Koszmarne usytuowanie recenzentki. Same ostre kąty: literatura, przeżycie i warsztat. Na tapecie kolejna powieść wspierana przez autorkę deklaracjami o zbieżności autobiografii z fabułą, pisana „w 70 procentach o niej i dla niej”. I już, bam, co najmniej trzy kredki z podręcznego piórniczka krytyczki literackiej za burtą, bo sądy nad doświadczeniem to przecież parszywa stawka. Jak się wyratować? Zagryźć zęby i napisać coś o straceńczej walce w imię dobra i piękna, czyli jak bohaterka obnaża zwyrodniały system? A może łatwiejszy do zaakceptowania byłby unik z porządku współczucia i ludzkiej (kobiecej, z barykad!) empatii? Krytyczka może kręcić piruety do woli, każda ze strategii i tak skończy się podobnie: tekstem w charakterze zwiędłego dyplomu za sam udział w dyskusji.
Mam chusteczkę haftowaną…
Jak się ostatnio tu i ówdzie okazało, mamy w bańce osób czytających (i/lub piszących) problem z kontekstami, jakie do procesów lekturowych wprowadzają niejasne kategorie prozy z elementami biograficznymi. Czy raczej, jak chciałby dziadzio De Man, problem z figurami odczytywania autobiograficznego i ich granicami. Dopiero co opadł kurz po komentarzach wokół debiutu „Oto ciało moje” Aleksandry Pakieły, już niby wolno było napisać, że trudne doświadczenia autorki wpisywane w strukturę tekstu niekoniecznie muszą ten tekst uwiarygadniać; że poza doświadczeniem jest jeszcze forma, kreacja, język. Czyli literatura. I od nowa. Pół internetu wypowiada wojnę krytyczce, która użyła krytycznych narzędzi do zweryfikowania zastosowanych w tekście strategii. To ta połowa od bronienia ścisłego splotu autorki-narratorki, w którą wszystko poza tańcowaniem w kółku uderza niesprawiedliwie i personalnie. Druga połowa wyzłośliwia się na temat tejże autorki-narratorki, w prozie której pewien impet się po prostu wyczerpał, okazał się literacko i poznawczo wtórny. Ci drudzy mają co prawda mniej lajków, ale za to postulaty o jakościowym tekście i prawie do oceniania książek-jako-książek.
Malwina Pająk, „Wstręt”. Otwarte, 304 strony, w księgarniach od maja 2023
Wydaje się, że właśnie na tle obu tych dyskusji warto rozpatrywać drugą powieść Malwiny Pająk; przyjrzeć się jej w kontekście problemu ze zbrataniem biografii, traumy i narracji, który tak wygodnie się nam ostatnio w prozie rozsiadł. I w kontekście literatury, która w tym wszystkim dostaje rykoszetem po łapach.
Cztery lata po nieźle przyjętym debiucie („Lukier”) Malwina Pająk – blogerka, dziennikarka Agory – publikuje „Wstręt”, opowieść o przemocy cudzej i własnej, która sieje zniszczenie. Przyjrzyjmy się najpierw krótko strategiom marketingowym wokół „Wstrętu”. Umieszczany wszędzie opis powieści składa się w większości z blurbów od czasopism, które – na naszą prowincjonalną skalę – mają pewne przełożenie na kreowanie gustów czytelniczych i wyników sprzedażowych, czyli od „Pisma” i „Książek” „Gazety Wyborczej” (gdzie również ukazała się w-miarę-pozytywna recenzja powieści). Spotkanie z okazji premiery książki poprowadziła z kolei Natalia Szostak, kolejna dziennikarka Agory, której debiutancka powieść „Zguba” zebrała pozytywne opinie właśnie na łamach, tak, zgadłyście, „Wyborczej”. Jak się tak długo kręcę, to mi się potem w oczach dwoi…
Rekwizytornia
Zaczyna się klasycznie, można zgadywać bez czytania i trafić w co najmniej sześć na dziesięć rekwizytów: prowincjonalne miasto, brudno, nudno, nastoletni bunt i palone za kościołem fajki. Klimat trochę jak z powieści Anny Cieplak, jednak bez refleksji nad tym, skąd tam taka beznadzieja. Iza Pierwsza, główna bohaterka i narratorka „Wstrętu”, wpisuje się w klasyczny trop nastoletniej, alternatywnej outsiderki: uczy się pilnie, ale do szkoły na znak protestu i niezależności maluje na powiekach grube krechy, niby ma dwoje przyjaciół, ale tak naprawdę nie znosi wszystkich wokół, she’s not like other girls, bo słucha punka i nie plotkuje o chłopakach. Ale jest coś jeszcze. Po pierwsze: ojciec Izy, policjant, stosuje wobec niej – przy niemym przyzwoleniu matki – przemoc psychiczną i niekiedy fizyczną. Po drugie: Iza ponad wszystko pragnie chudego, lekkiego ciała. Na studiach będzie zmagać się z postępującą anoreksją, a w dorosłości z innymi mechanizmami autodestrukcji, na przykład nadużywaniem alkoholu czy przygodnym, niesatysfakcjonującym seksem („zupełnie jak u Houellbecqa”, bo koleś pracuje na kasie i mówi „poszłem”).
Na początku lektury, co przyznaję z zawstydzeniem, byłam przekonana, że czytam średniawą powieść w nurcie young adult. Coś sklejonego dla protekcjonalnie potraktowanych dziewczyn, które w nieskomplikowanej typologii relacji i zaburzeń odżywiania miałyby odnaleźć jakiś rodzaj wsparcia. We „Wstręcie” występują bowiem bohaterowie i bohaterki emblematy, ich jedyną funkcją jest uosabianie skrajnych cech. Postać „przemoc” gra przemoc, postać „bierność” gra bierność, postać Izy ignoruje przyczyny cudzej krzywdy dla usprawiedliwienia własnego cierpienia. Suwak z opcją kontrastu pociągnięty pod dach, aż piszczy. (Pomysł z gatunkową powieścią dla młodzieży wyparował, kiedy przeczytałam o masturbacji marchwią). Przez kilkanaście następnych stron przekonywałam samą siebie, że cytaty z piosenek Kultu i do bólu pretensjonalne wrzutki z tekstów kultury (od Christiane F., przez Almodovara, aż po Hanekego) są wynikiem samoświadomej gry konwencją, operowania na granicy niewygodnego cringe’u i żartu, że trywializacja to jakiś rodzaj strategii przedstawieniowej. Tu także pudło. Nie zrozumcie mnie źle, kto nigdy nie śpiewał przy ognisku „whisky moo-jaa żoo-noo”, niech pierwszy rzuci kamieniem – jednak wtrącenia, muzyczne cytaty i parafrazy języka liturgicznego (edgy!) nie zastąpią narracji i wiarygodnego wnętrza bohaterów i bohaterek.
Sprawy języka, akcesoriów i jaskrawości przedstawień można zbyć różnicą gustów. Bo chociaż mnie przerabiane na gniewne manifesty fragmenty modlitw czy mechaniczne dialogi bohaterek głównie dziwią i bawią, rozumiem, dlaczego dla wielu osób czytających mogą okazać się istotnym wymiarem lektury. Mnie pewna infantylność języka tej powieści rozczarowała, dla kogoś może świadczyć o sile i komunikatywności przekazu. „Wstręt” trafi zapewne także w ręce wielu osób szukających – albo dla wsparcia, albo sensacji – prozy otagowanej zaburzeniami odżywiania i procesem terapii. I tu właśnie pada najsurowszy zarzut, bowiem opisy zmagań z anoreksją we „Wstręcie” uważam za reprezentację szkodliwą, a nawet potencjalnie niebezpieczną. Za dużo tu narracyjnej waty, niepokojąco niewiele zaś opisów procesów i przyczyn.
Choroba Izy w większości powieści ogranicza się do perspektywy estetycznej (modelki Moss i Jovovich na wzór kanonicznego piękna), jest głównie opowieścią o wyglądzie ciała, nie zaś tym, jaka trauma się poprzez ciało przejawia. Dużo we „Wstręcie” narracyjnych uproszczeń i klisz na temat „modelowej anorektyczki” oraz specyficznego romantyzowania jej zniszczonego, słabego ciała (na przykład czułe, pozytywnie nacechowane słowo „kruchość”). Spotkania Izy z innymi kobietami przynoszą pełne wyższościowej dumy (znów – anoreksja jako cnota) oceny ich ciał, które w większości okazują się obrzydliwe, zaniedbane, po prostu „tłuste”. Iza reprodukuje zinternalizowaną mizoginię i przemoc patriarchatu – najdotkliwiej karze i obwinia właśnie inne kobiety. Ciała jej matki, byłych przyjaciółek i przypadkowych znajomych poddawane są surowej lustracji, co – poza nieprzekonującym zabiegiem narracyjnym – jest także mało wiarygodne w planie psychologicznym. Nie ma w tej powieści miejsca na historię, na rozwinięte doświadczenie, przez co momentami „Wstręt” brzmi jak parodia zaangażowanej feministycznie książki. I może – jak wiele zjawisk związanych z zaburzeniami odżywiania – brak tła w historii Izy dałoby się usprawiedliwić jej pragnieniem pozyskania kontroli czy sprawczości, gdyby nie fakt, że Pająk ograniczyła też obecność innych bohaterek głównie do opisów ich fizyczności.
Autorka przegapiła antysystemowy i wywrotowy potencjał opowieści. Zamiast wiarygodnej walki z reprodukowanymi scenariuszami przemocy i wzajemnego krzywdzenia (na przykład zupełnie niewykorzystana historia Alli!) – powierzchniowa ekspozycja. Postaciom brakuje ukorzenienia, przyczyny, prawdziwego źródła krzywdy. Zupełnie jakby opublikowana wersja „Wstrętu” miała być jedynie szkicem do późniejszego rozwinięcia.
Po prywacie
Malwina Pająk od lat prowadzi bloga (malvina-pe), na którym wielokrotnie opisywała różne aspekty swojego życia prywatnego, korzystając pełnymi garściami z poetyki intymnej konfesji. Pisała między innymi o relacji z przemocowym rodzicem oraz o chorowaniu na depresję i zaburzeniach odżywiania. Teraz publikuje powieść, w której bohaterka po kolei odhacza kolejne punkty z biografii autorki. Zbieżność jest eksponowana i podnoszona w charakterze promocyjnego oręża. Szalenie interesujący splot. Z jednej strony autofikcja (która tradycyjnie jest przede wszystkim FIKCJĄ), bo Pająk zdecydowała się przecież na formę artystyczną, powieściową. Z drugiej zaś coś w rodzaju twórczej praktyki autorewizyjnej czy autrekonstrukcyjnej (w rozumieniu, jakie nadała temu określeniu Inga Iwasiów), kiedy to przepracowanie doświadczenia wydarza się dzięki rozpisaniu (rozsypaniu i dezintegracji) wątków biograficznych podmiotki. I rozterka, bo autofikcja gra bardziej o zachwianie spójną koncepcją „ja”, a autorewizja dąży ku scaleniu, połączeniu kropek.
Zastanawiam się jednak, po co do tego literatura. Przecież emancypacyjny potencjał gestu auto/biograficznego mógłby się równie dobrze (w tym przypadku: lepiej) realizować w dotychczasowej formie. Gniewnego i „sobąpisanego” bloga, który wiarygodność czy fabularną sprawność może mieć w nosie. Mam trochę żal do Malwiny Pająk, że z tak ważnej opowieści zrobiła słabą literaturę. Gdyby tak czujniej, bez tych piórek i fetyszu chudości, ale z postaciami z krwi, z kości, z mięsa… Dajmy już spokój z gloryfikacją rzeczy w papierku. Niektórym sprawom papierek wcale nie robi dobrze. Wiwat gniewne piśmiennictwo bez blurbów!