Kolejna premiera kinowa i kolejne zaproszenie do stołu: nowy film Luci Guadagnino karmi się wielką modą na jedzenie, vibem wyrafinowanych aktów konsumpcji („Foodiesem być!” – słychać wszędzie). Niedawno pół mojego internetu jarało się serialem „The Bear” – średnio udanym rozliczeniem z toksycznym porządkiem pracy na kuchni – a chwilę później Ralph Fiennes w o niebo lepszym „Menu” wcielał się w chefa ekskluzywnej restauracji, który mścił się – krwawo i jednocześnie awangardowo – na swojej obrzydliwie bogatej klienteli.
I w końcu „Do ostatniej kości” – no bo z jakiego innego powodu niż miłość do własnych „wyborów kulinarnych”, bohaterowie tego filmu, członkowie społeczności kanibali, nazywaliby samych siebie „zjadaczami” (jak jacyś niewinni „zjadacze chleba”)? I dlaczego pożeranie ludzkiego mięsa wygląda tutaj na praktykę w gruncie rzeczy sporadyczną, rekreacyjną, odpalaną pod wpływem silniejszych emocji: przywiązania, pożądania, porzucenia, przerażenia? Czy reżyser nabija się z „ideologii foodyzmu”? Gastroszejmuje ludzi o antropofagicznych preferencjach kulinarnych? „Do ostatniej kości” niby otula się otoczką retro i spogląda na Amerykę z historycznego dystansu – lata 80., oldschoolowe auta, zespół Kiss na słuchawkach, Ian Curtis zawodzi w „Atmosphere”, totalny analog, epoka nie tylko przedsmartfonowa, ale i przedkomórkowa – a ja i tak widzę w głównych bohaterach przede wszystkim prototypową parę współczesnych „nadwrażliwych” dwudziestolatków z wielkiego miasta: Timothé’ego Chalameta – mainstreamowe ucieleśnienie płynnej seksualności i wiecznej młodzieńczości – oraz Taylor Russell, która równie dobrze mogłaby być Zendayą z „Euforii”. Żadne tam redneckie ejtisy, raczej studenci, których mijam co weekend w ulubionej knajpie.
U Guadagnino kanibalizm – główny motor napędzający fabułę – to kwestia genów, przekazywanego z pokolenia na pokolenie brzemienia, ale nie tylko – także pewnej ogólnej bulimicznej kondycji egzystencjalnej. Życie jako przenoszona drogą płciową karuzela z pop-punkowej piosenki: kiedy czegoś bardzo chcesz, oddaj się temu bez reszty, w zachłannej gastrofazie wciągaj ludzi, rzeczy, miejsca i idee aż do momentu, kiedy całe to przebodźcowanie nie zacznie ci się wylewać nosem i uszami. W nawracającym chorobowymi rzutami, komplikującym życie – bo jak się już kogoś zje, trzeba zatrzeć ślady i uciekać jak najdalej od pobojowiska – głodzie ludzkiego mięsa można się doszukiwać paraleli z uzależnieniem, z młodzieńczym zakochaniem, z wychodzeniem z rodzinnej traumy, z poszukiwaniem własnej tożsamości – można, tylko czy na pewno trzeba?
Już od prologu wchodzimy w świat nieustannej gry pozorów: Maren (Russell) mieszka z ojcem (André Holland) w zabitym dechami bungalowie, bez matki, w skrajnie ubogich warunkach, ciągle na walizkach. Jest nieśmiała, być może zwyczajnie zawstydzona własną biedą, a jej pragnienia kręcą się wokół rówieśniczej akceptacji (jest czarną dziewczyną w amerykańskich latach 80.). I kiedy w końcu coś zaczyna się w tej materii ruszać, kopciuszek znajduje pantofelek, Bilbo spotyka Gandalfa i tak dalej, cała rzeczywistość zostaje błyskawicznie anulowana. Ojciec ucieka przed córką, w testamencie zapisuje kilkadziesiąt dolarów, akt urodzenia i taśmę magnetofonową z wyznaniem, że nie może dłużej czuwać nad „magicznym dzieckiem”. Niech kanibalka ogarnia się sama, niech rusza na tułaczkę po środkowych Stanach, które same wyglądają na skanibalizowane przez politykę Ronalda Reagana: ogryzione z infrastruktury, odrapane pazurami i wylizane z kolorów, pełne podobnych tułaczy, którzy albo wariują z nędzy i samotności, albo żyją w horrorze odgrywania nie swoich tożsamości (szaleje epidemia AIDS, a bohaterowie zjadają geja, bo myślą, że jest samotny, tymczasem on po prostu siedzi „w szafie” z żoną i dzieckiem). „Do ostatniej kości” to trochę „Badlands” (1973) Terrence’a Malicka, a trochę „Nomadland” (2020) Chloé Zhao, ale takie z baśniową zajawką Neila Gaimana z czasów fascynacji Ameryką jako mityczną Arkadią, gdzie stare systemy metafizyczne łączą się z popkulturowym śmieciem w dziwaczną, synkretyczną, czasami naiwną całość.
Lee (Chalamet) – przyjaciel i kochanek Maren, figura swobody i niezaangażowania, wagabunda w podartych jeansach i glamowej koszuli opiętej na chudych żebrach, zawsze na tle jakiejś rudery, pustostanu, odrapanych mebli czy starego pikapa – do złudzenia przypomina bohaterów pierwszych, najważniejszych filmów Jima Jarmuscha: „Nieustających wakacji” (1980) i „Inaczej niż w raju” (1984). To nie tylko ta sama estetyka biednych lat 80. – tam prawdziwa, tutaj zainscenizowana – i ten sam vibe heroinowych melin na nowojorskim Lower East Side, ale nawet podobna młodzieńcza energia „wyjebania na wszystko”: trzeba jeść, kogo popadnie, i nie myśleć, czy to dobrze, czy źle; szwendać się i spać, gdzie akurat się przydarzy; skakać po materacach w brudnym, obwieszonym pornograficznymi fotosami mieszkaniu faceta, którego przed chwilą się pożarło, puszczając na cały regulator – to jedna z najfajniejszych scen filmu, chwilę po pierwszym spotkaniu Maren i Lee – „Lick It Up” Kiss, nieznośnie kiczowatą, seksistowską piosenkę zachętę do erotycznego skonsumowania czyjegoś ciała. Czuję tu ironię, bo Chalameta – wybaczcie mi tę zniewagę – prawdopodobnie trudno by się jadło: w „Do ostatniej kości” jego szczupłość jest wręcz fizycznie bolesna.
„Do ostatniej kości”, reż. Luca Guadagnino. Włochy, USA 2022, w kinach od 25 listopada 2022Seks w ogóle pozostaje w tym filmie czymś mocno płynnym – nie interesuje go płeć, nie nakręca wygląd, czasami w ogóle go nie ma albo jest po prostu kanibalizmem. Mistrzem samotniczej seksualnej ascezy jest w „Do ostatniej kości” padlinożerca Sully (Mark Rylance), postać w całokształcie dużo ciekawsza od perypetii Maren i Lee, bardzo niejednoznaczna, budząca zarazem odruch opiekuńczy i paniczny lęk, trochę jak czające się w ciemnościach ranne zwierzę o nieodgadnionych intencjach. To jakby ucieleśnienie ducha baśniowych Stanów Zjednoczonych, w których jedną z kluczowych opowieści – przynajmniej od czasów Hannibala Lectera, a pewnie dużo wcześniej – pozostaje legenda o psychopatycznym mordercy pożeraczu ciał: społeczna trauma wywiedziona z sensacyjnych artykułów prasowych i ostatecznie zmonetyzowana w XXI wieku w rosnącej popularności konwencji true crime (proszę tylko spojrzeć na „Dahmera”). Sully to szaman kanibalizmu – nosi się jak indiański traper, zawsze z siwym warkoczykiem, przyciszonym, niepewnym głosem pouczający o „etycznych” praktykach jedzenia ludzkiego ciała – a jednocześnie najokropniejszy z filmowych creepów; facet z ciemnej, zadymionej uliczki Wiązów, szalona zjawa w myśliwskiej kamizelce z setką dziwacznych przypinek i kokonem splątanych włosów ludzi, których zjadł, w skórzanym chlebaku.
Wspólna „komunia” Sully’ego i Maren – kolacja na zwłokach umierającej na wylew staruszki, wtajemniczenie w zakonne zwyczaje „zjadaczy”, w samotniczy post przerywany chwilami gastronomicznej ekstazy – to chyba najważniejsza scena filmu Guadagnino: próba nawiązania głębszej relacji, ale i smutne odbicie współczesnej konsumenckiej alienacji: przeskakiwania od wrażenia do wrażenia, od doświadczenia w kolejne doświadczenie, od kafla na platformie streamingowej do nowego strumienia, żeby w ogóle coś poczuć i żeby odczuć jakąkolwiek ulgę. Może i bohaterów Guadagnino zjadają różne młodzieńcze traumy (przemoc domowa, alkoholizm, bieda), a kanibalizm to tylko ich wehikuł; może Maren i Lee – mimo pierwotnie deklarowanej nonszalancji – chcą żerować na ludzkich ciałach świadomie i dlatego na pierwszą randkę wybierają rzeźnię, gdzie mięso nie-człowiecze posiada własny język i własne immanentne piękno, a i tak jego przeznaczeniem pozostaje czyjaś kuchnia; a może rację mają Jake (Michael Stuhlbarg) i jego kolega Brad (David Gordon Green) – „zjadacze” kompletnie wykolejeni i pozbawieni moralności – i życie to tylko menu degustacyjne w wielkiej restauracji, gdzie serwuje się ludzi. Może to wszystko naraz, a może nic z tych rzeczy. Bo samotne ludojady – inaczej niż hordy mięsożernych i zarazem bezwolnych zombie – po prostu czują więcej.
Guadagnino, wprawiając w ruch alternatywne, podziemne uniwersum ludojadów-włóczęgów, ludzi posiadających własne miejscówki, tajne kody i rozpoznających innych przedstawicieli gatunku po zapachu, okazuje się całkiem niezłym światotwórcą i spadkobiercą amerykańskiej gawędy o „biedakach w bogatym kraju”. „Do ostatniej kości” to taki absurdalny melodramat, w którym najbardziej czułe i terapeutyczne wyznania padają w trakcie opowieści, że kiedyś pożarło się kogoś bardzo bliskiego i chodziło przez trzy dni na „pieprzonym haju”. Miłość jako zaborcza intensywność, toksyczne pragnienie posiadania na własność, wyjadania kogoś do ostatniej łyżeczki. I Guadagnino szaleńczo zakochany w starym amerykańskim kinie, karmiący się fantazjami o undergroundowej Ameryce i z tych wyobrażeń układający własne menu.