Witkacy na szynach
fot. Krzysztof Bieliński

Witkacy na szynach

Witold Mrozek

W najnowszym spektaklu Zadary nadzieja leży w przypadku. W sterylnej maszynerii „Szalonej lokomotywy” coś zaczyna sie dziać dopiero wtedy, gdy pociąg się wykoleja

Jeszcze 1 minuta czytania

Teatr może spełniać marzenia. Przynajmniej jeśli za młodu marzyliście o wielkiej kolejce elektrycznej. Michał Zadara ze scenografem Robertem Rumasem postawili taką na scenie bydgoskiego Teatru Polskiego, by przypomnieć „Szaloną lokomotywę” Stanisława Ignacego Witkiewicza. Streszczając najkrócej: kolejarski czworokąt miłosny z namiętnym pragnieniem zbrodni w tle. W Bydgoszczy próbowano zrobić z Witkacego multimedialną instalację z filozoficznym konceptem, a jednocześnie popularny spektakl  rozrywkowy.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, „Szalona lokomotywa”,
reż. Michał Zadara
. Teatr Polski im. H. Konieczki w
Bydgoszczy, premiera 13 kwietnia 2013
Zadara nie boi się oskarżeń o efekciarstwo. Nawet je prowokuje. Na scenie migają sygnalizacyjne lampy, hojnie szafuje się dymem, a umieszczone na rusztowaniu dwie pianistki wygrywają rozrzucone akordy muzyki Jana Duszyńskiego. A lokomotywa? Zainstalowana na niej kamera rzuca widok potężnej makiety torowiska i okolic na ekran, który z kolei filmowany jest jako tło dla działań aktorów przez kolejną kamerę. Efekt – trochę jak w starych filmach, gdzie bohaterowie rozmawiają na tylnym siedzeniu samochodu, a za szybą widzimy projekcję uciekającej w dal drogi. Wszystko to składa się na gigantyczną sceniczną maszynerię.

Aktorzy wrzuceni gdzieś między jej tryby gubią się, lecą sobie tekstem Witkacego, groteskowo – jak to zazwyczaj bywa. Chwilami przełamują tę manierę melorecytacją według wyświetlanej na scenie – kolejny ekran – nutowej partytury. W końcu, jak podkreśla Zadara, mamy do czynienia z „operą dramatyczną”. Stąd zapewne „operowa” estetyka nadmiaru.

Sztuka Witkiewicza mówi w gruncie rzeczy o tym samym, co większość jego dramatów – o bezsilnej próbie ucieczki jednostki z nowoczesnej rzeczywistości uniformizacji i „szarej masy”. Tyle tylko, że zamiast rewolucji czy sztuki wyrwanie się ze świata, z którego zniknęła tajemnica, umożliwić ma bezsensowna zbrodnia, krwawy hazard – wystawienie życia pasażerów na ryzyko katastrofy.

fot. Krzysztof Bieliński

„Szalona lokomotywa” ma ludyczną tradycję. Witkiewicz zalecał użycie w inscenizacji kinematografu, wówczas nie tylko najnowszego osiągnięcia techniki, ale i symbolu plebejskiej rozrywki. Pod koniec lat 70. Krzysztof Jasiński, budując kolaż z różnych tekstów Witkacego, zrobił z „Szalonej lokomotywy” legendarny musical w teatrze STU – z udziałem m.in. Marka Grechuty. Po latach były prezydent Krakowa Józef Lassota tak wspominał przedstawienie Jasińskiego na łamach „Gazety Krakowskiej”: „To był bardzo wesoły spektakl. Rozpędzona lokomotywa ze skrzydłami wjeżdżała na sam środek areny. Były tam drezyny, rowery, no i Maryla Rodowicz w tak niecodziennej roli. Ale dokładnie nie pamiętam, o co chodziło”.

O co chodzi u Zadary? Jak na refleksję o uwikłaniu człowieka w technologię, co zapowiadał reżyser, „Szalona lokomotywa” z jej efektami  to trochę za mało. A na hit mający budować frekwencję, czyli „bardzo wesoły spektakl” – mimo migających lampek, kamer i innych atrakcji bywa chwilami zbyt nudna. Zadara umie inteligentnie, brawurowo i bardzo współcześnie wystawić np. zapomniany tekst Norwida, jak to zrobił w Teatrze Narodowym („Aktor”). Ale z ludycznością ma problem. Popularna rozrywka to nie jego domena, co pokazał już w Bydgoszczy wcześniej w „Wielkim Gatsbym”.

fot. Krzysztof Bieliński

Nadzieja w przypadku. Kiedy wreszcie w sterylnej maszynerii „Szalonej lokomotywy” zaczyna się coś dziać? Gdy pociąg się wykoleja. Dosłownie. Czyli nie wtedy, gdy z góry zjeżdża czwarty już, największy ekran – i oglądamy na nim nakręcone w plenerze z użyciem prawdziwego wagonu Przewozów Regionalnych ostatnie sceny dramatu. Najciekawiej jest, gdy wypada z torów jeżdżąca w kółko po scenie miniaturowa kolejka. Nie sposób przewidzieć, kiedy się to stanie – na premierze ani razu, na drugim spektaklu – trzy. Aktorzy zaczynają wówczas graną akurat sekwencję od początku. A jeśli lokomotywka jeszcze raz zawiedzie – znów od nowa.

Początkowo nie wiemy, czy to nie kolejny kawałek z góry zaplanowanej układanki. Ale gdy rzecz bierze w łeb znowu i znowu, naoliwiona konceptualnym smarem maszyna w końcu się zacina – a aktorzy zmieniają w realnie obecnych performerów, a nie Witkacowskie marionetki. Dopiero wtedy pojawia się kontakt z widownią, wtedy jej reakcje są najżywsze. Ten element przypadkowości jest w spektaklu najciekawszy. Gdy przedstawienie pójdzie zbyt gładko, zbyt wiele się uda – nic się nie wydarza.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.