Program „Hamlet”
fot. Maciek Rukasz

6 minut czytania

/ Teatr

Program „Hamlet”

Witold Mrozek

W lubelskim „Hamlecie” Magdy Szpecht nie pracuje żaden z wrzuconych na wejściu tematów. Niewiele pomaga, że aktorzy Teatru Andersena grają z przekonaniem. Jednak skrypt jest bezlitośnie płaski

Jeszcze 2 minuty czytania

Nie wiem, czy to już styl – ale chyba tak. Szpecht z pewnością ma swoje strategie twórcze i tematy, które ją interesują. Luźne prowadzenie aktorów, swobodny rytm przedstawienia, wreszcie instalacyjność – symultaniczna wielowątkowość i otwarty i immersyjny zarazem charakter przestrzeni w „Czemu do Ciebie nie piszę?” (opartym na „Cierpieniach młodego Wertera”) z Teatru Osterwy czy „In Dreams Begin Responsibilities” z krakowskiego Teatru Słowackiego/Małopolskiego Ogrodu Sztuki.

Teraz twórczyni instalacji i luźnych performansów bierze się za najbardziej klasycznego z klasyków. Plakat lojalnie informuje, że spektakl Magdy Szpecht „Hamlet” oparty jest na „Hamlecie” Williama Szekspira i „Hmlt” Łukasza Wojtyski. Nie ostrzega jednak, w jakich proporcjach zmieszane są te dwa teksty.

Scenariusz Wojtyski porusza tematy, z którymi w polskim teatrze najbardziej kojarzy się chyba dramaturg i poeta Marcin Cecko – futurystyczne maszyny, cybernetyka, pogranicze ludzkiego i nieludzkiego, nauki i sztuki. No, ale Cecko nie ma monopolu na mutanty i roboty. Transhumanizm zaś pociąga Szpecht od dawna – od debiutanckiego projektu „Delfin, który mnie kochał”, w którym z poetycką lekkością i humorem opowiadała historię związku kobiety i morskiego ssaka. Tym razem granicę tego, co „ludzkie” przekroczyć ma nie zwierzę, a android imieniem Homer16. Razem z nim oglądamy „Hamleta” niczym komputerowy skrypt.

„Być albo nie być” – jest w końcu nie tylko początkiem słynnego monologu (który, z playbacku, spektakl Szpecht rozpoczyna), ale i logiczną alternatywą o bardzo szerokim zakresie i daleko idących konsekwencjach. Jak roboty sterowane algorytmem, aktorzy przemieszczają się posuwistymi, wolnymi ruchami po liniach prostych. Dochodzą do krawędzi podestu, do niewielkiej przeszkody – i odmawiają dalszego poruszania się ze względu na zagrożenie; „ludzcy” przewodnicy namawiają aktorów grających roboty do przemierzenia kolejnych metrów; wbrew przewrażliwionym czujnikom, niebezpieczeństwa nie ma. W ślizganiu się na granicy, w ryzykownej grze z narażeniem własnego dobrostanu Szpecht i Wojtysko widzą chyba esencję „Hamleta”. Sztuka Szekspira jako paczka danych z ludzkim doświadczeniem, mapa wzorów działania i emocji? Prowadzi to do pytań w rodzaju – co to jest miłość? Ale też mniej konwencjonalnych – dlaczego duński książę przekracza trzecie z „praw robotów” Isaaca Asimova, które każe myślącej maszynie chronić samą siebie? Dlaczego Hamlet nie ma samozachowawczego instynktu, albo przynajmniej ten go zawodzi? To jedna z poznawczych stawek dla widza-maszyny.

Hamlet, reż. Magda Szpecht. Teatr Andersena w Lublinie, premiera 14 kwietnia 2018„Hamlet”, reż. Magda Szpecht. Teatr Andersena w Lublinie, premiera 14 kwietnia 2018Może to i brzmi dobrze na papierze (albo w przeglądarce). Koncept Szpecht i Wojtyski nie przekłada się jednak na scenę; po kompilacji dramatycznego kodu nie dzieje się nic ciekawego, niewiele się wydarza w świecie przesuwających się monotonnie po scenie postaci, rzucających pourywane kwestie z Szekspira; nic dziwnego, że robot Homer16 w epilogu spektaklu arcydramatu nie kupuje.

I pewnie tak ma być, pewnie to ironiczny chwyt. Tyle że dwie godziny bez żadnego przełamania tej koncepcji to nieco za dużo. Jeśli chodzi o wykrój z tekstu Szekspira i ilość kwestii, to zdecydowanie więcej tu otoczenia Hamleta niż samego duńskiego księcia – może to element pierwszoosobowej perspektywy przyjętej w symulacji? Siedzimy w dużej sali, podział na scenę i widownię jest zniesiony – „instalacyjność” teatru Szpecht działa tu o tyle, że cały czas możemy dowolnie zmieniać miejsce. Akcja ma jednak zazwyczaj swoje pojedyncze centrum, odbiór jest więc dość klasyczny; rzadko w dwóch różnych punktach przestrzeni symultanicznie dzieją się dwie czy więcej równie istotne rzeczy.

Płcie aktorów i postaci są zamienione. W jednej ze scen dostajemy wykład o wielości tożsamości płciowych człowieka. Na tablicy wskazuje się kolejne wariacje z tabelki: homoseksualna kobieta w męskim ciele, androgyniczny heteroseksualny mężczyzna, biseksualny mężczyzna w męskim ciele, itd. itp. Klasyczny dramat zdekonstruowany jako element kulturowej matrycy płciowych tożsamości? Być może. Ale poza tym jednym, szkolnym momentem temat zupełnie w przedstawieniu Szpecht nie pracuje, wydaje się wtrącony.

Problem w tym, że w lubelskim „Hamlecie” nie pracuje żaden z wrzuconych na wejściu tematów. Niewiele tu pomaga, że aktorzy Teatru Andersena akurat z przekonaniem w tę ostentacyjnie markowaną teatralną formę proponowaną przez Szpecht wchodzą. Niektórzy wręcz rewelacyjnie – jak grająca Klaudiusza Wioletta Tomicka. Jednak skrypt jest bezlitośnie płaski – i tego, co na wyjściu, nie da się uratować.

Odbiorcom skutecznie udziela się więc tutaj perspektywa maszyny, dla której ludzkie dramaty to nuda. Jeden z nielicznych momentów, kiedy między performerami i widzami naprawdę się coś wydarza, nie pochodzi ani ze sztuki Szekspira, ani z tekstu Wojtyski. To powtarzany przez aktorów cytat z „Dnia świra” Marka Koterskiego. Adaś Miauczyński ćwiczy podstawy angielskiego ze  swoim nieco gapowatym synem, powtarzają konkretnie odmianę czasownika „być”, idzie dość topornie, w końcu „młody” zapomina bezokolicznika. „To be kurwa! Or not to be”, krzyczy wreszcie sfrustrowany i zmęczony ojciec. Śmiejemy się wszyscy przez chwilę w porozumieniu. Polskość to też silny program.