W jednej z ciekawszych scen najnowszej powieści Radka Raka główna bohaterka walczy z wyczarowanym przez siebie „owadzim cieniem”. Sofia dostrzega w oczach potwora odbicie własnych emocji, bólu i pustki, a następnie traktuje go kopniakiem i wrzuca pod rozpędzony pociąg. Monstrum ginie, ale nie ostatecznie – jego zmutowana wersja wciąż powraca, nękając czarodziejkę i jej otoczenie. W tym efektownym fragmencie można chyba znaleźć coś więcej niż materiał do ekranizacji. Jest tu również klucz do lektury całej twórczości Raka: freudowskie niesamowite, które przeraża, bo jest jednocześnie własne i obce, jak amputowana przed chwilą noga albo słowiańszczyzna prześwitująca przez urzędowe chrześcijaństwo.
W pierwszych trzech powieściach laureata Nike najciekawsze wydają mi się właśnie przygody rozczłonkowanego ciała – historie jego protez i fantomowych bóli. Proza autora „Agli” w magiczny sposób stymuluje to, co zostało odcięte przez oświecenie i unarodowienie „chamstwa”, a co kodowało się przez stulecia chłopskich zmagań ze światem. Jasne, że pełno tu fantazji, nadprogramowych stworzeń i niezwykłych przygód, ale eskapistycznego odlotu szukałbym raczej gdzie indziej. Choć w swoim pisarstwie Rak zabiera czytelników na Gogolowski jarmark w Soroczyńcach ze świńskimi ryjami jako dramatis personae, to wszechobecna cudowność tworzonych przez niego światów pozwala raczej wgryźć się w rzeczywistość, niż od niej uciec. Wraz z liczbą wiedźm i rusałek rośnie tu w każdym razie wrażenie jakiegoś dziwacznego prawdopodobieństwa, którego trochę brakuje, gdy pisarz posługuje się poetyką realistyczną.
Z chłopa pan
Bardziej od tych magicznych zjawisk niesamowite są momenty, w których Rak eksploruje relacje chłopsko-szlacheckie. W końcowych partiach „Baśni o wężowym sercu” Szela-Bogusz stoi godzinami przed lustrem i z niepokojem stwierdza, że nie wie, czy widzi w nim pana czy chama. Nic dziwnego: bohater jest wprawdzie przywódcą ludowego powstania, ale też szlachcicem wcielonym magicznie w swojego niedawnego podwładnego. Bogusz usiłuje więc zabić samego siebie w akcie emancypacji, który przyniesie mu wolność, ale też – po raz kolejny – wywróci świat do góry nogami. Może to i skomplikowane, może fantastyczne, ale chyba nie bardziej niż współczesne „dworki” budowane przez chłopów na gruzach jednoizbowych chat. Odmalowując ciągłą grę luster między panem i chamem, Rak wbija krytyczny skalpel właśnie w takie niewidzialne nerwy – powidoki traum i upokorzeń doświadczanych przez pokolenia niewolników.
Historia Szeli jest zresztą doskonałą bazą do przeprowadzenia podobnych rachunków. Sto lat temu Żeromski opowiadał ją ku przestrodze, strasząc widmem bolszewizmu, które krąży nad włościaństwem i może się przerodzić w wojnę domową. Od czasów bitwy warszawskiej do samej śmierci pisarz obawiał się już nie tylko chłopskiej obojętności i „rozdzióbania” szlacheckiego trupa przez kruki i wrony, ale i tego, że zaniedbane chamstwo wystąpi przeciwko narodowi i rozszarpie go od środka. W podobnym czasie – zmierzając raczej do „uświadomienia klasowego” niż „unarodowienia” chłopów – o rabacji pisał Bruno Jasieński. Wbrew tytułowi nawiązującemu do jego „Słowa o Jakubie Szeli” trzecią powieść Raka lepiej chyba czytać przez Żeromskiego. Nie mówię nawet o zawartych w niej mrugnięciach okiem w stronę czytelników „Turonia” – raczej o tym, że utwór rozgrywa się w świecie marzeń autora „Przedwiośnia”. Żeromskiemu kolejne wcielenia Szeli jawiły się jeszcze bardzo namacalnie. W „Baśni...” wszystko jest już bezpieczną hybrydą, nie wiadomo, kto miałby rżnąć, kto dziobać, a kto być rżnięty. Chłopskie ciało przemieszało się tu ze szlacheckim corpus, a bunt chamów możliwy jest tylko jako senna fantasmagoria.
Postrewolucje
Niejasny status, zacierająca się granica między agresją a autoagresją czy zwyczajna nieudolność są właściwością ruchów rewolucyjnych we wszystkich powieściach Raka. Nad ich światem – podobnie jak u późnego Żeromskiego – unosi się wciąż widmo przewrotu, ale jest to apatyczny, senny przewrót z czasów posthistorii. Na ostatnich stronach „Baśni...” dowiadujemy się, że „sześćdziesiąt dni chamskiej chwały” to wytwór wyobraźni Xenesa Raka, który „lubi po kielichu opowiadać dyrdymały”.
W „Pustym niebie” bolszewicy przejmują wprawdzie Lublin, ale do ich wyrzucenia z miasta wystarcza procesja ze starym dominikaninem na czele. Tama, którą duchowni i towarzyszące im anioły stawiają bolszewickiej zarazie, nie ma w sobie nic z grozy wojny, za to bardzo wiele z jej memiczno-T-shirtowej obróbki. W obrazie antykomunistycznej procesji zbiega się zresztą kilka arcypolskich klisz. Jest tu opowieść o odparciu wschodniego antychrysta, historia księdza Skorupki rzucającego się z krzyżem na karabiny czy „Legendy żołnierskie” Ewy Szelburg-Zarembiny, w których aniołowie wykazywali się podobną sprawczością. Ze starcia mitu z mitem wyłania się oczywiście kolejny mit. Stary dominikanin mógłby dołączyć do panteonu polskich księży, którzy powstrzymali komunizm, choć – jak dowiaduje się potem Tołpi – istnienie procesji, a nawet samego duchownego, jest raczej wątpliwe.
W najnowszej powieści Raka buntownicy całkiem poważnie planują obalenie Cara i „zjedzenie bogatych”. To drugie przypominałoby trochę historię Szeli-Bogusza. Rewolucjoniści rekrutują się bowiem spośród klas uprzywilejowanych, a ich spotkanie przypomina raczej debatę kawiarnianej lewicy niż radę przyzakładową.
Zdecydowanie mniej polityki jest w debiucie Raka. Akcja „Kocham Cię, Lilith” rozgrywa się w górskim sanatorium, którego mury szczelnie izolują bohaterów od wichru historii. Przestrzeń polskiego Davos sprzyja jednak metamorfozom na mniejszą skalę – tym razem zarówno rewolucja, jak i jej fiasko będą prywatne. Główny bohater przybywa do sanatorium z nadzieją na romanse, które pozwolą mu odżyć po niedawnym rozwodzie. Spragniony przygód Robert ugania się za wyobrażoną Lilith, zgłębia „mistykę kobiecości” wraz grupą kandydatów na inceli, a wreszcie budzi się we własnym łóżku z wypitą samotnie butelką wódki. Także tutaj nie do końca wiadomo, co jest własne, a co obce: mężczyzna flirtuje z wytworami swojej wyobraźni na tyle intensywnie, że zaczynają one żyć jakimś ćwierćżyciem, utrudniając mu jednocześnie relacje z realnymi ludźmi.
Większość z tych rewolucji odbywa się w półsennej, widmowej scenerii, co dość natrętnie prowokuje do zestawienia tekstów Raka z głośnymi tezami Andrzeja Ledera. Rewolucja jest tu właśnie prześniona, jej sprawstwo mocno rozmyte, a bohaterowie nie w pełni świadomi sił, które nimi powodują. Zdarzają się oczywiście ofiary, ale wszechobecna postgroza przypomina raczej wyimaginowany najazd arabskich uchodźców niż bomby spadające na Kijów. Raz opowiedziane historie rozpadają się po chwili jak twitterowe fake newsy i wymagają powtórnej obróbki, a bohaterowie („Baśni...”, „Pustego nieba”) żyją często na autosavie, który pozwala im powtarzać nieudane misje. Analogie z książką Ledera, końcem historii czy światem symulakrów mają oczywiście swoje granice – autor „Agli” pisze wszak powieści, a nie traktaty o historii idei. W jakiś przedziwny sposób udaje mu się mimo to utrafiać w sedno – przedstawiać jednym zwinnym ruchem to, co gramoli się zwykle spod setek teorii i przypisów.
Odzyskana niedojrzałość
Proza Raka to jednak przede wszystkim cudowność, która – przynajmniej do „Agli” – wydaje się jednocześnie mocno odjechana i niepokojąco bliska. Ta bliskość sprawia, że mam problem z wrzuceniem „Baśni...” i „Pustego nieba” do szufladki „fantastyka”. Bo świat, w którym poruszają się bohaterowie tych tekstów, istniał jeszcze do niedawna dokładnie tak, jak istnieją realne światy – był dzielony przez wspólnotę i wyznaczał rytm życia. Lata wyciągania chłopstwa ze stanu „zawinionej niedojrzałości” mocno go poturbowały, a czasem po prostu unicestwiły. Rak przywraca go tylko do życia, a nie wymyśla od nowa. Jasne, że przy okazji trochę przesadza – nawet galicyjska wieś nie przetrwałaby takiego skupienia zmor, rusałek i diabłów, z jakim mierzą się mieszkańcy Smarzowej. Ten nadmiar bywa jednak terapeutyczny – pozwala poczuć wstydliwy dreszcz w miejscach zbyt pochopnie uznanych za nie-własne.
W „Pustym niebie” redukcja chłopskiego świata jest bardzo dosłowna. Pewnej nocy główny bohater (Tołpi) wyławia z Bugu księżyc, który okazuje się nie tylko niewielki, ale też bardzo kruchy. Niespodziewana zdobycz rozbija się w trakcie transportu i – siłą rzeczy – nie wschodzi po kolejnym zmierzchu. Kosmiczny brak zaburza rytm przyrody, cykl menstruacyjny, a przede wszystkim odbiera ludziom ważny punkt odniesienia. Dalsze losy bohatera to dobrze znana z literatury modernistycznej historia starań o przywrócenie zniszczonego porządku. Tołpi wyrusza do Lublina na poszukiwanie żydowskiego alchemika, który pomoże mu stworzyć księżyc na nowo. Chłopiec słabo dogaduje się jednak z mieszkańcami wielkiego miasta, a idąc do starego rabina, zostaje uwięziony (i upupiony) przez zakonnice przypominające na przemian Schulzowską Adelę i profesora Pimkę. Po wielu przygodach bohater uwalnia się od zakonnic, porzuca przewodnictwo alchemika i produkuje księżyc w wersji self-made. Powstaje on jednak z byle jakich materiałów i ginie wśród innych, bardziej atrakcyjnych, księżyców. Puste niebo zostaje bowiem wypełnione wieloma spersonalizowanymi centrami, zastępującymi duże wspólne centrum.
Powieść Raka wydaje się w tym miejscu całkiem dobrą parabolą cywilizacyjnej wyprawy ze wsi do miasta – zagubienia w przestrzeni symbolicznej, sekularyzacji i modernizacji. Choćby z uwagi na wątki astrologiczne utwór wchodzi też w ciekawy dialog z „Kosmosem” Gombrowicza. U Gombrowicza Witold i Fuks wybierają się z miasta na wieś, a następnie usiłują rozwikłać (czy raczej sfabrykować) zagadkę kryminalną. Kryminał utkany ze strzałek na suficie i martwych wróbli okazuje się jednak absurdalny, a spragnieni zbrodni bohaterowie muszą stworzyć ją sami. Tak też jest z miejską przygodą Tołpiego, którego prywatny kosmos wydaje się podobnie rozbity i równie nieudolnie poskładany jak w przypadku świata ostatniej powieści Gombrowicza.
Humor klasy B
Nie zawsze brzmi to jednak tak świetnie. O ile lubię, gdy spod prozy Raka wystaje słoma, o tyle nie przepadam za fragmentami, w których staje się ona nieodróżnialna od polskiej fantastyki klasy B. Mam na myśli przede wszystkim okołolędźwiowy humor i sposób przedstawiania postaci kobiecych. Gdy bohaterka wpadnie do głębokiego dołu, siedzi tam drugi dzień i umiera z pragnienia, to można być pewnym, że pierwszy ratujący ją mężczyzna rzuci błyskotliwe: hehe, dziewczyny w twoim wieku czasem wpadają. To oczywiście humor bohatera, a nie autora, ale podobne dowcipy zaśmiecają teksty Raka na tyle gęsto, że zaczynają się z nimi niepokojąco zlewać. Z powieści na powieść jest ich na szczęście coraz mniej.
Długie fragmenty „Kocham Cię, Lilith” przypominały jeszcze rozwleczony wstęp do NRD-owskiego porno. Przypadkowe spotkania w jacuzzi, kelnerki „udające”, że nie podoba im się klepanie po tyłku, i „stawiam ci dziś wszystko” w roli zabawnego przejęzyczenia mogą pozostawiać w niepewności: „Czy to ten sam Rak?”. W „Pustym niebie” i „Baśni...” przeważają już piękne leśmianowskie sceny erotyczne, z rzadka tylko przeplatane wąsatym humorem. Mimo to w trzech pierwszych powieściach Raka występują wyłącznie dwa gatunki kobiet: porządna Matka Polka i rozpasana seksualnie tajemnicza wiedźma. Występują one w roli nagród (Malwa), wypełniaczy męskich fantazji, a w najlepszym wypadku składają się w ofierze dla dobra sprawy (Adela).
Radek Rak, „Agla”. Powergraph, 635 stron, w księgarniach od maja 2022
Powrót historii
Na tym tle „Agla” wygląda jak strzelisty akt ekspiacji za grzechy Raka i polskiej fantastyki. Główna bohaterka to kobieta, która ma skomplikowany charakter, emocje i ostentacyjnie menstruuje. Pierwsza scena erotyczna pojawia się natomiast po dwustu stronach, jest lesbijska i „kamerowana” bardzo czułym okiem. Na tym jednak nie koniec różnic. Świat czwartej powieści Raka jest zdecydowanie bardziej stabilny od tych, które znamy z trzech poprzednich. Gdy coś się w nim wydarza, to raczej twardo i nieodwracalnie. Losy Roberta, Tołpiego czy Szeli-Bogusza były ciekawe, ale chyba nie dlatego, że trzymały w napięciu do ostatniej chwili. Bohaterowie tych utworów żyli trochę jak nieśmiertelni ze znanego opowiadania Borgesa – mogło im się przydarzyć dokładnie wszystko, więc ostatecznie niewiele miało znaczenie.
W „Agli” Rak rezygnuje z tej (całkiem znośnej) lekkości. Psychologia postaci wydaje się tu bardziej rozbudowana i konsekwentna, a związki przyczynowo-skutkowe dużo ściślejsze. Łatwiej więc zatracić się w skomplikowanej rzeczywistości tekstu – polubić bohaterów, wkurzać się na nich, ale też zżyć z nimi i niecierpliwie oczekiwać na kolejne przygody. Wciągająca akcja rozgrywa się w świecie przypominającym mieszankę dziewiętnastowiecznego Krakowa, Hogwartu, PRL-u i – znów! – dzielnic biedy z powieści Żeromskiego. W tej dziwacznej, trochę groźnej i bardzo pociągającej scenerii musi się poruszać Sofia – nastoletnia kandydatka na czarownicę, której ojciec ginie w trakcie tajemniczych badań naukowych. W kolejnych tomach bohaterka postara się pewnie odnaleźć (żywego lub martwego) ojca i upewnić się, czy jego śmierć nie jest aby wymysłem tajnych służb. Zapowiada się więc raczej na historię niż posthistorię. Być może ten zwrot ku fabule odbywa się kosztem przytępienia ostrza krytycznego, którym Rak operował w „Baśni...”, ale to chyba rozsądna cena za dobrą zabawę.
Nie oznacza to jednak, że autor całkowicie rezygnuje z aluzji, nawiązań i wątków filozoficznych. Przeciwnie, jest ich nawet więcej niż w pozostałych powieściach Raka, ale trochę szkoda czasu na ich zgłębianie. Lepiej chyba dać się porwać dynamicznej i wyłączającej wszystkie zmysły krytyczne akcji. Nie wiem, dlaczego jeden z bohaterów ma na imię Plotyn, a stara czarodziejka to Hoene-Wrońska; dlaczego wciąż pojawiają się nawiązania do Ojców Kościoła i dlaczego struktura społeczna świata jest bliska jednocześnie carskiej Rosji i II RP. Może wyjaśni się to w kolejnych tomach, a może całość pozostanie po prostu ciekawym tłem dla losów nastoletniej czarodziejki. Wszystko jedno – bo historia pyskatej Sofii jest niesamowita w najprostszym i najprzyjemniejszym znaczeniu tego słowa.