A więc tenis – ta metafora eleganckiego wysiłku wyższych sfer w osiąganiu celów, które i tak były im z góry dane. Filmy o tenisie tworzą specyficzną kategorię wśród filmów o sporcie: rzadko koncentrują się na ścieżce „od zera do bohatera”, a częściej traktują tenis jako pretekst do innej opowieści, bardziej misternej niż miarowe uderzenia rakiety w piłkę. Tak było i w kryminalno-uczuciowym przekładańcu „Match Point” Woody’ego Allena, i w „Wimbledonie” Richarda Loncraine’a, gdzie tenis służył za pretekst do rozpętania miłosnego galimatiasu.
W „Challengers”, najnowszym filmie Luki Guadagnino, tenis wzbija się ponad poprzeczkę zawieszoną przez komedie romantyczne i pełni podwójną funkcję. Z jednej strony pozwala na stworzenie porywającej historii o rywalizacji między trójką wyrachowanych bohaterów, Artem Donaldsonem (Mike Faist), Tashi Duncan (Zendaya) i Patrickiem Zweigiem (Josh O’Connor). Z drugiej umożliwia rozegranie filmu niczym meczu: to tenisowa rozgrywka między Donaldsonem a Zweigiem stanowi ramę opowieści, montażowe cięcia i skoki w czasie podążają za rytmem gry, a kamera Sayombhu Mukdeeproma szaleje, raz widzimy zawodników z lotu ptaka, innym razem z perspektywy piłki pędzącej przez kort.
Nie bez przyczyny w filmie włoskiego reżysera regularnie powraca ujęcie widowni wykonującej charakterystyczny ruch głowy, od zawodnika do zawodnika, z lewej na prawo, z prawej do lewej – „Challengers” to film o grze, ale też gra w film. W rzeczywistości to nasze widzowskie oczy rytmicznie suną po osi rozciągniętej między Patrickiem, który ma talent i pecha, a Artem, który jest na szczycie, ale jest zmęczony, i zatrzymują się na środku na Tashi, która za wszelką cenę chce odzyskać to, co w tenisie straciła.
Guadagnino robi filmy z miłości do kina, nie do sportu. Sam przyznał w wywiadzie, że tenis wydawał mu się zawsze dość nudny, nie oglądał go za wiele – „Challengers” powstał dzięki scenariuszowi Justina Kuritzkesa, który trafił do producentki Amy Pascal, a ta wysłała go reżyserowi i Zendayi. Oboje się nim zachwycili, choć z różnych powodów: Zendayi wpadła w oko główna bohaterka, Guadagnino pokochał filmowe referencje (jak choćby do „Nieznajomych z pociągu” Hitchcocka) i fakt, że na podstawie jednego scenariusza można byłoby nakręcić zupełnie inne filmy. „To byłby wspaniały materiał dla Mike’a Nicholsa – mówił w wywiadzie. – Więc pomyślałem: jak tu nakręcić film, który byłby i wielkim dramatem, i komedią obyczajową w stylu Nicholsa”.
W „Challengers” Guadagnino rzadko patrzy wstecz, przedkłada dynamikę i tempo narracji nad tworzenie kinofilskich pocztówek. Wykorzystuje w tym celu wszystkie środki, których dostarcza mu wielki ekran: dramatyczne jazdy kamery, wewnątrzkadrowy montaż, a przede wszystkim muzyka i montaż dźwięku sprawiają, że film nigdy nie zwalnia, najwyżej zmienia wektor opowieści.
Reżyser zaproponował Trentowi Reznorowi i Atticusowi Rossowi, żeby ścieżka dźwiękowa czerpała garściami z techno i energetyzującego rytmu, i w wielu miejscach to muzyka przejmuje narrację i zwroty akcji. Ogląda się to i słucha tego z zapartym tchem. Trudno oderwać wzrok od trójki bohaterów, zainteresowanych doprowadzeniem każdej ludzkiej relacji do skrajnego momentu, do „piłki meczowej” – Patrick, Tashi i Art po kolei przejmują kontrolę nad akcją, zmieniają ustawienia gry, mącą i manipulują tak długo, aż doprowadzą do widowiskowych rozładowań atmosfery. Kulminacyjne sceny filmu rozgrywają się na tle szalejącej wichury, pustoszącej miasto i rozrywającej billboardy reklamujące tenisistów, i taki to właśnie jest film: nie zna półśrodków, kocha rozmach, dramatyzm, napięcie.
„Challengers”, reż. Luca Guadagnino, USA 2024, w kinach od kwietnia 2024Gdzieś w krytycznofilmowym eterze pobrzmiewa zarzut wobec Włocha, że zajmują go tylko problemy pierwszego świata i bolączki uprzywilejowanych. Jest w tym wiele prawdy: czy to posiadłość z basenem we Włoszech w „Call Me by Your Name”, czy niekończące się włości, sięgające od willi z ogrodem po nadoceaniczne skarpy w „Challengers”, sceneria bohaterów filmów Guadagnino bywa oderwana od skrzeczącej i obskurnej rzeczywistości. Pieniądze na pewno nie są tu problemem. Nawet jeśli na chwilę ich brak staje na przeszkodzie Zweigowi, to raczej po to, żeby dodać mu zawadiackiego i bumelanckiego seksapilu, a nie żeby chłopak realnie konał z głodu i staczał się do niższych sfer. Ale być może w zapatrzeniu się Guadagnino w elity nie ma nic strasznego. Ostatecznie spośród dziesiątek tysięcy filmów i seriali na świecie część schodzi do otchłani biedy i ludzkich nieszczęść, a część – od „Sukcesji” po „Niebezpieczne związki”, z powodzeniem wierci dziurę w brzuchu najbogatszym, najpiękniejszym i najlepiej ubranym.
Zresztą w „Do ostatniej kości” – kanibalistycznym road movie Guadagnino z 2022 roku – dwójka pariasów wędrowała po odrapanych, rozwalających się pustostanach i melinach, a w „Tacy właśnie jesteśmy” – serialu rozgrywającym się w amerykańskiej bazie wojskowej we Włoszech i biorącym na tapetę emocjonalne, seksualne i tożsamościowe zawirowania wśród nastoletniej społeczności, klasowość i kastowość w ogóle nie były tematem. Nie ma jednak wątpliwości, że w „Challengers” istotna jest przynależność co najmniej dwojga z trojga bohaterów do najwyższej możliwej sfery, a film ma więcej wspólnego z intrygami z „Niebezpiecznych związków” niż z masterplanem ojca sióstr Williams z „King Richard. Zwycięska rodzina”, portretującym drogę Venus i Sereny z robotniczego Compton na największe korty świata.
Trudno się dziwić: zawiłe manipulacje, wykalkulowane strategie i przebiegłe fortele, jak te stosowane przez Patricka, Tashi i Arta, można uprawiać wyłącznie wśród ludzi, którzy nie mają przyziemnych problemów. Mają za to przestrzeń i czas, żeby projektować nadchodzące namiętności i podkręcać się nawzajem w emocjonalnych reakcjach, choćby ta gra miała się ciągnąć latami.
W końcowym rozrachunku „Challengers” to film, który jest dokładnie tym, co widać. Guadagnino nie szuka uniwersalnych prawd i nie piętrzy poziomów metafizycznej głębi, dąży za to do wywołania całej palety emocji wśród widzek i widzów. W pewnym sensie odzyskuje sport dla kina – ostatecznie jesteśmy na sali nie po to, żeby racjonalnie rozsądzać, czy to był aut czy nie, ale po to, żeby przeszedł nas dreszcz, kiedy krople potu zawodnika kapią w oko kamery, a ktoś zrywa się z trybun i wrzeszczy do graczy na całe gardło: „COME ON!”.