, żeby moja matka, urodzona w zdominowanym środowisku, z którego chciała się wydostać, stała się historią, abym ja mogła poczuć się mniej samotna i sztuczna w dominującym świecie słów i idei, do którego przeszłam, tak jak tego chciała. Już nie usłyszę jej głosu. To ona, jej słowa, ręce, gesty, sposób, w jaki się śmiała i poruszała, łączyły kobietę, którą jestem, z dzieckiem, którym byłam. Straciłam ostatni łącznik ze światem, z którego się wywodzę.
A więc znowu: straciła matkę jako żywą, osobową realność, lecz jednocześnie – zachowała ją jako tekst.
Sprawa siostry
Napisana w 2010 roku „Druga córka” ma formę listu do zmarłej:
Zamiast w sobie, może powinnam poszukać cię poza sobą, w dziewczętach, którymi chciałam być, uczennicach ze starszych klas, Madeleine Tourmente, Françoise Renout, Janine Belleville, których nazwiska zmieniają mnie w dziecko z końca podstawówki lub początku gimnazjum, ubrane w granatowy fartuszek i wypatrujące na podwórku tych tajemniczych bogiń, od których nie oczekuję nawet spojrzenia, a tym bardziej słowa. Byle tylko je zobaczyć. Albo, zapewne słuszniej, w scenach z powieści i filmów, w obrazach, które nie wiedzieć czemu mnie poruszyły – nigdy nie zapomnianych. Na pewno to tam trzeba cię szukać, w osobistym, nieczytelnym dla innych repertuarze wyobraźni.
Jest to tekst poświęcony nie tyle starszej siostrze narratorki, ile „sprawie” siostry – zmarłej dziewczynki, której nigdy nie poznała. Ta poprzedniczka Ernaux na stanowisku jedynego dziecka swoich rodziców, a więc w obiektywnym porządku „pierwsza córka”, umarła na dyfteryt dwa lata przed narodzinami Annie. Kolejność córek odwraca się dopiero w porządku subiektywnym, odbijającym doświadczenie narratorki: druga córka długo myślała, że jest pierwsza i jedyna, a kiedy później dowiedziała się o istnieniu starszej siostry, ta stała się dla niej „drugą córką” – w porządku poznania oraz jako „ta druga, jeszcze jedna oprócz mnie”.
Historia siostry, z którą rozminęłaś się w czasie i o której nic nie wiesz, bo rodzice to przed tobą ukryli, ale ona żyje jakoś w nich, więc jakoś odciska się również w tobie, choć sobie tego nie uświadamiasz, a w końcu rodzinna tajemnica wychodzi na jaw ze szczegółami, które jeszcze bardziej wszystko komplikują – to brzmi jak mokry sen każdego psychoanalityka i Ernaux rzeczywiście opracowuje ten wątek w wielostronny, wielopiętrowy sposób, za którym zapewne kryją się liczne seanse na kozetce.
Niespodziewane odkrycie, że nigdy nie było się jedynaczką; że nagle jest się córką numer dwa; że tamta druga była „grzeczniejsza” i matka na pewno woli ją; poczucie, że żyje się jej kosztem, bo gdyby nie umarła, rodzice nigdy nie zdecydowaliby się na drugie dziecko, czyli ciebie; że w tym niejasnym następstwie-zastępstwie kryje się też jakaś twoja wina, bo ty żyjesz, a ona nie; że rozdwojenie staje się w rezultacie twoim stanem wewnętrznym – w „Drugiej córce” żaden aspekt tej sytuacji nie zostaje pominięty. Ostatecznie jednak sprawa siostry prowadzi do pisarstwa, najważniejszej z tożsamości Ernaux:
Znajduję zapisek z mojego dziennika z sierpnia 1992 roku: „Jako dziecko – czy stąd wzięło się pisanie? – zawsze wierzyłam, że jestem sobowtórem innej, która żyje gdzie indziej. I że nie żyję naprawdę, bo moje życie to «pisanie», fikcja należąca do tamtej. To niebycie lub fikcyjne bycie – do pogłębienia”.
Sprawa siostry jest najmniej autonomiczna, najmniej zobiektywizowana spośród opowiadań z tomu „Bliscy”; najgłębiej uwikłana w życie wewnętrzne narratorki.
„Osiem dni przed Simone de Beauvoir”
Nagroda Nobla za „odwagę i chirurgiczną precyzję, z jaką autorka odkrywa korzenie, wyobcowanie i zbiorowe ograniczenia pamięci osobistej”, wywołała jak zwykle spór o słuszność werdyktu. Pojawiły się też zaskakująco liczne osobiste deklaracje polskich czytelniczek i czytelników w wieku czterdziestu i pięćdziesięciu paru lat, moich rówieśników, mówiące o tym, że problem „zdrajcy klasowego”, którym tak skrupulatnie zajmuje się Ernaux, nas nie dotyczy, a już na pewno nie w tak dramatycznym ujęciu. Że jest to być może problem silnie rozwarstwionego klasowo społeczeństwa francuskiego, ale nie nasz, wychodźców z realnego socjalizmu, dorastających w strukturze społecznej spłaszczonej przez wojnę i powojenny ustrój.
Mam inne doświadczenie – biograficzne i czytelnicze. Te francuskie książki o byciu „trochę gorszym”, o zawstydzaniu i wstydzie społecznym, dotykają we mnie bolesnych miejsc: odnajduję się w nich, rozpoznaję siebie. Dzieje się tak mimo wszystkich różnic między Polską a Francją, których jestem świadoma, a także mimo różnicy między sytuacją społeczną Ernaux czy Eribona a moją własną (wolne od pracy fizycznej, ubóstwa i głodu życie moich rodziców dla rodziców tych dwojga pisarzy było tylko marzeniem, z kolei mój „awans” nie sięgnął takich szczytów jak u tych dwojga). Skąd taka rozpiętość, taka odmienność polskich doświadczeń w obrębie jednego pokolenia? Być może wspólna PRL-owska rama to jeszcze za mało, żeby zaliczyć nas wszystkich do jednego zbioru; może powinno się szczegółowo zbadać nasze biografie i szersze sytuacje: czasy, miejsca, rodziny?
Wspominam o tym, żeby podkreślić, że ten społeczny wątek u Ernaux, który stał się u nas jej znakiem rozpoznawczym (choć to tylko redukcja do Eribona), jest czymś, co do mnie przemawia. A jednak lektura „Bliskich” wywołała we mnie też opór, przekorę i wątpliwości.
Bo czy studząc (rozbrajając emocjonalnie) wspomnienia o osobach ze swojej rodziny poprzez zatopienie ich w obiektywizującym ujęciu społeczno-kulturowym i narracyjnych grach między formami mniej i bardziej osobowymi, Ernaux rzeczywiście udaje się wyeliminować (albo znacznie osłabić) obecność w tekście własnego „ja”? Po lekturze „Lat” i „Miejsca” myślałam, że tak. Po lekturze „Bliskich” – wątpię.
Niezależnie od używanych zaimków w centrum wszystkich trzech opowieści stoi przecież ona, narratorka, która nie tyle oddaje pole czy głos swoim nieżyjącym bliskim ze zdominowanej klasy społecznej, ile przywołuje ich wewnętrzny obraz, taki, jaki się w niej zapisał, żeby dokonać przeglądu bolesnych miejsc i załatwić swoje sprawy. Najpilniejszą z nich wydaje się przypieczętowanie własnego awansu: opowiedzenie historii rodzinnej po to, żeby ostatecznie, już na zawsze zostawić ją za sobą. Pokazanie „nowym swoim”, że wyszło się już z tych okropnych nizin i nie ma się z nimi więcej nic wspólnego.
Czy nie temu służą powtarzające się stwierdzenia, że jakaś zapamiętana z rodzinnego domu cecha klasy niższej, na przykład kompulsywne stosowanie trików ułatwiających oszczędzanie albo emocjonowanie się wydarzeniami z kroniki kryminalnej, wygasła w rodzinie wraz ze śmiercią rodziców, a córka jest od niej całkowicie wolna? (Nawiasem mówiąc, nie wierzę, że jest wolna).
Bliscy narratorki nie mają z „Bliskich” nic. Ich córka i siostra, ta jedna z całej rodziny, której się udało, patrzy na nich – nieodwracalnie – z drugiego brzegu. W pewien sposób ich nadużywa – w takim znaczeniu, w jakim Maria Stiepanowa pisze w „Pamięci pamięci” o nadużywaniu przez nas naszych zmarłych, kiedy kroimy z ich życia swoje poezje i prozy.
Czy bliscy otrzymują od Ernaux zrozumienie? Nie, ponieważ już nie żyją – jest na to nieodwołalnie za późno. Czy byliby zadowoleni ze swoich portretów w „Bliskich”? Nie sądzę. Przypuszczalnie uznaliby, że takie pisanie o nich przez własną córkę odbiera im godność. „Bliscy” nie są o bliskich, tylko o niej, dalekiej krewnej. Oni nie mają z tego nic, nawet pieniędzy.
Takie zdania o matce, z „Pewnej kobiety”: „Zmarła osiem dni przed Simone de Beauvoir. Lubiła dawać, bardziej niż otrzymywać, i dotyczyło to wszystkich. Czy pisanie nie jest formą dawania?”. Nieznośne. Fałszywe.
Po co w ogóle doklejać do matki żeton „Simone de Beauvoir”? Żeby powiedzieć, że tamta była matką biologiczną, a ta – „duchową”? Albo że matka biologiczna nie była li tylko biologiczna, bo też ma swój udział w drugim, wyobcowanym życiu córki? Mam nadzieję, że nie, bo byłoby to żenujące. Zresztą jakiekolwiek uzasadnienie brzmiałoby tu źle i może dlatego żadne nie pada, niemniej – nazwisko de Beauvoir jest i kłuje w oczy tak, że mam ochotę przyczepić się również do „pisania”.
„Pisanie”, pretensjonalny rzeczownik, który drażni jak jeżdżenie paznokciem po szybie, u Ernaux pobrzękuje czasem jak absolut męskocentrycznej, elitarnej kultury – uwznioślenie i celebra pewnej istotnej życiowej funkcji wypaczonej w narcystycznym micie. Podobnie jak czający się wciąż za plecami klasistowski upiór literatury, która „ocala”, wyrównuje społeczne niesprawiedliwości, podnosi z błota i obmywa przez sam fakt, że ktoś lub coś staje się jej tematem.
Czy to są zarzuty? Mogą być, ale nie muszą. Bo z drugiej strony jest tak, że pisarstwo Ernaux, w tym zakresie, w jakim odnosi się właśnie do wstydu społecznego, ujawnia w niepraktykowany przed nią sposób wszystkie sprzeczności pozycji „zdrajcy klasowego”, ale też – wszystkie sprzeczności pozycji „zdrajcy klasowego piszącego o swojej zdradzie”.
W tym sensie Ernaux wyczerpuje temat: doprowadza do końca emocjonalną, intelektualną i pisarską złożoność swojego projektu. Porządkuje coś dla siebie i dla nas (ale nie dla swoich rodziców: tym dwojgu swoim „pisaniem” niczego nie wynagrodzi).
Niecierpliwie czekam na jej inne książki: te o kobiecie, którą jest, którą była. Spodziewam się po nich jeszcze więcej.