Niedźwiedzie

7 minut czytania

/ Film

Niedźwiedzie

Jakub Socha

W „Prześwietleniu”, najnowszym filmie Cristiana Mungiu, tak naprawdę nie ma żadnych zwycięzców, ci, co mogą, po prostu wyjadą na Zachód, reszta wróci do domów

Jeszcze 2 minuty czytania

Doliny, pagórki, góry i lasy. Matthias wraca z Niemiec w rodzinne strony. U sąsiadów pracował w rzeźni, do czasu aż kierownik nie nazwał go „Cyganem”. Matthias jest Rumunem, to twardy facet, spory chłop, zimą chodzi po dworze tylko w swetrze, kurtkę zarzuca jedynie, wsiadając na swój rozklekotany motor, gdy ktoś go przezywa, nie myśli za długo, uderza z byka. Widmowe miasteczko, w którym się urodził, leży w Transylwanii. Jest zima, zaraz będą święta, powietrze ma kolor mleka, wieje mocny wiatr, ale nie tak mocny, żeby przegonić smog i mgły.

Od razu pamięć podsuwa opisy z „Jadąc do Babadag” Andrzeja Stasiuka, te wszystkie atrofie, uwiądy, Ciorany, wymierania. Jednak „Prześwietlenie”, kolejny film Cristiana Mungiu, to coś innego. Rumunia Stasiuka, szczególnie jej prowincja, to sanatorium dla melancholika: wszystko się sypie i koroduje. Dachy zapadły się do środka, tak jak ludzie, jedni wgapiają się w parę, którą oddaje światu trzoda chlewna, inni w dym z papierosów. Nie czekają na nic, pływają wśród absurdalnych gratów, morza przedmiotów, które do niczego się nie nadają i do niczego już nie posłużą. A u Mungiu?

U Mungiu życie jeszcze nie przegrało z entropią. Mieszkańcy zbierają się na boisku hokejowym, kibicują swoim drużynom, część wyprawia jasełka, część gra w zespole muzycznym, w domu kultury odbywa się impreza taneczna. Budynek wygląda na świeżo wyremontowany, pewnie za pieniądze z Unii Europejskiej. To z Unii przyjechał też młody Francuz, żeby policzyć wszystkie transylwańskie niedźwiedzie. To Unia oferuje dopłaty, o które ubiega się nowoczesna piekarnia, kierowana przez Csillę, byłą kochankę Matthiasa. Żeby je dostać, firma musi zatrudnić dodatkowych pracowników. Ale zatrudnić nie ma kogo, jedni wyjechali za robotą za granicę, drudzy nie chcą pracować za minimalną stawkę. Żeby pieniądze nie przepadły, piekarnia bierze dwóch mężczyzn podesłanych przez pośrednika, obaj pochodzą ze Sri Lanki. Niewiele trzeba, żeby się zaczęło. W sennym, bajkowym miasteczku odsłania się piekło. Wychodzą na jaw znane nacjonalistyczne jazdy – że Azjaci mają inne bakterie, że niedobrze, żeby dotykali wypiekanego chleba, że nikt nic przeciwko nim nie ma, ale najlepiej, jakby wrócili do domu.

W filmie „Niesforny numerek albo szalone porno” Radu Jude główna bohaterka fantazjuje o tym, że jej rodaków kołtunów trzeba by prać po głowach dildo, może wtedy by trochę zmądrzeli. Mungiu, inna podpora rumuńskiego kina, ma chyba więcej wyrozumiałości dla swoich bohaterów. W kluczowej scenie „Prześwietlenia”, walnej naradzie wokół dwóch bogu ducha winnych emigrantów, dochodzą do głosu wszystkie stronnictwa. Debata zamienia się w wieżę Babel i węzeł gordyjski. W powietrzu wirują uprzedzenia, lęki, chwyty retoryczne. W toku dyskusji pojawia się i redakcja „Charlie Hebdo”, i afrykańskie safari, i leasing jako znak klasowego wyzysku. Podziały idą w niespotykanych kierunkach i tych całkiem spotykanych. Niby wszystko to już gdzieś słyszeliśmy, bo przecież wszystkie karty w tej debacie są na stole, Mungiu jednak tak je przetasował, że ciężko nie przyklasnąć pacanowi, który peroruje: patrzcie ich, wycięli wszystkie lasy i pobudowali sobie autostrady, u nas będą teraz zakładali rezerwaty. Ostatecznie, gdy opowiada się tę historię z wnętrza tego świata, a taką perspektywę przyjmuje autor „Prześwietlenia”, nie ma tu żadnych zwycięzców, ci, co mogą, po prostu wyjadą na Zachód, reszta wróci do domów – tych w Transylwanii lub tych w Sri Lance.

„Prześwietlenie”, reż. Cristian Mungiu„Prześwietlenie”, reż. Cristian Mungiu. Rumunia, Francja, Belgia 2022, w kinach od maja 2023Matthias nie bierze udziału w dyskusji, choć siedzi z przodu – traktuje spotkanie jak schadzkę, prosi Csillę, żeby chwyciła jego dłoń. Kobieta podaje mu rękę spod pachy, tak żeby nikt nie zauważył, ale wyrywa ją, gdy tylko zostaje wyczytana lista osób, które chcą, żeby emigranci opuścili miasto – wśród tych osób jest Matthias. Dla niej to osobista tragedia i to nawet nie dlatego, że wreszcie przejrzała na oczy i zobaczyła, kim naprawdę jest jej kochanek, chyba nigdy nie miała co do niego wielkich nadziei, ten związek dawno się skończył. Chodzi o coś więcej – Csilla zbudowała swoje życie tu, w mieście, z którego pochodzi. Wprowadziła się do rodzinnego domu, wyremontowała go. W środku jest europejsko, tradycja spotyka się z meblami z Ikei. Na stoliku zawsze stoi czerwone wino, Csilla rzuciła mięso, zna języki, ma srebrnego macbooka, z którego odtwarza w kółko motyw przewodni ze „Spragnionych miłości” Wonga Kar-Waia.

Ten azjatycki melodramat brzmi tu – gdzie pijaczki w maskach karnawałowych wznoszą okrzyki pogromowe – co najmniej egzotycznie. W pracy Csilla stara się ze wszystkich sił, ale odbija się od ściany – najpierw ludzie z miasteczka ją zawodzą, potem szefowa. Mungiu niby wpycha do tej postaci wiele cech, które można by od biedy utożsamić z liberalną klasą średnią, ale jego kino celuje zawsze w coś więcej niż gazetowe egzemplifikacje postaw. Motyw skomponowany przez Shigeru Umebayashiego, którego Csilla uczy się na wiolonczeli, delikatnie sygnalizuje tęsknotę za czymś, czego nie da się przeliczyć na euro i zamknąć w socjologicznych formułach.

Ciekawe, że to Csilla, która pewnie dobrze by sobie poradziła za granicą, wybiera życie na prowincji. Matthias wyjechał, ale za granicą się nie odnalazł, od swoich korzeni, kultury, w której się wychował, nigdy się nie oderwie. Oto mrukliwy więzień patriarchatu. Syna wychowuje na odległość, a gdy już zjawia się w jego życiu, od razu mu przeszkadza, że chłopak woli robić na drutach niż skórować dziką zwierzynę. Wznosi oczy do nieba, że malec nie przetrwałby sam w lesie, dlatego robi mu szybki kurs przetrwania. Śmiechu jest co niemiara – wypływają na przykład na środek jeziora, łowią do puszki zatrutą wodę, potem na brzegu rozpalają ognisko, żeby wydestylować z zatrutej wody ekstrakt zdatny do picia. Marin Grigore, który wciela się w Matthiasa, wygląda tak, że nie chciałbyś go spotkać w ciemnej alejce, wielki chłop, no i te oczy, schowane głęboko w oczodołach, nic z nich nie można wyczytać – dokładnie tyle samo, ile swego czasu zobaczył Herzog w oczach grizzly. I znowu, Mungiu nie idzie w prostą szyderę ze środkowoeuropejskiej figury macho. Buduje raczej portret okaleczonego faceta, który nie zna siebie, świat mu odjechał, nie wie, co będzie dalej. Łazi z dwururką po lesie, strzela do duchów. Sam powoli staje się duchem.