I znów, i sinusoida
Tim Becker CC BY-NC-SA 2.0

10 minut czytania

/ Obyczaje

I znów, i sinusoida

Witold Mrozek

Czy pisane przeze mnie zdanie „Ojciec zmarł na COVID-19” jest prawdziwe? Choć zmarł w dniu rekordowych 132 koronawirusowych zgonów, jego śmierć nie wlicza się do tej statystyki

Jeszcze 3 minuty czytania

„Pacjent – nasz focus” – takie wystąpienie wygłosił ojciec na konferencji współorganizowanej przez olsztyński sanepid w listopadzie 2019 roku. Nie minął rok, a zmarł na koronawirusa. Żaden lekarz nie zdążył oficjalnie udzielić mu pomocy. 

* * * 

Czy pisane przeze mnie zdanie „ojciec zmarł na COVID-19” jest prawdziwe? W moim rozumieniu jak najbardziej. Nie mógł oddychać, intensywnie gorączkował, a płuca i tak miał słabe. Był specjalistą od zakażeń szpitalnych, sterylizacji, zagrożeń epidemiologicznych – i wiedział, co mu jest. Ale dla państwa polskiego ojciec nie zmarł na COVID-19. Przyczyną śmierci była „ciężka niewydolność oddechowa” (kod: J 80). Ojca nie przyjęto do żadnego szpitala; nie zrobiono mu testu. Choć zmarł w dniu rekordowych 132 koronawirusowych zgonów, jego śmierć nie wlicza się do tej statystyki. Ile tak naprawdę osób zmarło 15 października na koronawirusa? 

* * * 

Karetka stała pod domem trzy godziny. Wszedł do niej o własnych siłach, choć słabo oddychając, z własnoręcznie spakowaną torbą – wydaną moim siostrom. Wyjechał w worku. Karetka nie ruszyła – do końca wciąż nie wiem dlaczego. Nie było dokąd? Gdy piszę te słowa, rozważamy złożenie pisma o możliwości popełnienia przestępstwa do prokuratury. Ale czy w obecnej chwili ma to sens? Czy państwo polskie coś w tej kwestii zrobi? Przecież takich przypadków są pewnie tysiące – słyszymy i czytamy o zapchanych SOR-ach, o niedoszacowanych statystykach, o ratownikach medycznych skarżących się na szpitale i o lekarzach działających na granicy sił. 

* * * 

Jeśli macie szczęście tego jeszcze nie wiedzieć – jest akt zgonu i jest karta zgonu. Pierwsze wydaje urząd na podstawie drugiego. A wcześniej jest jeszcze „zaświadczenie o zgonie”, które na nic wam się nie przyda, ale najłatwiej je dostać.

Polska prywatna sieć placówek, której ojciec był pacjentem dzięki pracy w zagranicznej firmie medycznej, nie pali się do wystawienia karty, nie do końca wiadomo, kto w jej estetycznych jak recepcja trzygwiazdkowego hotelu biurowych przestrzeniach miałby się tym zająć.

Wydawanie kart zgonu reguluje „Rozporządzenie Ministra Zdrowia i Opieki Społecznej w sprawie stwierdzenia zgonu i jego przyczyny”. Pochodzi z 1961 roku. Padają w nim słowa takie jak „felczer” i „gromada”, „milicja obywatelska” i „gromadzka rada narodowa”. Rozporządzenie każe wystawiać kartę zgonu lekarzowi, który ostatnio pacjenta regularnie leczył. Jednocześnie powodem zwalniającym z tego obowiązku mogą być choćby 4 kilometry dystansu między zwłokami a miejscem przebywania lekarza. Czyli – jeśli zwłoki twojego ojca leżą na Starym Mokotowie, a jego lekarz rezyduje na „starym” Żoliborzu, wciąż bardzo blisko, ta przesłanka już teoretycznie zwalnia lekarza z obowiązku wypisania karty zgonu. Może w 1961 – między gromadami – lekarze jeździli jeszcze furmankami.

Nic więc dziwnego, że sieć hiper-super-med nie odnajduje się w tej retoryce. I dobrze, niechże tak będzie, nikt się z nimi przecież tak naprawdę nie umawiał na ratowanie życia – mieli tworzyć miłe wrażenie komfortu dla klasy średniej, oszczędzać jej, tak długo, jak to możliwe, kontaktu z brutalną rzeczywistością. Ale początkowo do wystawienia karty zgonu nie spieszy się też niepubliczny zakład opieki zdrowotnej (NZOZ) na kontrakcie z NFZ, z którego ramienia dotarł w końcu po trzech godzinach lekarz, już do zwłok, nie do ojca. Na Śląsku, gdzie jest jedna z najgęstszych sieci szpitali w Polsce. Odsyła do firmy super-hiper-med.

W końcu jednak, podpierając się znajomościami z jednej, a wysyłaniem na piśmie podstawy prawnej z drugiej, udaje się wyciągnąć kartę zgonu od NZOZ. I teraz dopiero można wystąpić o akt zgonu – czyli zgłosić urzędowo zgon. Jest poniedziałek wieczór, ojciec zmarł w czwartek wieczorem. Z punktu widzenia przepisów sanitarnych i zdrowego rozsądku prawo już zostało naruszone. W przypadku śmierci na chorobę zakaźną prawo każe zgłosić zgon w Urzędzie Stanu Cywilnego dwadzieścia cztery godziny od śmierci – normalnie są to trzy dni od momentu, kiedy uda się uzyskać kartę zgonu. 

* * * 

W międzyczasie moje siostry próbują odzyskać portfel ojca. W końcu, jak czytają w internecie, wraz z wnioskiem o akt zgonu trzeba złożyć w urzędzie dowód osobisty zmarłego. Obsługa zakładu pogrzebowego na Śląsku – miejscowego, ba, regionalnego potentata – odmawia dotykania zwłok, bojąc się COVID-19 – tego samego, którego według państwa polskiego tu nie stwierdzono. Nie dostaniemy zatem portfela ze spodni ojca. Urzędniczka z USC w Świerklańcu, małej śląskiej miejscowości, gdzie ojciec zmarł, jedyna jak na razie miła osoba, która z nami rozmawia, mówi, że da się to załatwić, odnotować zagubienie.

* * * 

Ojciec – poprzez kolegę, sam już niezbyt się wtedy przemieszczał – wypożyczył koncentrator tlenu na tzw. wolnym rynku. Zrobił sobie prywatne stanowisko, żeby się ratować. Po śmierci dostaję skan paragonu. „Koncentrator tlenu PERFECTO” – 99 zł / miesiąc, „maska inhalacyjna XL” – 12 zł, „woda demineralizowana” – 3 zł. „Osoba wypożyczająca zobowiązana jest do zwrotu WYCZYSZCZONEGO sprzętu (umyty, odkurzony). Opłata za zwrot niewyczyszczonego sprzętu” – krzyczy załączona umowa. 

Ojciec miał wielu znajomych lekarzy. Jeden z nich, jedna, jak się zdaje, poleciła mu lek, po którym się mu poprawiało – przez jakieś 6 godzin oddychał lepiej. „I znów, i sinusoida” – powiedział mi w ostatniej, krótkiej, „technicznej” rozmowie, o 9.00 rano w dniu śmierci. Dopiero potem się dowiem, że „oficjalną” pomoc medyczną próbował uzyskać co najmniej przez dwa dni; nie dodzwonił się, a uznał chyba wtedy, że na karetkę za wcześnie. 

marek mrozek, 1958-2020, archiwum prywatneMarek Mrozek, 1958–2020, archiwum prywatne

Kolega przywiózł tamten lek. I tak sam się ojciec leczył dwa dni, ze swoim prywatnie wypożyczonym koncentratorem PERFECTO. O 13.00 w dniu śmierci wysłał swojej partnerce selfie w samodzielnie założonej „masce inhalacyjnej XL” za 12 zł. To jego ostatnie zdjęcie, dostałem je później. Na okrągłej, brodatej twarzy kleks półprzezroczystego plastiku, jak w szpitalu, choć wcale nie w szpitalu. Trochę zbolały ironiczny uśmiech, trochę wyraz umęczenia; trochę jak niedźwiadek złapany na plastikowe lasso; trochę jak doświadczony zawodnik, który widzi, że jego drużyna przegrywa mecz, ale zawsze może jeszcze będzie następny. Albo i nie.

 * * * 

W lutym spędziłem tydzień w szpitalu w Warszawie. W przeddzień pandemii paskudnie rozwaliłem sobie staw skokowy – operacja, śruby w kostce, blizny, rehabilitacja. Na szpitalnych korytarzach już mówiono o nadchodzącej epidemii, ale odwiedziny jeszcze działały, a pozostali pacjenci z sali patrzyli raczej sceptycznie na mój żel antyseptyczny.

Tuż po powrocie do domu, na początku marca, odwiedził mnie na Mokotowie ojciec. Jeździłem po pokoju na wózku. To był ten czas, kiedy jeszcze obawiano się, że zabraknie maseczek; on też się bał, a bardziej nawet braku kompletnych kombinezonów zabezpieczających dla służby zdrowia. Ojciec potencjał systemu widział źle, zakładał, że pomóc będzie musiało wojsko, że wojsko ma jakieś zasoby, do których służba zdrowia normalnie nie ma dostępu; oczywiście popierał lockdown, jeszcze zanim pisały o tym gazety – nie dlatego, że sam w sobie kogoś uratuje, tylko zabezpieczy system przed zbyt szybki zatkaniem. Na początku lat 90. pracownik naukowo-techniczny Katedry Mikrobiologii na Uniwersytecie Śląskim, później przez prawie 30 lat w kolejnych polskich i zachodnich firmach zajmował się higieną szpitalną, wirusami, bakteriami; miał swój prywatny ranking „brudnych” i „czystych” szpitali, między którymi przez całą Polskę nieustannie podróżował; czasem z jego opinii korzystali koledzy z sąsiednich branż – np. zajmujący się czystością instalacji browarniczych. Konsultował, sprzedawał, konstruował i naprawiał szpitalne systemy sterylizacji; szkolił pielęgniarki. Podchodził do tematów szpitalnych i zdrowotnych z dystansem i czarnym humorem; to po nim odziedziczyłem, obok zainteresowania fantastyką, sympatii do zespołu Kraftwerk oraz sporego zasobu wiedzy z historii techniki i podstaw elektroniki, czasem przydatnej, a czasem w ogóle, ale zawsze zaskakującej kolegów z humanistycznej bańki. 

* * * 

„I tak pan jeździ po tych teatrach, a on po tych szpitalach” – powiedziała mi kiedyś terapeutka, gdy opowiadałem o swojej pracy krytyka i o swoim ojcu, o trybie życia i o różnych lękach. Bo, jak chyba każdy, bałem się, że będę swoim ojcem, z tymi wszystkimi wadami i błędami, przez które ojciec może napawać lękiem. Ten lęk, głęboki i bardzo banalny zarazem, zdaje się mi dziś pochodzić z jakiejś innej epoki. I nie, nie uważam, że będziemy liczyć nową erę od pandemii koronawirusa; i pewnie lęk przed staniem się własnym ojcem powróci do pokoleń polskich i niepolskich mężczyzn już wkrótce, albo nigdzie sobie nie pójdzie i nie poszedł w pandemii i tylko mi się zdaje, że sobie poszedł. Ale na razie lęki są inne: kraj, w którym żyjemy, jest już kolejnym odcinkiem „Roku za rokiem”, że nawet uprzywilejowanie nie ułatwia uzyskania pomocy osobom z grup ryzyka; że śmierć na marginesie systemu, którego elementem był mój ojciec, może przytrafić się kolejnym osobom. I jak zakończyć taki tekst? Jak Miłoszewski? „Noście, kurwa, te maseczki”?