„Ja na przykład bym tych spektakli nie zobaczyła, gdyby nie były na Open'erze” - mówi E., moja młodsza redakcyjna koleżanka. E. ma chyba na myśli to, że opowiadając o swojej pierwszej wycieczce na najważniejszą imprezę lata, nie powinienem uprawiać typowego ponoć dla mnie lekko zgredowskiego, elitarystycznego marudzenia w lewicowym anturażu. Choć E. sama też marudzi. „Courtney Love” Strzępki i Demirskiego jej się podobało, ale „Paw Królowej” Świątka – wręcz przeciwnie. „Gdybym chciała, żeby ktoś mi wyrecytował Masłowską krzycząc, to nie szłabym po to do teatru”. Z E. w teatralnych kwestiach z reguły się nie zgadzamy.
O Open'erze można różnie. Można opisać świetnie funkcjonująca maszynę: autobusy odjeżdżające co dwie minuty z okolic dworca Gdynia Główna; długie szpalery ludzi sprawnie maszerujących między bezkresnymi polami namiotów; festiwalowe delegatury warszawskich hipsterskich knajp. Butiki odzieżowe w namiotach, bary z piwem i wyspecjalizowane winebary. Skrzyżowanie jarmarku, galerii handlowej i imprezy. W dodatku bez brudzenia sobie rąk zmaterializowanym pieniądzem – partnerem festiwalu jest jeden z globalnych operatorów kart płatniczych i wszystkie transakcje w butikach, barach i foodtruckach są bezgotówkowo zunifikowanym zbliżeniowym systemem. Ta wizja świetnej logistyki bierze trochę w łeb, gdy zdamy sobie sprawę, że namiot przeznaczony do grania spektakli teatralnych stanął nieopodal głównej koncertowej sceny. I że spektakle grało się w tym roku w trakcie koncertów. Dla mnie teatr na Open'erze ma dziś twarz Adama Woronowicza ogrywającego dowcipy o Pszczółce Mai, gdy pod rolę głośno przygrywa mu na żywo… Zbigniew Wodecki.
Woronowicz mógł to robić, bo a) jest świetnym aktorem, b) prezentowany akurat spektakl pozwalał mu na to swoją otwartą formułą. Na festiwalu pokazywano przedstawienie „Ewelina płacze” Anny Karasińskiej z TR Warszawa. Cały dowcip polega tu na tym, że Woronowicz, Maria Maj czy Rafał Maćkowiak wcielają się w stażystów, który wcielają się w Woronowicza, Maj czy Maćkowiaka i wyobrażają sobie, jak to jest być znanym aktorem. Jest jeszcze kontrastująca z nimi tytułowa Ewelina (Pankowska, absolwentka PWST we Wrocławiu) – która mówi, że jest… Eweliną wcielającą się w Magdalenę Cielecką. Na festiwalu prawdziwa Cielecka wyszła wraz z Pankowską do oklasków.
Tu sytuacyjna anegdota. Jeden z rozgrywanych przez Karasińską komicznych wątków to rzekoma nierozpoznawalność Maćkowiaka – „stażysta”, który dostał jego personę, ciągle na nią narzeka; wolałby np. takiego Dawida Ogrodnika. No i, proszę państwa, wychodzę po spektaklu z namiotu, a tu telewizja, zdaje się, festiwalowa, pyta dziewczynę, która też dopiero co wyszła z widowni, o aktorów, co to ich właśnie widziała. I Woronowicza z ekranu zna, Marię Maj zna, a Maćkowiaka, wyobraźcie sobie państwo, nie zna! Stop.
Pokusa wypowiadania na temat Opener'owej publiczności teatralnej głębokich socjologicznych twierdzeń wyssanych z lewego kciuka jest oczywiście nęcąca. Przeciekawie byłoby w felietonowym tonie napisać, jak to teatr odzyskuje dla siebie omijającą go ponoć młodą klasę średnią, pokolenie Y albo innych millenialsów. Tyle tylko, że skoro niespecjalnie badamy „standardową” publiczność, regularnych wiernych teatralnych parafii, dlaczego ja miałbym protekcjonalnie teoretyzować na temat Open'erowych pielgrzymów?
Mogę mówić o swoich odczuciach. Skupienie, otwarcie, ciekawość – namiotowa publiczność zapewniła to, co w środowisku nazywa się z zadowoloną miną „dobrym odbiorem”. Dobra wola i zaangażowanie towarzyszyły obu pokazom, w których brałem udział. Paradoksalnie, przy cichym, kameralnym spektaklu z TR Warszawa irytujące decybele Wodeckiego udało się świetnie ograć: dzięki charyzmie aktorów i konceptowi przedstawienia. Przecież skoro rzecz jest o tożsamości, dlaczego nie odczytywać jej ze zdjęcia na festiwalowym identyfikatorze?
Trochę inaczej było z „Samotnością pól bawełnianych” Radosława Rychcika z Teatru Żeromskiego w Kielcach – przedstawienia w formie brawurowego rockowego koncertu. Sceny, w których dramat łączy się z muzyką graną na żywo przez Natural Born Chillers, wydawały się przygotowane specjalnie na gdyński festiwal. Gorzej z tymi, w których aktorzy Tomasz Nosiński i Wojciech Niemczyk zostają z tekstem Koltèsa w ciszy. A właściwie braku ciszy. Udawanie, że za ścianą namiotu nie ma dziesiątek tysięcy ludzi i gigantycznego nagłośnienia – nie mogło się całkiem udać.
Moja jednodniowa wizyta na Open'erze nie była oczywiście żadnym pobytem badawczym. Banał, że w teatrze każde przedstawienie wygląda inaczej, jest tu wyjątkowo mocno na miejscu. Rychcika i Karasińskiej widziałem w namiocie 1 lipca br. Dzień później artystom ponoć pomogła nawałnica, która zmieniła godzinę koncertu i zapewniła sprzyjającą audiosferę. Dzień wcześniej podobno było znaczniej gorzej; z widowni leciały raczej niewybredne komentarze.
Równolegle z Karasińską w innej lokalizacji grano „Zrób siebie” Marty Ziółek z Komuny Warszawa. Spektakl postinternetowy, postironiczny, posthipsterski i postglamourowy, czyli – zdawałoby się – jak znalazł na Open'era. Tymczasem odbiór był ponoć koszmarny, przerywany wulgaryzmami, których z uwagi na to, że jesteśmy na kulturalnych łamach, nie zacytuję.
Jak można by wymyślić teatr na Open'erze inaczej? Jakimś punktem odniesienia może być Muzeum Sztuki Nowoczesnej. O jego festiwalowym projekcie pisała dopiero co na łamach dwutygodnik.com Anka Herbut, więc tutaj będzie krótko. Za bardzo porządny budżet muzeum przygotowało wystawę specjalnie na Open'era, poświęconą związkom polskich sztuk wizualnych lat 90. i kultury rave'u – wystawę-imprezę, pełną światła, muzyki i ekscentrycznych obiektów, a jednocześnie ambitną, bo mówiącą o wątku mało obecnym w głównej narracji o sztuce III RP. Do prowizorycznej galerii ustawiały się kolejki. Ważne, że MSN wymyśliło swoją obecność na festiwalu, uwzględniając kontekst, w którym przyjdzie mu się prezentować. I że zadbało o to, by od głównej sceny jego namiot stał jak najdalej.
Czym jest obecność teatru na tym podobno pokoleniowym wydarzeniu? Może transakcją, jak wszystko, dwustronną wymianą uznania czy prestiżu. Udział sztuki wciąż uwikłanej w romantyczną, inteligencką tradycję (jaki innostraniec zrozumie powagę, jaką teatr cieszy się w Polsce? chyba tylko Rosjanin, no i Niemiec) wzmacnia status Open'era jako imprezy ambitnej. No nie, to żadna banalna masówka, żaden spęd, przecież grał tu Warlikowski. Z kolei teatr, zdominowany na decyzyjnych stanowiskach przez (mniej więcej) pięćdziesięciolatków, zdobywa dzięki takim imprezom certyfikat (wiecznie) młodzieżowej fajności, hasztaga #uptodate.
Może i o teatrze wciąż mówimy na wysokim C, ale coraz częściej słyszy się, że teatr nie może być po prostu teatrem. Stąd kuriozalne pomysły, jak przenoszenie kameralnych spektakli z intymnych, mrocznych nor w miejskie plenery, gdzie piwo, hajp i leżaki. Ale żeby było jasne: chwała organizatorom Open'era za pomysł zaproszenia teatru na festiwal. Robią coś, czego wcale nie muszą robić. Policzmy: namiot kinoteatru mieści jakieś 300 osób, tegoroczna publiczność festiwalu szacowana jest na ok. 100 tys. ludzi, czyli 4 wieczory prezentacji spektaklu to mniej więcej 1% zasięgu. Trudno nie widzieć w tym, przy wszystkich zastrzeżeniach, działalności misyjnej. Może więc warto w przyszłym roku oddalić trochę Wodeckiego od Woronowicza? Lotnisko Kosakowo jest duże, Gdynia jeszcze większa, a grać można też wcześniej.