„Pornografia późnej polskości” Szczawińskiej z lubelskiej Galerii Labirynt powstała w odniesieniu do pracy artysty wizualnego Tomasza Kozaka, „filozoficznego dialogu o przekleństwie «polskiej formy»”. Jest jednak czymś zupełnie innym, niż właśnie sobie wyobraziliście.
„Jesteśmy tu po to, żeby porozmawiać, czym właściwie jest obejrzany przez nas przed chwilą «Akteon?»” – zaczyna się „Pornografia...”, jak panel dyskusyjny. Oczywiście, „my”, widzowie niczego przed chwilą nie widzieliśmy. Trójka dyskutantów za stołem – dwóch Tomaszów Kozaków i Dominika Deruk – „referentka dialektyczna” – w oldskulowych marynarkach, krawatach i nieco gombrowiczowskich krótkich portkach uzbrojona jest w mikrofony konferencyjne i magnetofony. I forma panelu szybko rozjedzie się w coś między filozoficznym kabaretem muzycznym a choreografią konceptualną.
Szczawińska jest konsekwentna w swoim projekcie spłaszczania artystycznych hierarchii. Obok aktora Szymona Czackiego (który w intelektualną formę Kozaka wciela się z oddaniem i przegięciem) i kompozytora Krzysztofa Kaliskiego – sama bierze udział jako performerka w całym przebiegu przedstawienia, co siłą rzeczy musiało rozbić typowe zasady pracy w teatrze, opartej na – jakoś bądź co bądź zewnętrznym – spojrzeniu reżysera.
Tu warto zapewnić czytelnika, że „Pornografia” Szczawińskiej jest spektaklem śmiesznym. O jego lekkości i dowcipie trzeba powiedzieć odbiorcy, straszonemu ciągle przeintelektualizowaniem polskiego teatru. Teatru, który skądinąd w swej masie nieraz obok przeintelektualizowania nawet nie stał.
Słowa dla niektórych straszne, a dla niektórych wytarte: „dyskurs” czy „tożsamość” – w spektaklu są żetonami przewrotnej gry.
Bo jak w przedstawieniu Szczawińskiej funkcjonuje tekst Kozaka? Podawane wśród szumów i wygibasów, rytmizowane i zapętlane rozpoznania często uderzają trafnością. Jak tu nie zgodzić się z wygłaszaną z emfazą przez Czackiego-Kozaka tyradą:
Tuzinkowa diagnoza brzmi następująco: „Polska to pustka i nieokreśloność”. W aktualnych realiach dominują dwa modele reakcji na tę diagnozę. Pierwszy model (w ogromnym uproszczeniu nazwijmy go „krytycznym”) ukształtowany jest przez rozkosz (wynikającą z destrukcyjnego napawania się nicością znienawidzonej lub pogardzanej idei narodowej), drugi („konserwatywny”) – uformowany został przez rozpacz. Oba paradygmaty wytwarzają nihilizm, ponieważ każdy z nich w gruncie rzeczy polskość deprecjonuje. Ten pierwszy robi to programowo, ten drugi – nieświadomie. (…) Rozpacz fabrykuje trywialne i represyjne środki zaradcze. Rozkosz z kolei podnieca do pustych, powierzchownie modernizacyjnych gestów. Skutkuje to daleko idącą dewastacją naszego horyzontu kulturowego. Mechanizmy te trzeba przezwyciężyć.
Czyli: odwieczna wojna kontusza z frakiem, wąsa z latte, miłośników przenikliwych diagnoz profesora Glińskiego z fanami jakże błyskotliwych wywodów profesora Hartmana. Ale właśnie „tuzinkowość” tej diagnozy czyni ją nieprzydatną. Na niewiele zdają się też utopijne manifesty kina spekulatywnego, które padają w dalszej części spektaklu.
Nic więc dziwnego, że w kulminacyjnej scenie „Pornografii...” Kaliski wychodzi w głowie gigantycznej pandy. „Transgresywny” nurt w polskim teatrze spod znaku Kleczewskiej czy Marciniak – a więc ten mający przez wyestetyzowane lub rozbuchane formy sięgać trzewi – uwielbia przecież zwierzęce głowy. Tu niezdarna panda rozrzuca ceremonialnym gestem pocięte skrawki białego papieru – pure nonsens, który nic nie znaczy.
„Odpowiedzi te bez wątpienia są wzorcowymi przykładami pseudokrytycznego banału, wzbogaconego schematycznym nihilizmem” – rzuca Szczawińska, oczywiście jako Dominika Deruk. Co z tego bowiem, że zgodnie z czujnym i przejętym sobą duchem niepokornej polskiej inteligencji bohaterowie zdają sobie nagle sprawę, że są podsłuchiwani – skoro nie mają do powiedzenia nic, czego byśmy już nie wiedzieli? Nieważne, czy są z partii „rozkoszy”, czy „rozpaczy”, czy uciskanych powstańców widzieli w sobie przed ostatnimi wyborami, czy zaczęli w sobie ich widzieć dopiero po nich.
Dlatego tak ważny jest cały inscenizacyjny dystans nałożony na tekst Kozaka. Metronom, który panelowej konwersacji nadaje dyscyplinę partytury. Zapętlone sekwencje gestów i słów, wypowiadane przez Szczawińską-performerkę zrytmizowane fatyczne wstawki, w rodzaju: „mhm”, „tak, tak”, „prawda”.
Czacki, Kaliski i Szczawińska wykonują wariację na choreografię z najsłynniejszej sceny „Salta” Tadeusza Konwickiego z 1965. To szczególny film – grubawy Zbyszek Cybulski gra tam parodię samego siebie, ikonę pokolenia, głównego bohatera i amanta nieubłaganie kończącej się szkoły polskiej. I choć kreacje z heroicznych czasów Cybulskiego same w sobie były już ironiczne, to u Konwickiego nadbudowuje ironię na ironii. Dwa minusy tworzą plus, pamiętamy z podstawówki.
Lata 60. to szczególny moment. W akademii polska szkoła historyków idei, w kinie Skolimowski, Konwicki czy Kutz wzbijają się na szczyty krytycznej myśli – a z drugiej strony narasta niewidziana od początku PRL fala tępego nacjonalizmu.
Stylistyczna wprawka – powiedzą niechętni, jak zawsze przy spektaklach Szczawińskiej. Inni – że owszem, Szczawińska obśmiała wytarte klisze języka debaty, ale nie wiadomo, co proponuje w zamian. I „Pornografia...” musi pozostawiać z tym drugim wrażeniem, bo jest próbą wyciągnięcia siebie za włosy. „Wielki Inny istnieje, to my nim jesteśmy”, kończy Jan Sowa swoją drugą i jak dotąd najlepszą książkę „Fantomowe ciało króla”, traktat o przyczynach i skutkach polskiej peryferyjności. Gdy spojrzymy na tę peryferyjność jako na coś, czego może i do końca nie przezwyciężymy, ale czym można grać, dostrzegając świat poza naszym codziennym – nie bójmy się tego określenia – chocholim tańcem, może będzie jeszcze dla nas jakaś nadzieja.
Obejrzana po raz drugi „Pornografia...” stała się dla mnie też spektaklem o sytuacji, w której miał miejsce mój ponowny odbiór – na jedynym warszawskim pokazie w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski. Na widowni spektaklu o tym, że utknęliśmy w matni, prawie sami znajomi. Czyli z grubsza: najbliższy mi wycinek teatralno-akademicko-dziennikarskiego światka. Jeśli ktoś już przyszedł z trochę innej bajki, to przy okazji odbywającego się tego samego wieczoru w tej samej instytucji wernisażu.
I choć bardzo się cieszę, że CSW w przestrzeni Sali Laboratorium im. Krukowskiego w ogóle zorganizowało ten pokaz, to muszę zapytać : dlaczego tylko jeden pokaz? Rama jednorazowego „eksperymentu” służy jakby upewnieniu się, że sobie tej hipertowarzyskiej środowiskowej bańki nie rozhermetyzujemy. Co więcej, po wyprodukowanej przez Instytut Teatralny „Ciotuni” wg Fredry, „Pornografia” to kolejny dowód, że małe formy Szczawińskiej są co najmniej równie interesujące, wyraziste i udane, jak jej ostatnie realizacje repertuarowe z Agnieszką Jakimiak. „Ciotunię” od czerwca 2015 zagrano 2 razy, „Pornografię...” od grudnia 2015 – 3. Jakiś bardzo ciekawy i oryginalny idiom w polskim teatrze umyka uwadze i nie otrzymuje należytego miejsca. Szkoda byłoby pozwolić, żeby został z niego tylko materiał na panele dyskusyjne i referaty dla doktorantek czwartej dekady XXI wieku.