Joe jest wrakiem, ubiera się jak lump. Workowate spodnie, rozklapane buciory i rozciągnięta bluza z kapturem. Wszystko w ciemnych kolorach. Jego ciało to prawdziwe pobojowisko – krwiaki wielkości grejpfruta i blizny, których nie pozostawił po sobie ani scyzoryk harcerski, ani nóż do pieczywa, nie są więc nostalgiczną pamiątką z dzieciństwa czy wspomnieniem chwilowej niezdarności albo nieuwagi. W tym obitym i pokaleczonym ciele mieszka ciągle prawdziwa siła – umie ono przyjąć ból, ale przede wszystkim go zadać.
Zarabia na życie jako cyngiel, choć cyngiel to złe określenie – nie nosi ze sobą broni palnej, tylko młotek. Jego szef, zachwalając swojego pracownika klientom, mówi, że Joe jest brutalny. Po robocie zamienia się jednak w oddanego syna, który opiekuje się zniedołężniałą matką – wyciera zachlapaną przez nią łazienkę, czyszczą wspólnie sztućce, układa ją do snu. Gdy matka uśnie, syn idzie do siebie, chowa się w szafie i zakłada na głowę worek foliowy, próbując się wyciszyć. Albo udusić. Gdy w ostatnim momencie zdziera go z siebie, w oczach ma pustkę i strach. Zaciśniętą pięścią wali w skroń, mamrocząc pod nosem: jestem słaby.
O przeszłości głównego bohatera „Nigdy cię tu nie było” Lynne Ramsay nie wiemy zbyt wiele. Ramsay daje nam tylko kilka krótkich, dręczących obrazów, ropiejące drzazgi, wdzierające się w fabułę, która zresztą jest dość śmieciowa. Oto Joe dostaje kolejne zlecenie – tym razem ma uratować nieletnią córkę pewnego polityka, a potem ukarać tych, którzy dziewczynę porwali i skrzywdzili; kolejność jest zresztą dowolna. Wchodząc do gry, przypadkowo zaplątuje się w grubszą aferę na szczytach władzy, gdzie – tak, tak – kwitnie prawdziwe zło i perwersja. Dodajmy jeszcze do tego, że ratowana jest blond aniołkiem, a akcja rozgrywa się w Nowym Jorku oraz okolicach: w rezydencji ukrytej w ogrodzie, hotelu na godziny w ciemnej alei, rynsztoku, saunie i klasycznym dinnerze. Mamy już w zasadzie wszystkie składniki do zrobienia pulpy. Ramsay nie jest jednak kimś, kto świata nie widzi poza amerykańską popkulturą. Intertekstualne zabawy i nostalgiczne wycieczki w zasadzie jej nie interesują. Gatunkowy film zamienia w studium charakteru. Studium osoby, która przedawkowała Amerykę.
Choć przemoc w „Nigdy cię tu nie było” jest wszechobecna, pojawia się w zasadzie zawsze na krawędzi kadru. Ramsay nie ekscytuje inscenizowanie kolejnych układów choreograficznych, w których ludzie skaczą sobie po głowach, strzelają do siebie, ewentualnie tłuką się młotkiem. Pokazuje to wszystko w krótkich migawkach, w odbiciu szyby, widoku z kamery przemysłowej. Często po prostu widzimy już skutki akcji podjętych przez Joego – smutnych goryli w czarnych garniturach leżących na podłodze, w kałuży krwi, prawie bez życia. W jednej z najdziwniejszych scen filmu Joe kładzie się obok jednego goryla, częstuje go jakimś uśmierzającym ból opiatem, po czym wspólnie zaczynają mruczeć piosenkę Charlene „I've Never Been To Me”, w której podmiot liryczny, kobieta, która zaznała w życiu wielu uciech, żali się, że tak naprawdę nigdy nie pojednała się ze sobą. Ramsey wystawia na szwank gatunkową matrycę, pogrywa sobie z obowiązkowymi dla opowieści o płatnych zabójcach elementami, jak pierwsza konfrontacja, pierwszy upadek, a nawet finalne starcie z głównym wrogiem. Coś, co ma się spełnić, by nakarmić nasze przyzwyczajenia, może i nawet spełnia się, ale właściwie za każdym razem inaczej, niż to sobie wyobrażaliśmy. Zamiast gonić na złamanie karku do ostatecznego rozstrzygnięcia, film toczy się powoli. Czasami na chwilę zwyczajnie gaśnie. To Joe nadaje mu rytm – na przemian ospały i nerwowy.
W recenzjach często porównuje się Joego do Travisa z „Taksówkarza”, granego przez Roberta De Niro straceńca z filmu Scorsesego, który też im dłużej krążył po Nowym Jorku, tym bardziej odchodził od zmysłów. Jest coś na rzeczy, tyle że Joe przyjął więcej zła niż Travis. Bohater Scorsesego miał za sobą wojnę w Wietnamie, bohater Ramsay nie dość, że walczył na Bliskim Wschodzie, pracował dla FBI, to jeszcze może pochwalić się sadystycznym ojcem. W „Taksówkarzu” Nowy Jork jest brudny i niebezpieczny, w „Nigdy cię tu nie było” to rozpięta między sprzecznościami, nierzeczywista kraina, nowocześnie urządzone piekło. Tak jakby Ameryka, na którą w monotonnie wygłaszanych monologach narzekał Travis, pomstując na zgniliznę, od lat 70. jeszcze bardziej się zepsuła i jeszcze bardziej zwariowała. Realizm ukląkł przed surrealizmem, obserwowanie rzeczywistości zastąpiły introspekcje. Travis chciał zbawić świat, Joe od świata nic nie chce – świat dał mu aż za dużo. Próbuje się przed nim schować i się na nim zemścić.
„Nigdy cię tu nie było”, reż. Lynne Ramsay. USA 2017, w kinach od 13 kwietnia 2018 Jego rozchybotana głowa produkuje masę obrazów, które wdzierają się w rzeczywistość. Tak, w „Nigdy cię tu nie było” świat obserwujemy jakby prosto z jego głowy, która nie może powstrzymać się przed produkcją majaków i retrospekcji. Gdy Joe spotyka grupę nastolatek, które proszą go, żeby zrobił im zdjęcie, nie mija chwila, a przed oczami ma te same dziewczyny, tyle że nieżywe, leżące w kontenerze trupów. Gdy nakłada na głowę mokry ręcznik, uruchamia się lawina: wizyty w saunie,wykorzystywane przez CIA techniki przesłuchań, wredny ojciec. Tak samo z workiem foliowym – w tylu filmach pokazywano jego zastosowanie w torturach, że początkowo trudno sobie wyobrazić, jak Joe może wykorzystywać worek do innych celów. Głowa Joego droczy się z nim samym, a Ramsey zwodzi nas, podsuwając obrazy jakby skądś znane i brutalnie zmieniając ich kontekst. Cały film ogląda się trochę jak fantastyczny album fotograficzny, odwołujący się do tak różnych fotografów jak Weegee i William Eggleston – Ramsey, która zaczynała jako fotografka, ciągle myśli pojedynczymi kadrami, wokół których buduje całe sceny. Trudno sobie je wybić z głowy.
Pojawia się tu także motyw niekończących się wyliczanek – w jednych odlicza się po prostu cyfry, inne są trochę bardziej zmyślne. Te niewinne mantry wydają się tu jedynym sposobem, w jaki można osiągnąć spokój. Przez chwilę wydaje się, że cała Ameryka tak wylicza, bo nie wierzy, że ocalą ją jakieś racjonalne argumenty i urządzenia. Te wyliczanki zazwyczaj przerywa pełna kontrastów i dysonansów, skomponowana z ponurych dronów i nerwowych dźwięków instrumentów smyczkowych muzyka Greenwooda, pojawiająca się zawsze tylko przez moment, by za chwilę zgasnąć. W środku całego tego zgiełku i przerażającej ciszy stoi Joaquin Phoenix. Phoenix, najlepszy aktor swojego pokolenia, gra tutaj jakby od niechcenia. Zwalisty, zarośnięty, wygląda trochę jak niedźwiedź. Rusza się powoli, mówi coś do siebie. Jest zabawny i przerażający. Jest dzieckiem i maszyną. Jest sam. Gdy mówi, że czeka go jeszcze piękny dzień – jego jedna połowa może i w to wierzy, wiemy jednak, że druga – chyba pięknego dnia nigdy nie widziała na oczy.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).