Któryś nie płacił alimentów
fot. z archiwum autora

19 minut czytania

/ Obyczaje

Któryś nie płacił alimentów

Andrzej Goworski

Jeśli ktoś dorastał bez ojca, to ów brak nie musi zawsze mu doskwierać. U kresu tamtego dnia oświeciło mnie, że to dzięki mojej mamie najzwyczajniej w świecie nie czułem, że w ogóle czegokolwiek mi brakuje

Jeszcze 5 minut czytania

Oto wielka tajemnica rodzicielstwa: czasami jeden równa się dwa. Uświadomiłem to sobie w czwartej klasie podstawówki, gdy inny Andrzej nazwał mnie bękartem. Nie wiedziałem jeszcze, co to znaczy, ale słowo miało swoją wagę i poczułem, że mam trzy wyjścia: bić się, roześmiać lub sobie pójść. Wybrałem to ostatnie i już w domu opowiedziałem wszystko mamie i babci. Pocieszały mnie i tłumaczyły, jak pamiętam, że bękart to brzydkie określenie, niesprawiedliwe, na dzieci, które wychowują się bez taty. Jestem pewien, że oszczędziły mi kontekstu nieślubności.

Długo o tym myślałem i tamte proste wnioski dziesięciolatka powtórzę i dziś jako prawdy ogólne; choć dotyczą tylko chłopców, bo obserwacje przeprowadzałem na samym sobie. A zatem – jeśli ktoś dorastał bez ojca, to ów brak nie musi zawsze mu doskwierać. Potrzeba jednak splotu trzech czynników. Po pierwsze, niech najbliższy świat będzie przyjazny i zwłaszcza dziadkowie, babcie i te okrutne ciotki nie ważą się spoglądać z politowaniem i szeptać po kątach „biedny mały”. Po drugie, chyba nie o kolegów i koleżanki należałoby się martwić, a o ich rodziców, bo nie mam wątpliwości, że słowo „bękart” tamten Andrzej usłyszał od dorosłych. Dzieci mówią „gówno” i inne brzydkie wyrazy, mogą być niezwykle okrutne nie tylko wobec siebie, ale i zwierząt. Wątpię jednak, żeby same z siebie rozmyślały o kwestii dobrego czy złego urodzenia. Co innego, jeśli ktoś z dorosłych zwróci im na to uwagę. Trzecim, a zarazem jednym z kluczowych czynników, za sprawą których chłopak może nie czuć się pokrzywdzony przez nieobecnego ojca, będzie właśnie postawa matki. U kresu tamtego dnia oświeciło mnie, że to dzięki mojej mamie najzwyczajniej w świecie nie czułem, że w ogóle czegokolwiek mi brakuje.

Matka strzela sobie w rękę

Gdybym chciał opowiedzieć, co takiego mama zrobiła, to nie wymieniłbym wyjazdów, zabawek, ubrań czy nawet zupek Campbella, które bardzo lubiłem, a które przez dobre kilka lat kupowała mi w spożywczym koło ratusza. Inne zdarzenie pokazuje, jak ta drobna kobieta postępowała dzień w dzień przez całe moje dzieciństwo. Spoglądam na przedziwne, ubrane w kreszowe dresy lata 80. i 90. i na podlaskie miasteczko, w którym się wychowałem, i widzę mamę, jak zgadza się kupić mi pistolet na korki, bo taki mieli niektórzy koledzy. Dotąd mogłem mieć tylko plastikowe pistoleciki i do nich dokupowane w puzderkach, jak piegi u Pana Kleksa, kapiszony. Później dostałem nawet taśmy do strzelania seryjnego, ale chłopcy wszystko to uważali za dziecinadę. Starsi przynosili właśnie korki, a więc otoczone grubą osłonką nie tak małe już kruszyny materiału wybuchowego. Patrzyliśmy, jak deską, a niektórzy nawet w rękach, wytaczają z nich środek, zbierają i rzucają, aby efektownie wybuchały pod nogami dziewczyn. Sprzedawano je w wyłożonych trocinami tekturowych pudełkach podczas odpustów przed kościołami i cerkwiami.

Obserwowałem to wszystko, siedząc na krawężniku, i widziałem, jak co poniektórzy z moich kolegów szli po nie z ojcami, z okazji święta najczęściej wstawionymi. Zastanawiałem się, czy mogę poprosić mamę. W końcu zebrałem się na odwagę. Pewnie w duchu wahała się, znów zaproponowała nowe kapiszony, ale ostatecznie zgodziła się i poszliśmy. Był wtedy odpust przed karmelem, czyli kościołem trzysta metrów od nas. Mama kupiła mi od razu kilka pudełek oraz czarny pistolecik. Wróciliśmy do domu i oznajmiła, że sama musi wypróbować. Październikowy, ciepły, mglisty dzień. Stanęliśmy w ogrodzie, włożyła korek do lufy, odciągnęła kurek i z niepojętych powodów przyłożyła dłoń do wylotu. Później mówiła, że zamierzała sprawdzić, czy jak coś się stanie, będzie mnie boleć. Huknęło, buchnęło i rozkrzyczała się. Zamykam oczy, a ona biegnie otoczona chmurą dymu. Dym rozwiewa się i widać czarniejącą plamę na wewnętrznej stronie dłoni.

Ojciec menstruuje

Dajmy teraz mamie chwilę na opatrzenie ręki i zapytajmy o zdanie badaczy. Bo nie wszystko, czego się domyślamy i co stanowi wiedzę niejako intuicyjną, potwierdza nauka. Wpiszmy zatem po angielsku hasło „nieobecność ojca” do PubMedu, a wyświetli się aż w 75 tys. publikacji poruszających ten temat. Najważniejsza konkluzja fizjologiczna, a więc związana z naszym organizmem rozumianym jako mięso, trzewia, kości i płyny, dotyczy kilku aspektów. Między innymi nie stwierdza się różnic w BMI, czyli wskaźniku masy ciała, względem dzieci wychowywanych przez oboje rodziców, co obala wcześniejszą tezę, jakoby już niemowlęta z niepełnych rodzin częściej miały niewłaściwą wagę. Za to wielu autorów widzi zależność między brakiem ojca a wcześniejszą pierwszą miesiączką u dziewcząt. Tu jednak fizjologia przeplata się z psychologią i jedni twierdzą, że wpływ ma na to stres, który aktywuje procesy hormonalne, inni, że dziewczynki wcale nie muszą doświadczać negatywnych emocji, po prostu gdy ojca nie ma w rodzinie, statystycznie wcześniej rozpoczyna się u nich menstruacja.

fot. z archiwum autorafot. z archiwum autora

W przypadku chłopców nie wskazuje się raczej fizjologicznych korelacji, na przykład takich, że jeśli ojciec odszedł jeszcze podczas ciąży, to jego syn będzie niższy, grubszy albo będzie częściej zapadać na anginę. Za to amerykańscy psychologowie zaobserwowali, że chłopcy z rodzin, gdzie była tylko matka, wcześniej podejmowali aktywność seksualną, choć australijscy badacze już tego nie potwierdzają. Ciekawe doniesienia dotyczą homoseksualności – w opublikowanej w 2020 roku w „International Journal of Psychology” pracy uznanego psychologa Satoshiego Kanazawy przeczytamy, że „znacząco większa liczba kobiet [wychowana bez ojców] już w dorosłości realizuje jednopłciowe relacje seksualne”. Ludowa mądrość podpowiadałaby też, że „syneczek mamusi” to osobnik zniewieściały i częściej będzie gejem, ale naukowcy nie widzą takiej prawidłowości. Przy czym niektórzy stawiają tezę, że chłopcy z rodzin bez ojców mają większe predyspozycje do depresji lub gniewu, jednak nie objawiają się u nich kulturowe cechy męskie, np. maczyzm.

Fantomowy tata

Ale czy mi brakowało ojca? Już jako dorosły zadawałem sobie to pytanie wielokrotnie i bez wątpienia nigdy nie zatęskniłem za męskimi rozmowami, wspólnym łowieniem ryb czy jego silną wolą i ręką. Choć wiem, że ta nieobecność wpłynęła na pewne niedostatki w mojej osobowości i dziś, po czterdziestce, mam już je rozpoznane. Z błahostek: jako że pozbawiony byłem tej drugiej części rodziny, wciąż mylę się w określeniach „teść”, „zięć” czy „szwagier”. Z rzeczy poważniejszych: sądzę, że moja nieporadność w kontaktach z dziewczynami, którą kolega trafnie spointował: „Zagada, kiedy wypije, jak nie wypije, nie zagada”, była powiązana z tą niekompletnością. Może dlatego, że inaczej niż większość dzieci nigdy nie widziałem, jak mama całuje się z ojcem czy w ogóle z innym mężczyzną, nie miałem też jak podsłuchać jej westchnień miłosnych. Erotyczna cielesność była poza domem i musiałem się jej sam uczyć. Wiem, że dla postronnych, kolegów z klasy i studiów było w tym coś dziwnego i niejeden uważał, że jestem homoseksualistą. Sam też czułem tę nieokreśloność w sobie.

Poza tym, jak sądzę, nieobecność ojca wpłynęła na moje odejście od wiary. Nigdy nie zmuszano mnie do uczestnictwa w cerkiewnych nabożeństwach, jednak co innego rytuały, a co innego wewnętrzna potrzeba. Jako dziecko nie potrzebowałem Boga do wytłumaczenia sobie wydarzeń, nie lękałem się kary, a licealne rozważania: „Kto stworzył tego, kto stworzył Boga”, śmieszyły mnie tylko. Znajdzie się też jeszcze jedna niepełnowartościowość. Nie potrafię zapamiętać dat, zwłaszcza urodzin, i dziś, jako ojciec czwórki dzieci i mąż, ze wstydem przyznam, że muszę co kilka tygodni powtarzać sobie w myślach te któreś grudnie, październiki czy wrześnie roku takiego i takiego, bo po prostu wypadają mi z głowy. Podświadomie czuję, że jest związek między moim dzieciństwem a tym zapominaniem, i gdy ktoś przyłapie mnie na tych dziurach w pamięci, żartuję, że to mój stary wyciął mi numer.

Co ojcu ciąży?

Mimo że nie doskwierał mi brak ojca, od najwcześniejszych lat wiedziałem, że go nie ma, a mnie, inaczej niż przypadku kuzynów czy sąsiadów, wychowują tylko mama i babcia z chorym dziadkiem. Z kilkuletnim chłopcem nikt o tym jeszcze nie rozmawiał i pierwszy raz ojciec objawił się pośrednio dopiero w połowie lat 80. Miałem wtedy sześć lat i mama zaczęła powtarzać, żebym z żadnym dorosłym nigdy i nigdzie nie szedł. Po latach powiedziała, że bała się, że pojawi się ojciec i mnie zabierze. Czemu akurat tuż przed pójściem do szkoły? Może założyła, że jest to racjonalny, kochający syna człowiek i jeśli postanowi mnie porwać, to przynajmniej oszczędzi mi traum rozstania z kolegami z klasy?

Oczywiście nic takiego się nie stało. Później docierały do mnie odgłosy sporów między mamą a dziadkiem, który pomstował na to, że X – tu padało nazwisko, inne niż moje – nie płaci alimentów. Pamiętam zasądzoną kwotę – dwa tysiące sto, i paski z poczty czy banku, które pojawiły się ledwie kilka razy. Dziadek nalegał, żeby mama wytoczyła kolejną sprawę, ale ona nie zamierzała ojca o nic prosić, a poza tym – tu usłyszałem pierwszy raz tę nazwę – „we Francji przecież jest”. „To tym bardziej” – podnosił głos dziadek, który nie umiał panować nad emocjami, był już w okowach miażdżycy i niebawem miał postradać zmysły. „Tym bardziej – wykrzykiwał – jeśli za granicą, to go stać”.

Do prawdziwej rozmowy doszło dopiero w liceum. Mama miała o ojcu wciąż dobre zdanie i opowiadała sentymentalne banały, że mieszkał w Krakowie, skończył dwa kierunki, że znał karate, mówił po węgiersku i kolegował się z Karolem Wojtyłą. Walczył też o wolność i komuniści powiedzieli: albo jedziesz na białe misie, albo wynocha za granicę. No i wyemigrował z żoną i dwiema córkami, czyli moimi siostrami przyrodnimi. Zaświtało mi, że mama była jego kochanką, drążyłem dalej, ale usłyszałem tylko, że jedna z dziewczynek jest ode mnie młodsza o kilka miesięcy, druga o dwa lata, a z tą kobietą ożenił się potem. Później sama z siebie opowiedziała, że poznała go u starszej siostry, bo ta nie chciała się z nim spotykać i oddała młodszej. Przyjeżdżał do Siedlec, gdzie mama pisała doktorat na akademii rolniczej. Zaszła w ciążę, on nie chciał się decydować, a poza tym miał kogoś w Krakowie, ale nie żonę. W końcu mama uniosła się dumą, a on zostawił ją dla kobiety, która ponoć też już była w ciąży.

Postrzyżyn nie będzie

Przed osiemnastymi urodzinami śniło mi się różowe audi. Opowiedziałem to mamie, a ta klasnęła w dłonie: „Też śnił mi się różowy samochód”. Nie wiedzieć czemu uznaliśmy, że ma to coś wspólnego z ojcem. Bo chyba ani mi, ani jej nie mieściło się w głowie, że w dniu, gdy stanę się pełnoletni, nie pojawi się i nie spróbuje nawiązać kontaktu. Nie pojawił się, choć we mnie rosło przeświadczenie, że lada dzień się odezwie. I jak przez kilkanaście lat nie poświęcałem mu niemal wcale uwagi, teraz nie mogłem przestać o nim myśleć. Układałem przemowy, jak bardzo skrzywdził mamę i mnie, obrażałem go, a on w mojej wyobraźni stał milczący, wysoki, brodaty, karateka i przyjaciel papieża.

Mijały kolejne graniczne wydarzenia – zrobiłem prawo jazdy, zdałem maturę – a ja nie rozumiałem, dlaczego ojciec nie zerka zza krzaku jaśminu, jak jego syn staje się dorosły. Przez chwilę sądziłem, że zabierze mnie do Francji, nad Zatokę Lwią, gdzie – wyznała mama – zamieszkał z rodziną. Ale nie zabrał. Po liceum zacząłem studia w Szczecinie. Nie trafiłem z kierunkiem, rzadko bywałem na zajęciach i najczęściej jeździłem stopem po Niemczech lub zachodnich rubieżach Polski. Przez ten czas rosło też we mnie wielkie zdziwienie, czy to możliwe, że ojciec może w ogóle nie chcieć spotkać się z synem.

Coraz częściej rozmawiałem o nim z mamą i wiedziałem już, że mieszkał kiedyś przy kościele Mariackim, a jego rodzice pochodzili z małej wsi pod Bochnią. Zimą 1999 pojechałem do Krakowa i na kamienicy na Rynku czytałem nazwiska na domofonie, zadzwoniłem raz i drugi, pytałem, czy kojarzą X. Byłem też w urzędzie miasta i pojechałem do tej wsi. Rozmawiałem z kobieciną, która pamiętała i jego rodziców, i jego samego, patrzyła na mnie, kręciła głową jak gołąb, mówiła „może i podobny”. Potem wskazała dom, gdzie mieszkała rodzina X.

Zadzwoniłem, wyszli ludzie, powiedziałem, że jestem synem tego i tego, oni, że tu dawno już nie bywa. Milczeliśmy, patrzyli na mnie, ja na nich, ktoś wyjrzał zza firanki. W końcu moi kuzyni, ciotki czy tam wujowie zamknęli drzwi. Wróciłem do Szczecina i świat potoczył się swoimi koleinami. Pod koniec maja zjadłem jeszcze sajgonki w ulubionym barze, kupiłem pierwsze tamtego lata truskawki i wsiadłem do pociągu. Ciężko było wracać, w końcu rzuciłem studia, groził mi pobór do wojska, ale najbardziej bałem się, że zawiodę mamę i babcię.

Gili-gili gruzawiki

Historia zbliża się ku końcowi i zamknie się wraz z czerwcem roku 1999. W początkach miesiąca dwa dni przeleżałem na łóżku pod kocem, a trzeciego, ku radości mamy i babci, otrząsnąłem się z marazmu. Zdałem egzaminy na inny kierunek i pojechałem do ciotki malować płot. Wieczorem zagadnął mnie wuj, i do dziś będę mu wdzięczny za to, co powiedział: „Musisz go poznać, nawet jeśli okaże się słabym człowiekiem”. Powtórzyłbym to jako pointę, a zarazem radę dla wszystkich chłopaków, którzy są lub będą w podobnej sytuacji. Mogłoby to być nawet zapisane w prawie, a już na pewno wałkowane podczas lekcji wychowania do życia w rodzinie. Mówmy więc razem i głośno: zaleca się porzuconym przez ojców synom, gdy tylko ci osiągną pełnoletność, aby jechali szukać ojców, bowiem tylko tak skonfrontują wyobrażenie z rzeczywistością, a nuż znajdą tatę lub, jak w moim przypadku, stracą złudzenia, za to zyskają wiedzę i spokój. Dodam, że wyjazd może być nie tylko inicjacją w dorosłe życie, ale i niezłą zabawą.

Najpierw musiałem jednak przekonać mamę. Pewnie by mi to odradzała, lecz nieoczekiwanie wsparł mnie nie tylko wuj, ale i babcia, i mama nie miała już wyjścia. Ze strachem w oczach zapisała w moim notesiku nieopodalmarsylski adres ojca oraz nie wiedzieć skąd jego numer telefonu, pozawijała w rulon franki, bo wtedy jeszcze nie było euro, i naciągnęła na nie gumki recepturki. Klamka zapadła i w ostatnim tygodniu czerwca autokarem z toaletą i wideo dojechałem do Paryża. Wysiadłem na Place de la Concorde. Miałem iść na Gare de Lyon, skąd odjeżdżał nocny pociąg do Marsylii. Droga przez miasto świateł, serce świata, a przynajmniej niegdysiejsze serce niegdysiejszego świata, dała mi wiele radości. Wspomnę jedynie, bo to historia na inną opowieść, że poznałem kilku ludzi, doświadczyłem wesołych, ale i nieco strasznych przygód. Pamiętam też dwudziestoparoletnią kasjerkę sprzedającą mi bilet. Gdy zakładałem przy niej gumkę recepturkę na rulon z frankami, spojrzała na mnie, jakbym naciągał prezerwatywę.

fot. z archiwum autorafot. z archiwum autora

Koło ósmej rano dworzec w Marsylii czuć było szczyną, dobrą kawą, dobrymi papierosami i umytą podłogą. Uświadomiłem to sobie, gdy wybierałem numer ojca. Po drugiej stronie męski głos przywitał się po francusku, zapytałem, czy mogę mówić po polsku. „Tak”, odpowiedział głos po polsku. „Czy to X?” Głos potwierdził, wtedy przedstawiłem się i oznajmiłem, że będę na dworcu w małej miejscowości za tyle i tyle minut. „Będę tam”, odparł głos i się pożegnaliśmy. Zawsze dodaję sobie trochę czasu, żeby się nie spóźnić, i tym razem byłem pół godziny przed czasem. Podwójna nowoczesna trakcja, ale stacyjka niewielka, schludny peron. Chciało mi się siku, zaciąłem się w supernowoczesnej toalecie i włączyłem alarm. Gdy wyszedłem, wciąż pozostawał jeszcze kwadrans. Usiadłem więc na krawężniku z nogami na ulicy, ruch był mały, i obserwowałem.

Nagle zatrzymał się samochód, wyjrzał z niego czarniawy mężczyzna z brodą i zagadał. Serce chciało mi wyskoczyć z piersi. Mężczyzna powtórzył i czekał. Odpowiedziałem po polsku: „Jestem Andrzej”. Roześmiał się, zrobił gest językiem, takie łachoczące „gili-gili”, i odjechał z piskiem. Na ojca przyszło mi czekać jeszcze kwadrans.

Z samochodu wydobył się mały, siwawy, uśmiechnięty człowieczek. Przywitał mnie jak dawno niewidzianego kolegę. Pojechaliśmy do małego domku, który nazywał swoim „szaletem”; po przygodach z autonomiczną toaletą trudno było mi przyjąć to na poważnie. Już na miejscu przedstawił żonie, szczupłej, jakby zmurszałej, ale sympatycznej i, było to widać na pierwszy rzut oka, inteligentnej. Po czym zaczął opowiadać jakieś przeraźliwe głupoty o sobie, studiach, Krakowie.

Czułem, że nie mogę tam zostać, i poprosiłem, żeby zawiózł mnie do hotelu. Upierał się, ale postawiłem na swoim i przez dwa dni kilka razy jeszcze się spotykaliśmy. Pokazał mi naprawdę uroczą okolicę, morze, wulkaniczne zatoki. Na jednej z takich czarnych plaż powiedział, że specjalnie przed moim przyjazdem zamówił kilka gruzawików z piachem. Użył słowa „gruzawiki”, czyli z rosyjska „ciężarówki”. Czułem się zażenowany i marzyłem już tylko o powrocie.

Miłość silniejsza niż włosy w zupie

Później widzieliśmy się jeszcze raz, po trzech latach. Wysłał do mnie też kilkanaście listów, pisał o przyrodzie, o studiach, a na kopercie kreślił zawijasy i do swojego nazwiska dodawał nowe przydomki, np. „X z wichrowych wzgórz”. Wkładał również drobny pieniądz. Nie zainteresował się za to swoimi wnukami, a jak wspomniałem, jestem ojcem dla czwórki fantastycznych dzieci; więc nieprawdą jest powiedzenie, jakoby nie było dziadków niekochających wnuki. Jednak mój ojciec nie zasługuje na to, żeby znaleźć się w zakończeniu tego tekstu.

Wtedy, w ostatnim dniu czerwca 1999 roku wróciłem do miasteczka na Podlasiu w sam raz na obiad. Mama z babcią podały mi zupę i usiadły obok. Patrzyły na mnie z taką miłością, że już, już, a rozpłakałbym się. Szybko opowiedziałem więc rodzinną anegdotę (mieliśmy takie historie, powtarzane setki razy): kiedy miałem dwanaście lat i włosy zakładałem za ucho, końcówki czuć było rosołem. W tajemnicy zwierzyłem się z tego mamie, a ona zapytała, czy aby za bardzo nie nachylam się nad talerzem. Doszło do mnie, że faktycznie jem szybko i w pozycji, w której moczę kosmyki. Gdy więc tego czerwcowego dnia przypomniałem o tym mamie i babci, nie wiedzieć czemu zamiast śmiać się, rozpłakaliśmy się i zaczęliśmy obejmować. Z dłońmi nad wazą i włosami w zupie – płakaliśmy z miłości.