Skowyt

Adam Woźniak

W „Zwierzętach łownych” Anny Mazurek najciekawsze jest poszukiwanie języka dla wyrażenia bezradności pokolenia Y – ludzi, którzy chcieliby uzyskać sprawczość, nie stając się jednocześnie drapieżnymi klonami swoich starych

Skowyt

Jeszcze 3 minuty czytania

Skowyt

Historię literatury można by pomyśleć jako ciąg obrazów przedstawiających miejsca, w których autorzy kazali bohaterom prezentować najważniejsze idee, toczyć polemiki, doznawać olśnień i przemian. Zaczęłoby się na którymś z pustynnych wzgórz, potem tłoczna agora, biblioteka przy angielskim klasztorze, nieoznaczona przestrzeń moralitetu, dwór, więzienie, wietrzne Mont Blanc, sala sądowa, ciasne rosyjskie kamienice, obszerny taras sanatorium… Gdzie kończyłaby się taka historia? Jeśli chodzi o polską literaturę, zdecydowanie w lesie.

Wszystko, co ważne, dzieje się dziś u nas wśród drzew i mchów. Puszcza jest przestrzenią dociekań metafizycznych, sporów, ekstaz, polem symbolicznego podziału na „my” i „wy”. Kwestia leśna staje się zaś tym, czym dla średniowiecznych był spór o uniwersalia. Trudno wyobrazić sobie pierwszorzędnego pisarza, który nie ujawniłby swojego stosunku do lasu; który choćby półgębkiem nie przebąknąłby, że owszem, i jemu roi się czasem opowieść snuta wśród dębów, saren, przy akompaniamencie myśliwskich strzałów. Można to zrozumieć. Mamy kryzys klimatyczny, falę depresji, rabunkową gospodarkę, a na dodatek rośnie nam pokolenie, dla którego troska o planetę będzie chyba kwestią najbardziej podstawowej przyzwoitości. Jest więc rynek zbytu dla ekohistorii, jest parę zmartwień, które można przelać na papier, i parę powodów, by uciec w głąb puszczy.

Niestety jest też jeden problem. Otóż w kwestii leśnej wśród pisarek i czytelników panuje zdumiewająca jednogłośność. Żadnych kontrowersji. Nuda. Wszyscy potencjalni zainteresowani zgadzają się, że należałoby raczej sadzić niż wycinać, że lepiej nie strzelać i nie traktować przyrody jak bezdennego śmietnika albo zasobu. A mimo to jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne kilkusetstronicowe powieści, których bohaterowie całkiem serio przekonują, że należy raczej sadzić niż wycinać, że lepiej nie strzelać itd. Trudno powiedzieć, czy to jakiś wyjątkowo uparty Zeitgeist, moda czy kryzys czytelniczy, który dosięga również pisarzy. W każdym razie przynajmniej od czasu „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Olgi Tokarczuk na skraju puszczy nie odbywa się żadne starcie idei – literatura leśna ma charakter konsolidacyjny, redundantny, skrojona jest z reguły porządnie, ale też – co tu dużo gadać – dokładnie pod „własny elektorat”.

Anna Mazurek, „Zwierzęta łowne”. W.A.B., 288 stron, w księgarniach od kwietnia 2024

Siadając do „Zwierząt łownych” Anny Mazurek, miałem nadzieję na przełamanie tego sielskiego impasu. Bo autorka „Dziwki” nie wygląda na taką, co zaczyna od przyznawania racji poprzednikom. Jeśli już wypowie się w sprawie lasu – myślałem – to jej głos zabrzmi dokładnie tak samo niebanalnie, osobno i szorstko jak w pierwszej, zdecydowanie miejskiej powieści. Lektura pierwszych kilkunastu stron „Zwierząt...” wzmaga tylko apetyt na polemikę z leśnymi świętościami. Mniej więcej tyle potrzeba, by wpaść na to, że druga powieść Mazurek jest próbą przepisania „Prowadź swój pług...” z perspektywy dzisiejszych dwudziestoparolatków.

Jurek wraca na wieś po kilku latach studiów. Jest skłócony z ojcem (myśliwym, właścicielem ubojni drobiu), więc zatrzymuje się u ciotki w otwartym domu na skraju puszczy. Ciotka stanowi dokładne przeciwieństwo toksycznego brata, a na dodatek kumpluje się z „ekowiedźmą”, która do bólu przypomina Janinę Duszejko. W chacie bywa więc idyllicznie. Ale tylko bywa, bo pobliski las nosi w sobie niezabliźnione rany. W przerwach między paleniem trawy i letnimi romansami bohater dowiaduje się o serii niewyjaśnionych zbrodni, których trop prowadzi do lokalnego koła łowieckiego.

Zanim spytamy: „Kto zabił?”, pytamy więc: „Po co?”. Po co jeszcze raz opowiadać tę historię? Szczerze mówiąc, nie jestem pewny, jaki był cel autorki. W każdym razie dość szybko okazuje się, że nie jest nim polemika z tradycją powieści leśnej. Oś sporu ideologicznego przebiega w „Zwierzętach...” dokładnie tam, gdzie przywykliśmy – między przyzwoitymi ludźmi a myśliwymi, którzy śmiecą, gwałcą i wyzyskują las. Mamy więc do czynienia raczej z nakładką aktualizującą powieści Tokarczuk, z jakimś generacyjnym patchem, a nie z całkowicie nowym produktem. Mazurek kupuje młodszym bohaterom smartfony (to już dużo!), ale nie pozwala im wchodzić w istotniejsze spory z pokoleniem ekowiedźm.

Naprzeciw myśliwych staje więc grupa różnorodna, lecz zwarta i zjednoczona we wspólnym działaniu. Znajdziemy tu wytatuowanych hipisów, biegaczy, odważne aktywistki, zagubionego lewaka neofitę, wiejską wiedźmę, ludzi z ASP i empatyczną ciotkę, dla której troska o las jest jak sprzątanie własnego podwórka. Każdy ze wspomnianych otrzymuje na chwilę głos, wykłada swoje racje, wykrzykuje troski, a gdy nie ma ochoty mówić – zwyczajnie wyje z bólu. Całość składa się na polifoniczny skowyt kilku pokoleń idealistów lub – jeśli wolicie – zwierzyny łownej.

Właśnie w tej panoramiczności szukałbym siły „Zwierząt…”. Autorka zabiera nas na spacer po laboratorium idei, gdzie w życzliwej atmosferze, przy bluntach i humusie wykuwają się pomysły na pognębienie wrogów lasu. No dobra, wiem, że zbliżamy się do pogranicza kiczu. Ale tylko zbliżamy. Bo chwile międzypokoleniowej ekstazy zdarzają się w utworze rzadko. Zgodnie z tradycją polskich laboratoriów („Lalka”, „Przedwiośnie”) u Mazurek dominuje poczucie bezsilności, zagubienia lub – w najlepszym wypadku – mesjanistycznej satysfakcji z walenia głową w mur. Zwierzęta łowne marzą wprawdzie o „innej wspólnocie”, życiu bliżej natury czy wysłaniu dziadersów do domu seniora, jednak w głębi serca wszyscy wiedzą, że światem rządzą drapieżniki (mężczyźni w koparkach, myśliwi, kapitaliści), dla których ekoskowyt jest najwyżej irytującym ambientem.

W „Zwierzętach…” nie znajdziemy zatem polemik z autorytetami, nowych strategii oporu czy świeżych pomysłów na zbawienie świata. Najciekawsze jest tu poszukiwanie języka dla wyrażenia bezradności pokolenia Y – ludzi, którzy chcieliby uzyskać sprawczość, nie stając się jednocześnie drapieżnymi klonami swoich starych. Autorka sprawnie wpisuje tę bezradność w tradycję powieści leśnej, a jednocześnie sięga po klasykę literatury buntu („Skowyt” Ginsberga), sugerując najwyraźniej, że mamy do czynienia z kolejnym „zjebanym” pokoleniem. Jurek Podkowiński nie widział wprawdzie „anielogłowych hipsterów”, widział za to „hierarchiczne instytucje, urzędy, uniwersytety, (...) ludzi z rękami mokrymi od ciepłej krwi zwierząt. Goniących za kurczakami bez głów i rozcinających brzuchy sarnom”.

To ciekawe, że młodzi autorzy coraz częściej sięgają po teksty buntowników z lat 50. To ważne, że pojawiają się pisarki, które mają odwagę mówić głosem całego pokolenia. Szkoda tylko, że skarga bohaterów „Zwierząt...” jest tak bardzo wyświechtana („Nie chcę słuchać o papieżu Polaku i komunie”), a w powieści nie znajdujemy ani jednego abnegata, którego zachowanie odbiegałoby od klisz wypracowanych w drugiej połowie XX wieku.

Szkoda też, że twórcy literatury konsolidacyjnej tak dużo energii poświęcają konstruowaniu diabolicznej figury wroga. W ostatniej powieści Barbary Sadurskiej obserwowaliśmy festiwal wyobrażeń na temat bezeceństw kleru, u Mazurek myśliwi zatrudniają kobiety z Zimbabwe, biorą je na polowanie, a potem rozbierają i gonią z psami po lesie. Trudno powiedzieć, czemu mają służyć podobne obrazy. Może budowaniu wspólnoty na poczuciu zagrożenia ze strony nieokrzesanych chamów? Jeśli tak, to mamy do czynienia ze starą i chyba niezbyt chlubną tradycją.

Ale może to wszystko tylko przeintelektualizowane rozkminy o didaskaliach? Może liczy się przede wszystkim to, jak bardzo zajmująco ktoś opowiada? Jeśli tak, to trzeba przyznać, że w „Zwierzętach...” Mazurek cementuje swoją pozycję w rankingu najlepszych polskich storytellerek. Historia Jurka jest wciągająca, podana zgrabnie, bez zbędnych dłużyzn, a przy tym ze sporą świadomością literacką. Nastrój ekothrilleru płynnie przeplata się tu z sensualną, niemal iwaszkiewiczowską opowieścią o powrocie do domu pełnego kobiet i klimatem „Tamtych dni, tamtych nocy”. To po prostu przyjemne.

W porównaniu z „Dziwką” spada natomiast poziom wiarygodności narratorki. O ile nie wątpiłem w jej gruntowną znajomość krakowskich klubów, o tyle w kwestiach wiejskich (myśliwskich) pojawia się parę nieścisłości. Nie sądzę, aby myśliwi mogli pomylić postrzelonego w bark sześciolatka z uciekającym zającem. Nie wiem, czy muszą informować się wzajemnie o tym, że należy karmić dziki, bo inaczej nie będzie do czego strzelać. Możliwe, że autorka przeceniła też sprawczość aktywistki, która pisze „Mordercy” na lokalnej ubojni drobiu. Takie historie kończą się z reguły leniwym raportem policji, a nie porwaniem i brutalną próbą uciszenia – nieszczególnie przecież groźnej – kobiety.

Ale powtórzmy – to nie ma znaczenia. Bo „Zwierzęta...” czyta się niemal tak dobrze jak „Dziwkę” i zdecydowanie przyjemniej niż większość literatury spod znaku mchu i poroża. W ogólnopolskim konkursie na tekst o lesie (mam nadzieję, że termin zgłoszeń minął) powieści Mazurek przyznałbym w każdym razie zaszczytne drugie miejsce.

Nagroda Literacka im. Witolda Gombrowicza
Partnerami cyklu tekstów wokół debiutów literackich są Fundacja Instytut Gombrowiczowski oraz Muzeum Witolda Gombrowicza, współorganizatorzy przyznawanej przez Prezydenta Radomia Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza.