Jednorożec
Zbigniew Herbert i Jerzy Kwiatkowski podczas podróży po Francji wiosną 1965

21 minut czytania

/ Literatura

Jednorożec

Andrzej Franaszek

Nocą 23 maja 1958 roku Herbert nie dowierza, że oto wyjeżdża z Polski, za kilkanaście godzin znajdzie się na Zachodzie, którego do niedawna całkowicie zakazany smak budził emocje, jakie dziś z trudem możemy sobie wyobrazić – fragment biografii, która ukazuje się w Wydawnictwie Znak

Jeszcze 5 minut czytania

 „Czasami myślę, że życie nie może podarować mi czystszego i bardziej niezmąconego poranka, niż kiedy idę na spacer przez wrześniowy park całkowicie obcego miasta, w którym nie znam nikogo, nie mam żadnych zobowiązań, gdzie nic mnie szczególnie nie cieszy, ale też nic szczególnie nie boli; a na samym dnie tej obojętnej obcości, tylko na tyle, na ile ogrzewa dłoń ukryty w niej zapalony papieros, mam świadomość, że żyję” – tak Sándor Márai zapisał doznanie, jakie może ofiarować podróż: uwolnienia, jakby potwierdzenia własnego bycia, na chwilę przynajmniej oczyszczonego z udręk czy pragnień. Nie ma chyba śladów potwierdzających, że Herbert czytywał węgierskiego pisarza, ale ten akapit winien być bliski autorowi „Rovigo”, który podróżował namiętnie, zdecydowanie więcej, niż wymagałaby od niego przeciętna edukacja polskiego literata lub nawet szukanie materiałów do książek, choćby do studium o jednorożcu, którego wkrótce zobaczy po raz pierwszy w paryskim muzeum Cluny. Czy nie jest to zresztą metafora powołania poety i podróżnika – podążać śladami jednorożca?

Na razie jednak, nocą 23 maja 1958 roku, wszystkie te zamysły i wędrówki są jeszcze przed nim, nie dowierza, że oto wyjeżdża z Polski, za kilkanaście godzin znajdzie się na Zachodzie, którego do niedawna całkowicie zakazany smak budził emocje, jakie dziś z trudem możemy sobie wyobrazić, a na horyzoncie majaczy Paryż, w tych latach ciągle jeszcze będący stolicą artystycznego świata. Pewnie czuł także niepokój, zastanawiał się, czy sobie poradzi, ale jednocześnie ulgę i nadzieję, jakie daje nowy początek; zostawiał za sobą i najbardziej osobiste, nie do końca rozstrzygnięte kwestie uczucia, i zwykłą codzienną rutynę, wiedział, że przez jakiś czas do jego okna nie będzie zaglądał Pałac Kultury. Nie wiózł zapasu kabanosów, jak bohater „Monizy Clavier” Mrożka, lecz pieczonego kurczaka, w którego troskliwie zaopatrzyła go Katarzyna Dzieduszycka, jego garderobę zaś właśnie wzbogaciły kupione specjalnie na wyjazd eleganc­kie – i niestety, nieco ciasne – półbuty. Rok wcześniej taką samą podróż odbył Jan Józef Szczepański, który poświęcał dużo czasu na prowadzenie dziennika i dzięki temu możemy sobie wyobrazić Herberta w przedziale radziec­kiego sleepingu, który już sam w sobie – myśli pisarz – jest czymś do opisania.

Salonik pani aptekarzowej z Samary, lata osiemdziesiąte. Ani jednego centymetra kwadratowego bez ozdóbki. Ściany wyłożone czymś w rodzaju linoleum wyciskanego w kwadraciki – każdy z nich obrzeżony szlaczkiem w esy-floresy, a pośrodku kwiatek też z esów-floresów. W oknie pluszowe niebieskie portiery, na stoliku lampka z pozłacaną nóżką w esy-floresy i z marszczonym abażurkiem. (…) Kanapki pluszowe z wyciskanymi kwiatkami, przykryte pokrowcami haftowanymi w esy-floresy i kwiatki. Na podłodze dywan – imitacja buchary.

Tak oto dziewiętnastowieczna Rosja w wydaniu sowieckim z lat pięćdziesiątych wiozła na Zachód przyszłego autora „Barbarzyńcy w ogrodzie”. Rankiem następnego dnia dojeżdżało się na styk dwóch światów – granicę między Czechosłowacją i Austrią. Obawy Herberta się nie sprawdziły, nie odebrano mu paszportu i nie odesłano go do Warszawy, a Szczepański w tym samym miejscu z uwagą obserwował: „wchodzą czescy celnicy i merdają ogonami przed radzieckim konduktorem (…) słowiańska wspólnota na tym polega, że wszyscy się nawzajem lekceważymy”. Następnym przystankiem poety był Wiedeń, gdzie zresztą spotkał się z matką, która wtedy wreszcie mogła odwiedzić mieszkającą w stolicy Austrii rodzinę.

Jan Lebenstein, Zbigniew Herbert i ks. Zenon Modzelewski w Centre du Dialogue, Paryż, czerwiec 1975 roku / fot. Karin M. Gaa, Archiwum Zbigniewa Herberta, Biblioteka NarodowaJan Lebenstein, Zbigniew Herbert i ks. Zenon Modzelewski w Centre du Dialogue, Paryż, czerwiec 1975 roku / fot. Karin M. Gaa, Archiwum Zbigniewa Herberta, Biblioteka Narodowa

Ówczesnych podróżników z socjalistycznego świata na Zachodzie uderzała jasność, wręcz – jak im się zdawało – nadmiar światła. Białoszewski wspominał po latach: „Paryż 1959 tak mnie zaszokował konwulsjami reklam, ciągami świateł”, Kapuściński ze zdumieniem z pokładu samolotu patrzył na nocny Rzym, mając wrażenie, że „tam w dole jarzy się jakaś płynna materia, której błyszcząca powłoka pulsuje jasnością”. Z kolei autor „Polskiej jesieni”, chodząc po ulicach Wiednia, myślał, że „to miasto jak wielki Gallux. Świeci się, błyszczy”, uzmysławiając sobie przy tym, że Austriaków, pierwszych spotykanych mieszkańców Zachodu, niewiele obchodzą przybysze zza żelaznej kurtyny, „jakby ten świat nie wiedział o tamtym naszym”. Zbigniew Herbert czuł się tu pewnie bardziej swojsko, trafił przecież i do rodziny, i do miasta, które choć w innej skali, to jednak przypominało jego rodzinny Lwów. Wieczorem ruszył dalej, spędził w pociągu noc, by wreszcie 25 maja dotrzeć do Paryża:

pociąg zajechał na Gare du Nord przed północą. Przy wyjściu zaczepił mnie mały człowieczek, oferując hotel. Ale spędzać pierwszą paryską noc w łóżku wydało mi się świętokradztwem. (…) Zostawiłem więc walizkę w przechowalni i zaopatrzony w słownik francusko-polski oraz „Przewodnik po Europie” (wydanie II przejrzane i uzupełnione przez Akademicki Klub Turystyczny – Lwów 1909) ruszyłem na miasto. (…) Szedłem wprost przed siebie Bulwarem Sewastopolskim, oszołomiony ruchem ludzi, pojazdów i świateł. Za wszelką cenę pragnąłem dotrzeć do Sekwany. Doświadczenie ludzi z prowincji podszeptywało mi, że za rzeką powinno być ciszej. Przeszedłem most i znalazłem się w Cité. Tu było istotnie spokojnie i mroczno. Zaczął padać deszcz. Minąłem Conciergerie, ponury gmach jak z ilustracji do Wiktora Hugo, i znalazłem się na placu twarzą w twarz z oświetloną katedrą Notre-Dame. Wtedy to się stało. Wiedziałem już, że nie napiszę pracy o Pawle Valéry i (…) wrócę do kraju nieświadom tego, jaki jest obecnie najmodniejszy poeta francuski.

*

Sporo przydatnych zdań znajdziemy w „Barbarzyńcy…”: manifestowaną prowincjonalność, autoportret człowieka z innej epoki, posługującego się przewodnikiem z początku stulecia, odrzucenie modnej poezji, by zwrócić się w przeszłość. Herbert, który z początku zamierzał wykorzystać pobyt we Francji na prace typowo literackie, próby przekładów, nieco później zaciekawił się portretującym poetycką wyobraźnię Gastonem Bachelardem – chciał napisać o nim esej i może nawet poznał go osobiście, ale ostatecznie nic z tych planów nie wyszło. Nieprzypadkowo, bo choć zdarzało mu się tłumaczyć wiersze, a sporadycznie komentować cudzą poezję, to zasadniczo rzecz biorąc, nigdy nie czuł się dobrze w roli tak zwanego zawodowego literata, poety, który jest jednocześnie tłumaczem, autorem esejów poświęconych literaturze, układaczem antologii. Słowo bodaj zawsze było dla niego nieco podejrzane, bliżej mu było do malarstwa i rzeźby, długie godziny w Paryżu, a z czasem w bibliotekach wielu innych miast będzie poświęcać na studia dotyczące raczej historii lub sztuki niż poezji czy prozy. Jak ujmie to dekady później: „nie uważałem się nigdy za literata, piszę po prostu z arystokratycznego kaprysu. Interesuje mnie prawdziwe życie duchowe, a nie makulatura produkowana w piramidalnych wymiarach. Ale już niedługo (…) będę chodził z laseczką po muzeach, uśmiechał się do młodych pięknych dziewcząt”. Staje nam przed oczyma zdjęcie, na którym Bernard Berenson, jeden z mistrzów Herberta krytyka sztuki, w 1955 roku jako przystojny, kruchy i nienagannie ubrany dziewięćdziesięciolatek wpatruje się w rzeźbę półnagiej Pauliny Borghese autorstwa Canovy, a poeta dodaje jeszcze, podkreślając konieczność wracania do źródeł, a nie skupiania się na tym, co współczesne: „czytam znów Dantego i robię powtórki z Tukidydesa”. Tak właśnie będą wyglądać jego wybory jako eseisty, którym stanie się w pełni dzięki pierwszemu wyjazdowi na Zachód.

Spotkanie z Katedrą było więc symboliczne, a w każdym razie takim uczyni je Herbert w „Barbarzyńcy…”. Teraz zaś, w maju 1958 roku, zamieszkuje nieledwie w cieniu Notre Dame, bo na Wyspie Świętego Ludwika, w Hôtel d’Alsace przy rue Saint-Louis-en-l’Île numer 65, z powodu swych cen cieszącym się popularnością wśród polskich pisarzy. Rok wcześniej w hotelu gościła Wisława Szymborska, która doradzała autorowi „Struny światła”: „niech Pan jedzie do pary z jakimś facetem. Wynajmiecie sobie pokój za pięćset franków, czyli po dwieście pięćdziesiąt franków od osoby. Taniej już naprawdę nie można”. Ten zaś odpowiadał, wcielając się na moment w rolę redaktora wymyślonego przez siebie pisma „Życie Intymne”: „rączyny drobne, palusie różowe, każde paznokciunio całuję za adresiczek”. Gdy raz jeszcze sięgniemy do wspomnień Szczepańskiego, który w Hotelu Alzackim mieszkał wraz z grupą krakowian – Mrożkiem, Tadeuszem Nowakiem i właśnie Szymborską – dowiemy się, że pokoik za pięćset franków zdawał się „sklejony z tektury”, cały zaś wąski budynek przypominał „stromą drabinę z maleńkimi klitkami przyczepionymi po bokach”, z piątego piętra widać było „dachy, walące się mansardy z powybijanymi oknami, kominy, bieliznę powiewającą na sznurach przeciągniętych nad dziwnymi, zakopconymi tarasikami”.

Wyspa Świętego Ludwika, dziś żelazny punkt programu wszystkich zwiedzających Paryż turystów, adres drogi i prestiżowy, wtedy była nieledwie oddzielnym miastem, w każdym razie jej mieszkańcy czuli swoją odrębność i przekraczając most, mawiali, że idą do Paryża. Po wojnie zaniedbana, wyludniona, z opustoszałymi pałacami o zabitych deskami oknach, teraz powoli stająca na nogi, ale – jak wspominał sąsiad Herberta z hotelu, Ludwik Flaszen – nadal była pełna „ruder, tanich bistro”, a jej główna ulica, co zapamiętał już sam poeta, pachniała „winem, kotami i starzyzną”. Niewiele później do Paryża przyjedzie jeszcze jedna koleżanka Herberta, znana mu z sopockiego ZLP Róża Ostrowska, której wspomnienia z pewnością są bardzo bliskie doświadczeniom poety. W listach relacjonowała ona, że w zaludnionym głównie przez Polaków hotelu „wąskie, kręte schodki prowadzą do mego pokoiku”, przez cienkie ściany „poznaje bez trudu życie prywatne sąsiadów”, no i naturalnie zawsze brakuje jej pieniędzy, oszczędza więc, jak może: „jem po studencku: robię sobie w hotelu kawę lub herbatę (mam od kuzynki czajnik elektryczny), zalewam wrzątkiem 2 parówki, lub po prostu wcinam chlebek z czymś, plus pomarańcze, które są tu tańsze od jabłek. Piję też sporo czerwonego wina, topiąc się w rozkoszy – a przy tym to lekkie, stołowe wino jest tu tak tanie!”.

Zbigniew Herbert, Leopold Łabędź i Czesław Miłosz. Paryż, ok. 1958 roku / Archiwum Zbigniewa Herberta, Biblioteka NarodowaZbigniew Herbert, Leopold Łabędź i Czesław Miłosz. Paryż, ok. 1958 roku / Archiwum Zbigniewa Herberta, Biblioteka Narodowa

Podobnie radził sobie Herbert, zastępując węgierskie wina od Fukiera najtańszym i co tu kryć, dość podłym beaujolais. I także przeżywał rodzaj rozdwojenia, bo jako poeta z modnej przez chwilę Polski poznał na przykład Alaina Robbe-Grilleta, który właśnie opublikował „Żaluzję”, sztandarowe dzieło noveau roman, zdaniem Herberta będącego „eksperymentem ciekawym, ale bez przyszłości”, a także Francisa Ponge’a wykładającego w Alliance Française, gdzie chodził na zajęcia, którego zdumiewał opowieściami o nakładach, w jakich publikują tomy wierszy kraje demokracji ludowej. Bywał zapraszany na uroczyste przyjęcia, gdzie podawano ostrygi, których ze wstydu nie odmawiał, choć stwierdzał, że to „wstrętne uczucie obracać w gębie taką glistę”, a następnego dnia liczył franki, które mu zostały, i tak samo jak Ostrowska zaopatrzony w maszynkę spirytusową smażył sobie befsztyk lub pichcił zupę z proszku.

W ciągu dwóch spędzonych w Paryżu lat Herbert pozna jeszcze kilka podobnych ciasnych i marnie ogrzewanych hotelików, takich jak opatrzony złudnie optymistyczną nazwą Izis przy rue Guisarde, gdzie – co zapamiętał jego kolega – zwariowany „patron lżył grubo odwiedzających”, lub położony w dzielnicy galerii sztuki, przy schodzącej do Pont des Arts rue Bonaparte, Hôtel des Petits Augustins, z którego poeta relacjonował: „woda bulgocze obrzydliwie, różyczki kwitną na tapecie i metresa-hotelessa sapie, uśmiecha się i sprząta niedbale. Właśnie wyprałem sobie gacie, starałem się ułożyć książki i czasopisma w jakiś rozsądny system, ale wkrótce zrezygnowałem”. Miasto jednak, zwłaszcza z początku, przyciągało, Szczepański czuł, że „nie chce się spać, chce się chodzić do upadłego i pić”, a Herbert opowie, jak to podczas spaceru:

starsza pani na Montmartrze powiedziała mi, że za tydzień (…) będzie koniec świata. Dokładnie o tym było napisane w broszurce, ale nie kupiłem tejże, bo kosztowała dwieście franków i za te dwieście franków poszedłem na kolorowy film amerykańskiego wyrobu pt. „Quo vadis?” (…), gdzie pokazano, jak przodków «Tygodnika Powszechnego» rozszarpują lwy, a Neron siedzi w loży rządowej i tylko się oblizuje. Więc jak to zobaczyłem, to mnie panika chwyciła i całą noc chodziłem po Paryżu i sobie myślałem, co by to było, gdyby de Gie [de Gaulle] okazał się Neronem, wszystkich tych co są z demokracji rzucił na arenę, a miasto puścił z dymem. I ja bym musiał umierać z Flaszenem i nawet nie wiem, co bym śpiewał, chyba „Góralu czy ci nie żal”.

Dodawał jeszcze, że codziennie sprawdza, czy „Francuzi nie sprzedali Amerykanom Notre Dame, ale nie – stoi, jak w mordę strzelił, codziennie piękniejsza, aż trudno uwierzyć”.

Tekst pochodzi z książki Andrzeja Franaszka „Herbert. Biografia”, która ukazuje się nakładem Wydawnictwa Znak. Tekst pochodzi z książki Andrzeja Franaszka „Herbert. Biografia”, która ukazuje się w kwietniu 2018 nakładem Wydawnictwa Znak. Stopniowo się zadomawiał, w czym pomagała mu – jak ją nazywał w listach – „Kuzyna”, czyli Danuta Herbert, która z Polski wyjechała niewiele wcześniej, by dołączyć do męża Juliusza Ulama, lwowianina, inżyniera oraz wynalazcy, skądinąd krewnego Stanisława Ulama, genialnego matematyka i fizyka, jednego z twórców amerykańskiej bomby wodorowej. Mieszkała wtedy w pobliżu Sorbony, przy rue Saint-Jacques numer 200, i w tej majestatycznej, siedmiopiętrowej kamienicy z początku wieku znalazła dla poety na parę miesięcy znacznie wygodniejsze lokum, chambre de bonne, czyli dawny pokój służącej, tuż pod dachem, skąd widział Panteon i całą Dzielnicę Łacińską. Później znów trzeba się było wyprowadzić, ale jesienią poeta zaczynał się czuć w Paryżu nieledwie jak u siebie: mieszkał w hotelu Izis, z ulicy Świętego Jakuba raz w tygodniu odbierał listy, potem szedł je czytać do zaprzyjaźnionej knajpki, gdzie urzędowała „siwa Mama”, a on wypijał powoli karafkę wina: „knajpa podła (w sensie elegancji), ale czuję się tu jak w domu. Żelazny piecyk z dużą rurą i pełno zwykłych ludzi: listonosze, ślusarze – moi przyjaciele”. Pisał do rodziców: „jest teraz godzina pierwsza trzydzieści (rano), siedzę w małej kafejce (…). Dwie godziny temu skończyłem z „Kaprysami Marianny” z Gérardem Philipe’em. Potem skromna kolacyjka. Gazeta i około trzeciej sen. Rano o dziewiątej–dziesiątej biblioteka. (…) Parę słów o mojej dzielnicy. Jest to tradycyjna kwatera artystów i studentów. Dwa kroki Akademia Sztuk Pięknych, cztery kroki Saint Germain des Pres, jeden z najstarszych kościołów Paryża. Właściwie bardzo dobrze się tu czuję. Mam tu już swoje kawiarnie, restauracje (takie studenckie, ale urocze) i moich znajomych – nieznajomych, których spotyka się na ulicy i pozdrawia kordialnie”.

Nie chciało się spać, zwłaszcza paryskim latem, co zapamiętał dobrze Odrowąż-Pieniążek, który do Francji przyjechał pół roku wcześniej. „Spotkałem Januszka, który wprowadza mnie w artystyczną bohemę i półświatek hi hi hi” – relacjonował poeta, aczkolwiek to raczej on był przewodnikiem, a już na pewno – inspiratorem. Spotykali się około dziesiątej wieczorem, wypijali po kieliszku czy dwa beaujolais, szli na plac Contrescarpe, gdzie studenci grali na gitarach, a w kafejce za barem stała

trzydziestokilkuletnia żona czy kochanka patrona puszczająca się, wedle zapewnień Zbyszka. Zamawiamy znów wino, jemy sandwicze. Nieruchomy upał. Zbyszek mówi: „Co za noc! Takie noce są codziennie na południu”. Przechodzimy potem na drugą stronę placyku – tu jest kafejka porządniejsza z gatunku „tych z szafą”. (…) Przy Cótes du Rhône Zbyszek puszczał szafę raz i drugi, wyszukując przedtem jakichś przebojów. Poszliśmy potem uliczkami w dół do placu Monge. (…) Na rogu znów kafejka i znów winko, piszemy na najbrzydszej pocztówce, jaka tu była, kilka słów do Zdzisieczka Najdera i ruszamy w górę. Zbyszek, przechodząc ulicą, naciska bzyki w każdej bramie i drzwi się otwierają, ma porządnie w czubie, ja go mityguję, potem budzi kloszardów śpiących na ulicy i rozmawia z nimi. Wreszcie się żegnamy (Zbyszek jedzie jutro z wycieczką nad Loarę), klęka więc na środku jezdni ze słowami (Gombrowicz) „Ja na kolana padłem”, to ja za nim, potem bucha mnie w mankiet, to ja jego i tak się rozstajemy.

Pieniążek poszedł spać, Herbert zaś może zatrzymał się w jakiejś niezamkniętej knajpce, bo tej samej nocy napisał jeszcze list do Jana Brzękowskiego: „księżyc teraz wschodzi nad domami i zaczyna się duszna noc paryska. Żeby złagodzić napór rozgrzanego powietrza, będę czytał na głos wiersze”. Znajdował też poeta czas na inne rozrywki i trzeba przyznać, że jest pewna przyjemność w zobaczeniu przyszłego autora „Pana Cogito”, gdy w towarzystwie Ludwika Flaszena, który wkrótce razem z Grotowskim założy Teatr 13 Rzędów, bawi się w wesołym miasteczku: „jeździmy zderzającymi się autami, strzelamy do celu, wyżywamy się na stu automatach z obrazkami, kulkami, cudactwami”. Stałym punktem paryskiego programu przybyszy z pruderyjnego „Gomułkowa” był także striptiz, włóczą się zatem w okolicach placu Pigalle, by trafić do teatrzyku La Tomate, o czym poeta donosił następnie swojej warszawskiej sympatii, na wszelki wypadek wyjaśniając, że „jest to właściwie dość nudne i wcale nie podniecające”.

Inna atmosfera zapanuje przed Bożym Narodzeniem, Paryż wtedy rozebrzmi dzwonkami, którymi „paniusie z Armii Zbawienia (…) starają się wykrzesać z obojętnych Francuzów trochę franków dla biednych”, czyli tych wszechobecnych kloszardów, z którymi Herbert chciał konwersować, a poeta rozgrzewać się będzie nie tylko winem, ale też pieczonymi kasztanami, które jak proustowska magdalenka przeniosą go we lwowskie dzieciństwo. Parę dni później spotka się z malarzem Aleksandrem Kobz­dejem, razem będą pękać ze śmiechu z naiwnej grozy przedstawienia teatrzyku Grand Guignol, później jednak wydarzy się scena, którą doprawdy szkoda streszczać, lepiej oddać głos jej uczestnikom.

Aleksander Kobzdej: To było święto Trzech Króli w Paryżu i chodziliśmy w koronach na głowie, te korony były ze złotego papieru, i weszliśmy do takiej koszmarnej knajpy, nie byliśmy tacy trzeźwi, to była kloszardów knajpa, dla takiej już strasznej biedoty na dnie.
Zbigniew Herbert: Gorkiego „Na dnie” w Paryżu.
A.K.: Ale to było naprawdę dno, to nie był żaden teatr. A jednak byłem tam świadkiem teatru, i to nie teatru, a sztuki. Przypomnij sobie tę dziewczynę, była to kobieta potwornie zmasakrowana w jakichś wypadkach i pijana straszliwie, i tyś się umówił, że będziesz ją adorował. (…) pamiętam, jak zacząłeś do niej mówić, klęcząc przed nią, i zacząłeś ją opisywać, jaka ona jest piękna, było to wstrząsające widowisko, bo przecież ona była okropna, a jednak w miarę twojego mówienia zaczęła się zmieniać, stawała się coraz właściwie godniejsza, wspanialsza i coś się stawało z kreacji. Można słowami kreować człowieka, można mu przywrócić godność (…) forma, umowa, sposób przemówienia do człowieka (…) odbiera mu brud, a daje mu coś lepszego, rzeczywiście staje się przez to lepszy.
Z.H.: Dla mnie ona była przede wszystkim zmaltretowana przez życie, przejechana czołgiem życia i trzeba ją było podnieść. Gra jest pewnie okrutna, bo ten, który grę prowadzi, zdaje sobie sprawę, do czego ona prowadzi, natomiast przedmiot tej gry otrzymuje coś takiego jak szczęście, krótkie, małe szczęście, że widzi obraz swój inny. I mówi: „Tak, tak to czuję, to tak wygląda, tak zawsze myślałem, że tak jest” (…). Mnie się wydaje, że człowiek nie jest tym, czym jest, ale tym, czym chciałby być.

Bieda przenikała się z bogactwem i pięknem, życzliwość bywalców jadłodajni ze słynną francuską obojętnością wobec przybyszów, a autor „Struny światła”, próbując uchwycić sprzeczne uczucia, opowiadał siostrze: „jestem w samym sercu gnijącego Zachodu, zgorszony i oczarowany, uradowany i przygnębiony (…) daję sobie radę nieźle, tylko forsa tragicznie ucieka, więc już się oglądam za jakąś pracą”.