Przed oczami przewijają się kraty i betonowe spacerniaki, a ja sam już nie pamiętam, czy to Konrad Niewolski – dzisiaj znany antycovidianin – tak mnie porobił „Symetrią” (2003), czy porobiony byłem od początku. Pół nocy szukałem na Facebooku wpisu koleżanki, który mocno wrył mi się w głowę – był o jednym z ważniejszych samczych lęków egzystencjalnych: o strachu przed wtrąceniem do lochu. Warto przypomnieć: nie boimy się izolacji, straconego czasu czy nudy, lecz powszechnej fantazji o demonicznej „recydywie” – więziennej kulturze przemocy, hierarchii gitów i frajerów, niekończącej się groźbie pobicia, zgwałcenia, upokorzenia werbalnego, fizycznego, psychicznego. Tekstu nie znalazłem, ale, jako typowy koleś, dodałbym do tego jeszcze jedną malutką hipotezę: lęk przed pierdlem to w Polsce bardzo ważne narzędzie socjalizowania do toksycznego wzorca męskości. Ciąży na nim podkuty paranoją obcasik Franza Kafki: wyobrażenie, że przyjdą, zabiorą, nic nie powiedzą, skażą za niewinność i przetrącą życie. A później być może puszczą, też nic nie powiedzą, nikt nie beknie za pomyłkę, a państwo nie odda, co wcześniej brutalnie zabrało. Chłopakom z mojego pokolenia od maleńkości wlewało się tę opowieść prosto do otwartych dzióbków: nie rusz, nie wchodź, nie bądź „ciotą”. Bo KTOŚ przyjdzie (pan policjant, pani sąsiadka) i cię weźmie, i cię zamknie. Skończysz jako „popychadło” albo, jeszcze gorzej, klawisz pod celą. Jednocześnie cała kultura szkolno-podwórkowa przesycona była więzienną grypserą i regułami zakładu: za długie włosy zostawało się „cwelem”, „brudasem”, który mógł co najwyżej „szamać gówno”. W człowieka wciskało się to paradoksalne uczucie – lęk wymieszany z aprobatą. Skoro zawsze mogą zabrać, to lepiej, na wszelki wypadek, być gitem niż frajerem – przyswoić sobie maczystowskie reguły męskości, gardzić wszystkim, co „miękkie”, nie mieć za grosz tolerancji dla „pojebanych cudaków” i „babskiej słabości”.
No i ta dwubiegunowość zagnieździła się w kolesiu już na zawsze, wyradzając w brak zaufania do wszelkich instytucji życia publicznego, w Polsce otoczonych specyficznym „więziennym nimbem”. „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy” – świeży wytwór naszego małego (choć w tym przypadku bardziej pasuje – skrupulatnego) realizmu filmowego – w istocie pokazuje sytuację przyswojenia wartości, zasad i wzorów zachowania, które występują wśród więźniów, przez cały państwowy aparat przemocy. Organy ścigania działają dokładnie w myśl hierarchii grypsujących: wybierają sobie „frajera” – w tym przypadku mężczyznę z ubogiej robotniczej rodziny, bez koneksji, wykształcenia – następnie obijają, gwałcą wolę i zmuszają do przyjęcia roli „wyuczonej ofiary”, która powie i podpisze każdą bzdurę. A wszystko po to, żeby zaplusować u możnych panów: dostać awans, medal, lepsze żarcie, więcej fajek, spokój w sraczu. I jeśli zarówno „Symetria”, jak i „25 lat niewinności...” portretują przeważnie ten sam moment historyczny – „piekielną” czterolatkę 2000-2004, kiedy stopa bezrobocia regularnie przekraczała 20 procent – to w filmie Jana Holoubka widać już inną rzeczywistość realizacyjną: dopracowane rzemiosło, perfekcyjną scenografię, montaż, aktorstwo. Łatwo się po takim maratonie realizmu zapaść w fantazję, pomylić bohatera filmowego z prawdziwym, przerazić światem i na chwilę go porzucić. Słabo zaznajomiony z tematem „zbrodni miłoszyckiej” i losami Tomasza Komendy, po seansie zacząłem obsesyjnie badać sprawę, czytać wszystkie dostępne w sieci artykuły, sięgać do archiwów, oglądać stare nagrania dokumentalne. Tak jakbym za wszelką cenę próbował się upewnić, że mnie – warszawskiego inteligencika skrobiącego miłe teksty do magazynów – taka niesprawiedliwość nigdy nie spotka.
Od „Symetrii” zdecydowanie łatwiej było uciec, bo to film jawnie kafkowski. Twarz młodego Arkadiusza Detmera była twarzą wielkomiejskiego everymana – bezrobotnego absolwenta geografii z czystą kartoteką – z którym niby dawało się bez trudu utożsamić, ale na bardzo płytkim poziomie „tego smutnego polskiego kina”. Nikt nie brał Niewolskiego na poważnie, bo „Symetria” tonęła w mroku i abstrakcji, poprzetykana ujęciami białych, pustych korytarzy, betonowych płotów i wieżyczek, pięknych i fascynujących niczym karty jakiegoś albumu o brutalistycznej architekturze. Przezroczystego Łukasza – tego Filipa Mosza III RP – policja zgarniała z ulicy już w pierwszej scenie, następnie wrzepiała dychę za napad, co dawało dobrą pozycję na więziennej drabinie, a widzom – okazję do bliskiego spotkania z regułami i kodem grypsujących (co akurat wyszło Niewolskiemu bardzo przekonująco). W „25 latach niewinności...” nie ma na to czasu – sprawa Komendy jest głośna, über medialna, jako człowiek prawomocnie skazany za gwałt i morderstwo 15-letniej dziewczyny ma w pace status „gorszy od szczurów i karaluchów”. Życie sprowadza się tutaj do przetrwania i nagiej przemocy – pokazywanej zresztą w wyjątkowo naturalistycznych migawkach bólu i upokorzenia – bo bohatera każdy może bezkarnie pobić, a nawet zabić. Parafrazując tytuł filmu Wiesława Saniewskiego z 2006 roku – także w temacie kontrowersyjnego wyroku, chociaż z perspektywy heroizmu wypalonych prawników – „bezmiar niesprawiedliwości” przenika filmową Polskę pierwszej połowy pierwszej dekady XXI wieku na niemal każdym poziomie społeczno-politycznej ontologii: „tekturowych” struktur państwa, które, nęcone rychłą akcesją do Unii Europejskiej, są zainteresowane nie człowiekiem, ale podkręcaniem statystyk; pamiętających PRL relacji sąsiedzkich, gdzie każdy każdemu wilkiem i donosicielem; medialnej papy, ślepej i głuchej na zasady dyskrecji czy domniemania niewinności (pamiętajmy, że 2001 rok to start TVN24, pierwszej nadającej całą dobę stacji informacyjnej, a 2003 – początek wojny na sensacje między „Faktem” i „Super Expressem”); hierarchii więziennej, która w zbrutalizowanej, karykaturalnej formie odbija feudalne reguły życia społecznego w polskim turbokapitalizmie.
Aż chce się zakrzyknąć: „Ministrze, prokuratorze, przestańcie mi rodzinę prześladować!”, i wypłynąć na głębokie wody revenge cinema. Razem z Patrykiem Vegą – naszym trybunem ludowym z rozkładówki tabloidu – pomścić systemowe patologie w „Plagach Breslau”, a z Katją Sekerci, bohaterką „W ułamku sekundy” Fatiha Akina, zapolować na neonazistów w rządzie i policji. Wgryźć się z Batmanem (albo chociaż z Jarosławem Kaczyńskim) w „jądro ciemności”, odsłonić zgniliznę III RP, zburzyć system, który budził i wciąż budzi potężny gniew społeczny. Bo przecież Komenda wyszedł dopiero po 18 latach, wyniszczony fizycznie i psychicznie, a figury, które mataczyły w śledztwie, pozostają albo nieznane, albo bezkarne. Fakt, jak bardzo Polacy nie ufają klasie politycznej, wymiarowi sprawiedliwości i państwu w ogóle, ma swoje odzwierciedlenie w wynikach box office’u: Vega, uekstremalniacz i karykaturzysta każdej dowolnej afery politycznej i systemowej niesprawiedliwości, zostawia daleko w tyle wszystkich superpoprawnych Christopherów Nolanów globalnego Hollywood. Kochamy „Drogówkę”, „Botoks” i Zbigniewa Stonogę za potwierdzanie naszych oczekiwań: Babilon rozkłada moralna zgnilizna, polskim bohaterem narodowym – kiedyś, teraz, zawsze – może być tylko wybitny cwaniaczek, który przechytrzy Maszynę, ale grając na jej własnych, bezwzględnych zasadach. Ewentualnie możemy zasiąść do stołu z figurą biedaka ukrzyżowanego za nic – mizerii, której da się współczuć bez większego wysiłku i lęku. Byle tylko „błogosławionych cichych” i „ludzi ubogich” nie pokazywało się zbyt często, bo jeszcześmy gotowi sobie przypomnieć, że ich codzienny „krzyż” to nie żaden ekstremalny przypadek Komendy, lecz rzeczywistość małych, choć wyjątkowo upierdliwych niedogodności. Wszechobecny realizm mikrocierpień.
O skandalu – rezerwuarze antysystemowego wkurzenia – w funkcji demokratyczno-nadzorującej ciekawie pisze mało w Polsce znany historyk i filozof polityki Pierre Rosanvallon. W jego optyce skandal „nadaje faktom, których dotyczy, poniekąd ultrarealny charakter”, mieszając ze sobą dwa odrębne wymiary: „nihilistyczną stygmatyzację władzy podejrzewanej o to, że ucieleśnia moralne zepsucie świata” oraz „wiarę w polityczne, naprawcze walory przejrzystości”. W sprawie Komendy można więc doszukać się czegoś na kształt „wielkiego spektaklu upublicznienia”: kategorię współczesnej, wielokanałowej literature of exposure, obejmującej kino, reportaże, newsy internetowe i telewizyjne, dyskusje w social mediach. Pierwsze skrzypce gra tutaj nie tylko wzbudzanie emocji – przede wszystkich tych negatywnych, gniewnych, kojarzonych z populizmem – ale też powiadamianie publiczności. Strach, niesmak, oburzenie na niesprawiedliwą władzę mogą przygotować obywateli na potencjalną sytuację nadużycia: łamanie nietykalności cielesnej, niespodziewane zamknięcie po ulicznej demonstracji, brutalną interwencję policji, odmowę kontaktu z prawnikiem, fałszywe oskarżenia. Tak przynajmniej chciałby to widzieć – dywagując, fantazjując i kopiąc w archiwach – pragmatyczny idealista Rosanvallon. Ale nie tylko – w końcu nie bardzo wiadomo, jakie byłyby reakcje władzy i ludzi zgromadzonych na sierpniowej demonstracji poparcia dla społeczności LGBTQ, gdyby wcześniej internetu nie obiegły emocjonalne, rzekomo „histeryczno-populistyczne” i uczulające na przemoc komunikaty i instrukcje anarchistycznych kolektywów antyrepresyjnych.
„25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy”, reż. Jan Holoubek. Polska 2020, w kinach od 18 września 2020I chociaż mamy dzisiaj rok 2020, a nie 2001, to czas, do którego polskie kino „bezmiaru niesprawiedliwości” wciąż z uporem się odnosi – nie zaś jego wymiar pedagogiczno-obywatelski – rezonuje we mnie z największą siłą. Na przełomie wieków byłem chłopcem wchodzącym dopiero w okres nastoletniości, ale to właśnie w pierwszych latach XXI wieku lokuję źródło własnego dojrzewania do nieufności. Niechęć – czasami nawet nienawiść – do polskich struktur wychowawczych, do instytucji takich jak szkoła, Kościół czy pomoc psychologiczna, wzięła się z osobistego doświadczenia ich immanentnej przemocowości, karceralno-koszarowego charakteru, oparcia – jawnie lub nie – na parawięziennej, feudalnej hierarchii gitów i frajerów. Nie wiem, jak to wygląda dzisiaj, wiem za to jedno – dwadzieścia czy piętnaście lat temu życie na robotniczym osiedlu w średniej wielkości mieście poprzemysłowym wiązało się z poczuciem całkowitego opuszczenia przez państwo, braku oparcia w jakichkolwiek instytucjach życia publicznego z wyjątkiem najbliższej rodziny i przyjaciół z okolicy. „Uwięziennienie” polskiej rzeczywistości dawało o sobie znać właściwie na każdym kroku – kiedy szkolna pedagog i dzielnicowy policjant straszyli, że „poprawczak może być nieunikniony, to są BARDZO POWAŻNE SPRAWY” (a chodziło o listek marihuany zasuszony w kajecie); kiedy psycholożka z gimnazjalnej poradni dawała kolejną złotą radę: „Dla takich jak ty najlepsza byłaby musztra, obóz wojskowy, jakieś ZASADY”; kiedy wychowawca zapowiadał, że „złamie opór, zaprowadzi porządek”; kiedy rówieśnicy zawyrokowali, że nie będę mógł grypsować – bo długie włosy, kolczyki, „pojebany cudak” – i wyrzucili do frajerów, których się napierdala w ciemnej szatni; kiedy w końcu cała ta mentalna izolacja wypchnęła człowieka w stronę jeszcze większego karceru: skoro nie istnieje systemowy ratunek, to będę „git” na własną rękę, bardziej ekstremalnie, maczystowsko zatracając się w „narodowej dumie”, homofobii, podwórkowo-ulicznym faszyzowaniu. Bo takie są właśnie kody polski instytucjonalnej niesprawiedliwości – wchłoń przemoc, wchłoń hierarchię, albo zdychaj.
I za to właśnie nie cierpię „Symetrii” – za to, że Machnacki ostatecznie daje się zmiękczyć, wypija toksyczną miksturę przemocowej męskości razem z całą tą bulszitową gadką o honorze, braterstwie, samczej piramidzie czynów dozwolonych i niedozwolonych, „gitowych” i „cwelowskich”. Na końcu paczka spod celi morduje faceta oskarżonego o pedofilię, a podjarany Niewolski wyraźnie swoim bohaterom kibicuje, w brutalnym samosądzie widząc akt sprawiedliwości, nieomal bohaterską akcję partyzantów przeciwko skorumpowanym sądom i przekupnym policjantom. A co jeśli? – pytam. Co, jeśli zabitym kolesiem był Tomasz Komenda? Co, jeśli nie ma żadnego „bezmiaru niesprawiedliwości”, a tylko rzadkie, skomplikowane i warte starannej oceny przypadki? Albo system tak dziurawy i przerdzewiały u swych podstaw, że jednostkowe moralności nie mają w nim żadnego znaczenia? W końcu, jak mówi „Stary” – grany przez Jana Frycza bohater filmu Holoubka – „więzienie jest tutaj, o tu”. I wskazuje na własny ogolony łeb.