W najnowszych powieściach o polskiej prowincji dominuje obfitość – kolorowej tandety, szarych widm, wielkich marzeń i (raczej urojonych) możliwości. Spotkania zaścianka z kapitalistycznym nadmiarem wydają się niewyczerpanym źródłem mutacji estetycznych, literaturą instant, która potrzebuje raczej skryby niż demiurga. W tekstach Dominiki Słowik, Weroniki Gogoli czy Wioletty Grzegorzewskiej najciekawsze są właśnie te mutacje – kolejne wcielenia barwnego kiosku z „Władka” Andrzeja Stasiuka. Zdarza się jednak, że sterta efektownych hybryd przysłania w nich to, co dookoła „kiosku” – pustkę – ciągłą i beznadziejną, taką, że na pewno „nie ma” i raczej – „nie będzie”.
W „Kościach, które nosisz w kieszeni” Łukasza Barysa pustka ta wybrzmiała tak przejmująco, jak to możliwe – niezawiniona bezsilność Polski B przebijała z oszczędnych zdań cedzonych przez kilunastoletnią Ulę. Po serii nostalgicznych opowieści potransformacyjny „Dziki Zachód” doczekał się więc wreszcie swojego Cormaca McCarthy’ego. W debiucie prozatorskim Barys zrobił z powieścią o polskiej prowincji to, co amerykański pisarz z westernem – odarł z sentymentu i sprawił, że lektura raczej boli, niż bawi.
Łukasz Barys, „Jeśli przecięto cię na pół”. Wydawnictwo Cyranka, 280 stron, w księgarniach od października 2022
Pierwsze zdania „Jeśli przecięto cię na pół” pozwalają kontynuować tę analogię. Zaczyna się jak „To nie jest kraj dla starych ludzi” – od trupów i roztrzaskanych aut, które są objawem „choroby” trawiącej tradycyjną społeczność. Matka głównego bohatera i jej kochanek giną pod kołami tira w trakcie ucieczki z zabitej dechami Sromutki. Przepołowione ciała stają się punktem wyjścia do refleksji nad defragmentacją polskiej wsi, chłopskiej duszy i świadomości nastoletniego protagonisty. Podobnie jak u autora „Drogi”, winna śmiertelnych cięć jest bogini modernizacja. Mieszkańcom Sromutki objawia się ona pod postacią „bezimiennej rzeki z betonu” – autostrady, która kusi obietnicą lepszego życia, a jednocześnie je odbiera lub wywraca do góry nogami. Krwawe ślady na (przykrywającym chłopskie kości) asfalcie są doskonałym obrazem frustracji rodzącej się na styku kapitalistycznego „mógłbym wszystko” z – nieco bardziej realistycznym – „co ja mogę?”. Frustracja ta obecna jest w całej powieści. Barys z dużym wyczuciem wrzuca bohaterów dokładnie pomiędzy połówki rozciętego ciała prowincji – w miejsca, gdzie postęp już rozłożył tradycyjną wspólnotę, a jeszcze nie zaoferował zbyt wiele w zamian.
W takiej właśnie pustej przestrzeni próbuje odnaleźć się główny bohater. Kilkunastoletni Marcel Kazimierz nie widzi w sobie ani chłopa, ani fajno-Polaka z odległego świata TVN-owskich produkcji. Pod wieloma względami przypomina Ulę z „Kości...” – jest prześladowany przez kolegów, nie błyszczy w szkole, a najgłębsze relacje łączą go z „mieszkańcami” pobliskiego cmentarza. Podobnie jak w debiucie Barysa, obrazy poszukiwań przyjaźni na mętnym pograniczu życia i śmierci bywają bardziej przygnębiające niż sceny z – równie beznadziejnej – codzienności nastolatków. Tym razem zdecydowanie mocniej wybrzmiewają jednak problemy związane z seksualnością. Na tym polu rozdarcie Marcela wydaje się najgłębsze – z jednej strony pociągają go damskie ubrania i szkolni koledzy, z drugiej strofują wcielenia tradycyjnej (toksycznej) męskości. Pośmiertny cień dziadka i gderanie ojca patrioty skutecznie blokują ekspresję queerowych fascynacji, utrudniając wyjście ze starego kufra, w którym chłopiec chroni się przed światem. Wysłużony mebel wydaje się świetną syntezą świadomości bohatera – spoczywają w nim cekinowe fatałaszki, ale też duch przodka cenzora, który nie życzy sobie „pedalstwa” pod własnym dachem.
Historia kufra pozwala autorowi płynnie przeplatać refleksję nad ludowym pochodzeniem i homoseksualizmem – dwoma spychanymi na dno szafy elementami tożsamości głównego bohatera (i polskiej prowincji). Rodzinny artefakt skrywa bowiem nie tylko osobisty dramat młodego geja, ale też kolejny wariant opowieści o szlachecko-chłopskiej metamorfozie, którą znamy z „Baśni o wężowym sercu” Radka Raka. Tym razem w roli Szeli występuje Józef – późniejszy dziadek Marcela. Pod koniec II wojny światowej chłopi znajdują ciało Adama Słomczyńskiego – ziemianina i polskiego żołnierza. Chcąc wywiązać się z chrześcijańskiego obowiązku, a jednocześnie uniknąć kary z rąk nazistów, grzebią mężczyznę pod nazwiskiem kilkunastoletniego Józefa. On sam chowa się zaś w skrzyni. Po wyjściu z trwającego kilkanaście miesięcy ukrycia chłopiec jest żywym obrazem przepołowionej „autostradą” wsi – czymś pomiędzy chłopem Kostrzewą a paniczem Słomczyńskim. W następnym pokoleniu problemy z tożsamością powracają do ojca Marcela, który nieustannie dryfuje między chamstwem a państwem, nie będąc do końca pewnym: „kto poszedł pod ziemię, a kto poszedł w chłopski kufer”. Inaczej niż Rak, Barys projektuje ten konflikt na rzeczywistość późnego kapitalizmu – ostatnim wykwitem chłopsko-szlacheckiej hybrydy jest plan odbudowy dworku uknuty przez snobistycznego dewelopera-dziedzica. W wyobraźni Marcela wskrzeszenie sarmackiego ciała zostaje powstrzymane przez armię zmarłych chłopów. Zakończenie można by więc czytać jako parafrazę wezwania Marii Janion, które brzmiałoby teraz: „do nowoczesności – tak, ale razem z naszymi umarłymi”. Nie szedłbym jednak w tę stronę. Widmowa fantazja o zemście jest raczej wyrazem kapitulacji niż pozytywnym projektem.
Mimo wszystko Barys pozostaje bardzo blisko rzeczywistości. Bezlitośnie tropi drobne patologie i resentymenty polskiej wsi, wystrzega się egzotyzacji, a chwilami fascynuje wizją „ostatnich obrotów chłopskiego rytmu” życia. Poza świetnym opisem żniw, po których nie następuje kolejny zasiew, utwór nie przypomina jednak epitafium. Jest raczej sekcją zmasakrowanego przez modernizację „trupa wsi”. W tym sensie „Jeśli przecięto cię na pół” można czytać jako kontynuację „Konopielki” Edwarda Redlińskiego. Zestawienie to jest o tyle poręczne, że pozwala uchwycić zmianę perspektywy, która nastąpiła w ciągu 50 lat dzielących wydanie tych utworów. Spotkanie społeczności Taplarów z kulturą pisma było jeszcze infekcją, nękającą – mimo wszystko – żywy organizm. U Barysa dominują już cięcia dokonywane na martwym ciele.
Kontekst rozkładu tradycyjnej wspólnoty sprawia, że początkowa analogia z McCarthym i jego gorzką diagnozą amerykańskiego Zachodu wydaje się do utrzymania. Inaczej niż w „Kościach...”, jej zakres nie obejmuje jednak stylu. W drugiej powieści Barys pozwala sobie na więcej zabaw z językiem, finezji narracyjnej i dowcipów. Świat utworu jest też nieco bogatszy w symbole, takie jak wspomniany kufer czy widmo dziadka – „trupa wsi”. Te drobne korekty sprawiają, że spomiędzy wersów „Jeśli przecięto...” wyziera mniej charakterystycznego chłodu, który zachwycał w historii nastoletniej Uli. Jeśli więc miałbym (trochę na siłę) wskazać słabą stronę tej książki, to byłaby to właśnie rozrzutność, z jaką autor rozporządza zasobami języka oraz talentem do budowania dużych, wieloznacznych obrazów. Generalnie jednak nowa książka Barysa utrzymuje poziom znakomitego debiutu i razem z nim składa się na dwugłos o polskiej prowincji, który wymyka się prostym schematom poznawczym. Nie znajdziemy tu ani skandalizującego tonu z (obśmiewanej przez Barysa) „Sprawy dla Reportera”, ani taniej estetyzacji sielskiego życia z dala od zgiełku wielkich aglomeracji.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).