W „Czerwonym młoteczku” Dorota Kotas od początku bawi się z czytelnikiem i czytelniczką, wikłając ich w serię zwodów, uników i pozornie asekuracyjnych stwierdzeń. Deklaruje, że nikt nie polubi tej książki, nikt nie polubi narratorki i przenikającej się z nią autorki, na przemian zmęczonej i wkurwionej (w tekście regularnie pojawiają się bluzgi, wplecione starannie w nurt narzekania). A co autorkę-narratorkę męczy i wkurwia? No cóż, wszystko. Kotas-Kotas nienawidzi: kapitalizmu, systemu edukacji, listy lektur, na której dominują mężczyźni, binarnej wizji seksualności i dawnych znajomych ze szkoły spotykanych przypadkowo na ulicy. Nie lubi spotkań autorskich w małych bibliotekach, wywiadów w audycjach radiowych, sekcji komentarzy w popularnych portalach internetowych, oczekiwania, że odpowie uprzejmie na wszystkie pytania i będzie reprezentować osoby nieheteronormatywne i nieneurotypowe. Brzydzi ją rynek literacki i nieustanna konieczność reklamowania siebie, grania sobą jak towarem i podtrzymywania zainteresowania mediów, brzydzą recenzenci promujący średnią pisaninę na arcydzieła i czytelnicy, którzy nie umieją czytać, oraz osoby, które wrzucają na instagrama okładki jej książek na tle pustostanów i słodyczy. Dostaje się także psychiatrom i psychiatrkom, terapeutom i terapeutkom, wysokofunkcjonującym autystom i autystkom oraz każdej osobie, która spodziewa się, że Kotas-Kotas jest miła. Nie jest. Zostaliśmy ostrzeżeni, możemy dalej czytać lub nie czytać. Czytamy i staramy się nie narzekać, nie chcemy przecież wylądować na liście osób, których Kotas-Kotas, osoba wrażliwa i utalentowana, nie lubi.
Dorota Kotas, „Czerwony młoteczek”. Cyranka, 154 strony, w księgarniach od maja 2023
Niestety, po tym wstępie niewiele się zmienia. Pozostajemy w solipsystycznym świecie autorki-narratorki, w którym wszystko boli, jest nieprzyjemne, zbyt szorstkie lub zbyt gładkie, stawia opór albo się wymyka. Pisanie to przywilej, bo daje platformę do wyrażania siebie i jest rodzajem pracy, wyzwalającym z konieczności podjęcia pełnowymiarowej działalności zarobkowej. Pisanie to przekleństwo, bo potem ktoś książkę czyta i ma wyobrażenia oraz wymagania, a czasami jedno zdanie powstaje miesiąc. Wyzwaniem jest spanie i wstanie z łóżka, pójście do sklepu i siedzenie w mieszkaniu. Kotas-Kotas wolałaby być cyrkówką. Chciałaby wygrać śmierć na loterii i mieć dostęp do lekarza w McDonaldzie oraz wybrać w sklepie nowe ciało. Przed światem prawdziwym chroni tylko ten fantastyczny, wymyślany wciąż na nowo w norze z kołdry – ale i tak jest to wątła zapora.
Do środka mieszkania, przez zalepione papierem okna, nieustannie zagląda rzeczywistość, reprezentowana przez Zośkę, miejską wariatkę, zbieraczkę śmieci i niestrudzoną producentkę obelg oraz dostawczynię niechcianych prezentów (na przykład plasterka mortadeli). Wiemy skądinąd, jak kończy się zaglądanie w otchłań szaleństwa. W pewnym momencie światy Zośki i Kotas-Kotas przenikają się, granica pomiędzy wariatką na ulicy a ekscentryczną pisarką w domu jest cienka i łatwo zrobić krok w niewłaściwą stroną (chociaż czy właściwa strona w ogóle istnieje?). Która z nich dostanie dziwny list od matki, zapraszający do pojednania i wspólnego wypicia herbaty z dodatkiem pomarańczy?
Kwestia relacji z matką jest w „Czerwonym młoteczku” najważniejsza. Przyznaje to autorka-narratorka, twierdząc, że wszystkie inne tematy, cierpienia i fantazje, mają za zadanie odroczyć pisanie o byciu „w ciąży z matką”, o toksycznej symbiozie, która fizycznie już nie istnieje, ale trwa w emocjach, pomimo braku kontaktu pomiędzy Warszawą a rodzinnym Garwolinem. Unikanie, zwlekanie, mylenie tropów i zniechęcanie do siebie wszystkich po drodze, żeby jak najmniej osób dotrwało do ostatecznej rozprawy z matką, to być może jedyna interesująca zagrywka w tej książce, szkoda tylko, że wyłożona tak dobitnie, nie pozwala czytającym na samodzielnie rozszyfrowanie tej strategii. Pisać prawdę, ale tak, żeby nikt się nie dowiedział. Wyrzucić z siebie, ale schować się za narratorką, która z Kotas staje się może Zośką, a może Esterą. Uwalniając wyimaginowane córki, uwolnić prawdziwą siebie, Kotas jedną jedyną. Urodzić tę matkę, a potem zamknąć oczy i nie patrzeć, co się będzie działo dalej.
Problem w tym, że jest to ciekawe psychologicznie, natomiast niezbyt strawne w odbiorze. Cała książka zbudowana jest na jednej nucie, ciągłym refrenie „ach, jak mi źle”, granym prosto do ucha. Skoro pisanie, promowanie i reprezentowanie jest tak ciężkie i stresujące, obarczone oczekiwaniami i projekcjami oczekiwań, można z tego zrezygnować. Bycie pisarką to akurat jedna z tych rzeczy, które nie są obowiązkowe, w przeciwieństwie do jedzenia i kontaktów z ludźmi. Nie jestem też pewna, czy dla osób, które nie czytały „Cukrów”, problematyczna relacja autorki-narratorki z matką będzie zrozumiała, chyba że uznamy wszystkie matczyno-córczyne strucle za trudne z automatu i niewymagające dopowiadania detali. Zupełnie zbędny wydał mi się także sentymentalno-popkulturowy sztafaż, w który Kotas ubiera swoje refleksje o świecie, wszystkie wspomnienia seriali, jajek z niespodzianką, Maryli Rodowicz i lodów Algida.
Możemy przyjąć założenie, że „Czerwony młoteczek” jest celowo męczący i wkurzający, po piętnastu stronach mamy niewątpliwie wszystko, czego potrzeba, żeby poczuć się równie kiepsko jak Kotas-Kotas i jednocześnie wyzwolić w sobie najgorsze instynkty, jakby ktoś uderzył nas czerwonym młoteczkiem w kolano, wywołując bezwarunkowy odruch podsuwania głupich rad: aż się chce zalecić narratorce, żeby zajęła się czymkolwiek poza myśleniem o sobie, wyszła na spacer, ugotowała zdrowy obiad, umyła okna i rozważyła uprawianie jakiegoś sportu, jak również odcięła wreszcie pępowinę matce i dała wszystkim żyć w tym niełatwym świecie.