Żaba w Człowieczku

Adam Woźniak

W „Łapokalipsie”, debiucie Tomasza Jana Ostrowskiego, pisarska robota polega na przenoszeniu codzienności przeciętnego Europejczyka do świata borsuków, sów i jeleni. ONZ staje się Organizacją Lasów Zjednoczonych, a puchaci urzędnicy piszą dekrety na liściach

Żaba w Człowieczku

Jeszcze 2 minuty czytania

Żaba w Człowieczku

Poharatany przez los weteran wiedzie spokojne życie na obrzeżach miasta. Niby wszystko jest w porządku, ale bohater snuje się wciąż beznadziejnie z kąta w kąt – czegoś mu brakuje. „Pewnie adrenaliny” – komentuję przenikliwie znad niedzielnego obiadu. „Długo tak nie pociągnie” – dorzuca z boku dwunastoletni kuzyn. Cóż, nie pociągnął. Za chwilę na horyzoncie pojawia się przygoda, a ociężały dotąd mężczyzna mknie po ekranie ze świeżo odzyskanym entuzjazmem. Zbiera ekipę i wyrusza na misję, której celem jest – zgadliście – ratowanie świata. Po drodze dzielni druhowie trochę się kłócą, na jaw wychodzą drobne kwasy, ale osta...

Nie chcecie więcej, co? Myślicie, że ta – wyciśnięta do cna przez przygodówki i kino familijne – historia nie zasługuje na to, by opowiadać ją po raz kolejny? W debiutanckiej powieści „Łapokalipsa” Tomasz Jan Ostrowski postanowił udowodnić, że nie macie racji, a tchnięcie nowego życia w skostniały schemat fabularny wymaga zastosowania tylko jednego prostego triku. Otóż całość musi rozgrywać się w krainie zwierząt; weteranem będzie wtedy sowa, światem las, a katastrofą – niewielki pożar.

Tomasz Jan Ostrowski, „Łapokalipsa albo sowa, Sprężyna i turbowentylator”. Austeria, 392 strony, w księgarniach od lutego 2023

W literaturze sztampa plus sztampa to nie zawsze dwie sztampy, więc projekt miał jakieś szanse na powodzenie. Perspektywa zwierzęca mogła przecież (jak w „Bystronogim” Tołstoja) posłużyć do udziwnienia, wykrzywienia i uatrakcyjnienia tego, co do bólu znane. Niestety, Ostrowski dość rzadko decyduje się na przyjęcie tej perspektywy, a jego sporadyczne wycieczki w głąb skrzydlatej czy też futrzanej percepcji nie są szczególnie odległe. Najczęściej wszystko kończy się na uwzględnieniu łatwych do obróbki literackiej różnic anatomicznych – rzeczy małe lub proste dla człowieka bywają duże lub kłopotliwe dla sów i bobrów, co ma pewien (znikomy) wpływ na akcję. Logika świata powieści pozostaje natomiast całkowicie ludzka (co więcej – zachodnia). Cała pisarska robota polega tu na mechanicznym przenoszeniu codzienności przeciętnego Europejczyka do świata borsuków, sów i jeleni. W wyniku tej międzygatunkowej (choć nie międzykulturowej) translacji ONZ staje się Organizacją Lasów Zjednoczonych, puchaci urzędnicy piszą dekrety na liściach, a w sklepie Człowieczek sprzedaje, nie zgadniecie, żabka.

Przy tym wszystkim autor popisuje się jednak sporą wyobraźnią i niezłym poczuciem humoru. Są tu fragmenty napisane naprawdę świetnie, jak te, w których jeden z członków ekipy (łasica imieniem Sprężyna) „nawija” grypserą. Z początku zdarza się wprawdzie kilka zgrzytów (Sprężyna mówi jak Kurski z „Miodowych lat”), ale potem – gdy Ostrowski łapie flow (a może sięga do słownika gwary więziennej) – robi się naprawdę ciekawie.

Drobne zachwyty nie przysłaniają jednak zasadniczego problemu: przeciętny widz kina familijnego od 60 strony (z prawie 400!) wie, jak zakończy się powieść. Jedyną rozrywką staje się przewidywanie, komu lub czemu jeszcze autor dorysuje ogon, futro lub skrzydła. A dorysowuje niestety wszystkiemu i monotonna zabawa w przelewanie z jednego (ludzkiego) w drugie (zwierzęce) szybko się nudzi. Czekając na wciąż nienadchodzące zwroty akcji, traciłem ochotę na czytelnicze przygody, a przez to robiłem się coraz bardziej podejrzliwy. Bo jest coś (pewnie niewinnie, ale jednak) imperialnego w przekonaniu, że borsuki – gdyby tylko mogły – zbudowałyby liberalną demokrację.

Wszystko, o czym wspomniałem (łącznie z rysem kolonialnym), dałoby się wybaczyć, gdyby „Łapokalipsa” była powieścią dla dzieci. Ale wbrew temu, co sugeruje tytuł – nie jest. Żaden znany mi dwunastolatek nie przeczołga się przez stustronicowe fragmentaryczne wprowadzenie do akcji rodem z wysokiej prozy modernistycznej. Żaden nie polubi też szczególnie fraz typu: „układy te wykazują wszystkie konieczne cechy zaawansowanej organizacji, realizują złożone cele w obrębie wyznaczonej przestrzeni fizycznej”. Co więcej, nie jestem przekonany, czy byłoby dobrze, gdyby jakiś ekscentryczny Piotruś sięgnął jednak po książkę Ostrowskiego. Jest w niej sporo (dla mnie dość mocnych) opisów przemocy, zwierzęta chodzą do burdeli, a króliki alimenciarze nie mogą wytrzymać bez „moczenia pędzla” w „maniurkach”.

I w tym momencie trafiamy na problem, który – zważywszy na ogrom przyzwoicie wykonanej pracy autora – wydaje się podszyty jakimś pisarskim tragizmem. Trzeba bowiem zadać pytanie: do kogo może trafić „Łapokalipsa”? Wiadomo już, że nie do dzieci. Ale przecież tym bardziej nie do dorosłych. W poważniejszej literaturze obecność gadających zwierząt wymaga jakiegoś solidnego uzasadnienia (jak u Orwella czy Kraszewskiego), tu jednak łasice przebrane za ludzi stanowią samodzielną wartość. Tragizm „Łapokalipsy” polega więc na tym, że profil potencjalnego czytelnika zbudowany jest z cech, które się wzajemnie wykluczają. To całkiem jak w opisie wydawniczym, z którego dowiadujemy się, że „Łapokalipsa” została napisana „więzienną grypserą” na bazie doświadczeń autora zgromadzonych podczas pracy w Komisji Europejskiej. Mogłoby to zapowiadać wybuchową mieszankę (wspaniałych!) książek Adama Bahdaja, „Murów Hebronu” Stasiuka i (dość kuriozalnej) prozy Marka Migalskiego. Po czterystu długich stronach wciąż niestety nie wiem, do którego z tych autorów Ostrowskiemu najbliżej.