HISTORIE LUDOWE: Bujać, bajać
Tomasz Kowalski, bez tytułu, 2008 / Fundacja Sztuki Polskiej ING, CC BY-NC-ND 3.0

26 minut czytania

/ Obyczaje

HISTORIE LUDOWE: Bujać, bajać

Antonina Tosiek

Po co tworzyć reportaż o własnym szlachectwie w drugiej dekadzie XXI wieku, kiedy odczarowania wymaga cały paradygmat historii wielkich wydarzeń i wielkich postaci? Michał P. Garapich i Maciej Łubieński udzielają na to pytanie diametralnie różnych odpowiedzi

Jeszcze 7 minut czytania

W marcu stuknęło nam 100 lat od zniesienia na ziemiach polskich stanu szlacheckiego. To i dużo, i właściwie nic, jeśli czytać ten jeden wiek na tle kilkuset lat wyzysku chłopstwa przez klasy panujące. Tymczasem mamy rok 2021, pandemia boleśnie uwydatniła społeczne rozwarstwienia i gliniane nogi gospodarczych kolosów, a postszlacheckie sentymenty, wykarmione i rumiane, nadal spoglądają na nas z okładek i ekranów konferencji online.

Z jednej strony zalewa nas fala publikacji w duchu ludowej historii Polski, bo i Leszczyński, i Rauszer, i Pobłocki (i inne_ni), z drugiej zaś taka na przykład odpowiedź na felieton Szczepana Twardocha dla „Gazety Wyborczej”, w której to Maciej Radziwiłł pisze: „Żywe do dziś ideały i wartości szlachectwa, oparte na jeszcze dawniejszych wartościach rycerstwa – takich jak honor, patriotyzm, pomoc słabym – nie mają nic wspólnego z wyzyskiem”. A potem dorzuca coś jeszcze o tym, że historia ludu jest po prostu nudna, bo gdzie szable, końskie szarże i hetmani? Ziewa nad tobą pan Radziwiłł, historio 90 procent obywatelek i obywateli tego kraju w Europie Środkowo-Wschodniej. W poniedziałek kolejne konferencje i numery czasopism poświęcone poddaństwu, w piątek wywiad o brytyjskich royalsach z Janem Lubomirskim-Lanckorońskim, który do tytułujących go per „książę” dziennikarzy macha z komnat swojej posiadłości. A ustawiony do kamery jest tak, żeby jak najlepiej widoczne były herby i kominki.

Więcej się o tych panach wyzłośliwiać nie będę, bo demokratyczny internet zrobił to w ostatnich tygodniach naprawdę wspaniale. Powyższy horyzont był mi jednak potrzebny dla zobrazowania, w jak dziwny miks wkroczyły dwie opowieści, o których tu będzie mowa, dwie książki-śledztwa autorstwa postpanów: „Dzieci Kazimierza” Michała P. Garapicha oraz „Łubieńscy. Portret rodziny z czasów wielkości” Macieja Łubieńskiego.

Zarówno Garapich, jak i Łubieński dokonali imponującej i żmudnej kwerendy na temat swoich rodów. Obaj sięgnęli po szlacheckie pamiętniki przodków, listy i oficjalne pisma. Maciej Łubieński do dyspozycji miał także zbiory dokumentów poświęconych swojej rodzinie w Archiwum Akt Dawnych. Autorzy pochodzą z dawnych rodzin szlacheckich (choć o zdecydowanie różnym statusie), które utraciły symbole dawnej stanowej hegemonii: tytuły, majątki, lustra w zdobionych ramach. I to by było na tyle w kwestii podobieństw, choć często o obu tych pozycjach rozmawia się w duecie, jakby w analogiczny sposób zabierały głos w dyskusji o postszlacheckich i postchłopskich zależnościach. A mówią przecież zupełnie co innego.

Historie ludowe w „Dwutygodniku”

Ludowa historia Polski zagościła w naszych dyskusjach na dobre. Odkrywamy kolejne obszary przemilczeń, spieramy się o feudalizm, pańszczyznę, wyzysk, niewolnictwo i nie kupujemy już łatwo sympatycznych opowieści o kulturze szlacheckiej. Ale co z tych dyskusji wynika dla współczesności? Jak nasze chłopskie przodkinie mogą nam pomóc w epoce pandemii, prekariatu i kryzysu klimatycznego? Co mamy zrobić z dorobkiem kultury ufundowanym na przemocy? I czy nasze ciała wciąż noszą ślady dawnych lęków?

„Łubieńscy. Portret rodziny w czasach wielkości” to hybryda gatunkowa. Trochę reportaż, trochę powieść przygodowa, trochę historyczna, odrobinę nawet hagiograficzna. Całość otwiera spis bohaterów, lokalizacji i scenografii, czyli chór rodziny Łubieńskich w konstrukcji dramaturgicznej. Zupełnie jak u panów Greków, którzy pisali dla uprawomocnienia obecności i władzy mitu. Bo chociaż autor stara się przepastną kronikę swoich przodków spisać w duchu żartobliwej i samoświadomej rewizji, opowieść o przywilejach i manifestowanej sile jedynie się umacnia.

Łubieński sięga w swoim genealogicznym śledztwie aż do dziesięciokrotnego pradziada. Kogo wśród rodu Łubieńskich nie było?! Politycy, pierwsza zakonnica z doktoratem, oświeceniowa dramatopisarka, interreks epoki Wazów, przedwojenny milioner, minister sprawiedliwości w Księstwie Warszawskim, biskupi, pianistki, posłowie, pisarze… To naprawdę imponujący pochód. A wszyscy bohaterowie i wszystkie bohaterki osobliwe, osobne, działające nieco pod prąd dziejowych konieczności. To też nie tak, że o większości z nich milczała historia i literatura. Łubieńscy są jednymi z głównych bohaterów „Końca świata szwoleżerów” Mariana Brandysa, a poszczególni pradziadowie i wujowie autora mają bogate biografie chociażby w Wikipedii czy w licznych katalogach historycznych.

Autor, świadom wszystkich potencjalnych zarzutów, stawia liczne asekuracyjne zasieki: bo on sam wychował się przecież już nie w pałacu w Zassowie, ale w gierkowskim M4, a tam „ściana z portretami i rzeźba wyglądały skromnie na tle innych PRL-owskich salonów szlacheckich”. Kilka zdań poniżej znajdziemy kolejny unik: „U nas portrety wisiały w ciszy. Nie rozmawiało się o rodzinnej historii, bo rozmowy o arystokratycznym pochodzeniu w PRL-u były zajęciem dla snobów. A w ogóle rozprawianie o wielkich przodkach to przechwałki, a więc coś w złym tonie. Duma i zawstydzenie. Mieszanina wyniosłej wstydliwości i milczącej godności”.

Maciej Łubieński, „Łubieńscy. Portret rodziny z czasów wielkości”. W.A.B., 320 stron, w księgarniach od września 2020Maciej Łubieński, „Łubieńscy. Portret rodziny z czasów wielkości”. W.A.B., 320 stron, w księgarniach od września 2020

Łubieński sam pisze o sobie „postpaniczyk”, „chudopaniczyk” i obficie ubarwia opowieść manifestowanym dystansem wobec swojego szlacheckiego pochodzenia, opisując, jak prosto z ducha postpaniczykowskiego były jego zagraniczne wakacje, wchodzenie do kościoła na Mokotowie przez zakrystię i siadanie w dedykowanych jego rodzinie ławach albo pełne godności i dumy milczenie, kiedy na szkolnej wycieczce koledzy odkryli w muzeum portret jednego z ważnych Łubieńskich. Z tego samego rzędu było też i godne, i milczące niezainteresowanie ojca autora modą na postziemiańskie procesy majątkowe w latach 90.

Jakby tej układanki nie odwracać, jakimi by żartami jej nie ubarwiać, zawsze wyjdzie Łubieńskiemu coś na kształt hasła ze szlacheckiego poradnika: bo i bóg, i honor, i ojczyzna. Każda z postaci w końcu otrzymuje swoje rozgrzeszenie i narracyjny happy end. Tadeusz Łubieński może i był antysemitą, którego dzieci mogły bez żadnych konsekwencji spoliczkować poddanego, ale w drugiej dekadzie XX wieku pisał też rewolucyjne broszury, w których postulował „rolniczą równość klasową” oraz aby każdy właściciel dwustu mórg ziemi odstępował dziesięć procent swoim chłopom. O synu Tadeusza, czyli Konstantym Łubieńskim autor pisze – co zrozumiałe ze względu na emocjonalne przywiązanie do własnego dziadka –  relatywizując ocenę okoliczności jego wydostania się z radzieckiej niewoli oraz wyciszając późniejszą działalność w PAX-ie ramię w ramię z założycielem Ruchu Narodowo-Radykalnego Bolesławem Piaseckim; swój relatywizm wspiera zaś hasłami o „teorii decyzji w czasach terroru”. Jeśli się zatem w „Łubieńskich…” ironizuje i odkrywa tycie rodzinne sekrety, to jedynie w drugim planie – w rolach głównych jest bowiem tradycyjna, wpisana w konserwatywny paradygmat wydarzeniowy, historia o wielkich jednostkach. Ludu tu niewiele. Po prostu się nie zmieścił.

Historię zupełnie spoza głównego nurtu szlacheckich narracji kreśli zaś w „Dzieciach Kazimierza” Michał P. Garapich. Autor idzie jednak o krok dalej niż Łubieński – udaje mu się sportretować bohaterki i bohaterów spoza dychotomii chłopstwo/ziemiaństwo. Tworzy nieformalną genealogię nieślubnych dzieci swojego pradziada, czyli Kazimierza Garapicha z Cebrowa na Podolu. Odkrywa kilkadziesiąt spokrewnionych ze sobą osób, których babkami i matkami były liczne kochanki Kazimierza; chłopki ukraińskiego pochodzenia, które nieraz w zgodzie ze sobą, częściej jednak przerażone pańskim gniewem, rodziły mu nieistniejące w żadnych oficjalnych spisach czy aktach dzieci. To właśnie z historii tych nieuznanych, wzgardzonych córek i synów panów Garapichów powstały „Dzieci Kazimierza”. Garapich reporter otwiera opowieść symbolicznym przekroczeniem – naruszona zostaje granica pomiędzy sferą żywych i umarłych. Prapradziad autora Maciej Garapich – poseł do galicyjskiego Sejmu Krajowego – przenosi kości swoich przodków z chłopskiego cmentarza do dworskiej kaplicy. To gest zaprzeczenia względem kilku przynależności: klasowej, etnicznej i wyznaniowej. Nie będzie mu przecież przodek zalegał w jednej ziemi z prawosławnym chłopstwem.

Sto lat później Garapich autor konsekwentnie odkrywa knute przez pokolenia intrygi i tajemnice swojego rodu. Rozczytuje przekłamane narracje składające się na klasyczną matrycę pamięci polskiego szlachectwa. Maksyma noblesse oblige towarzyszyła kolejnym Garapichom, którzy w oparciu o umiłowanie swojego pańskiego przywileju i zmitologizowanej opowieści o sielskim życiu polskiego ziemiaństwa dokonywali takich, a nie innych wyborów światopoglądowych i politycznych. Następne pokolenia uznanych, „prawych” Garapichów żyją więc w poczuciu krzywdy, ograbienia i niesprawiedliwości, których doświadczali z rąk władzy komunistycznej, znoszącej tytuły i parcelującej szlacheckie majątki.

Dalej klasycznie: bohaterowie kombatanci, internowani i odznaczeni medalami Solidarności spotykają się przy rodzinnych uroczystościach, żeby pożartować z nadzwyczajnej jurności przodka Kazimierza. Ciotka Ella w pamiętniku dedykowanym własnym dzieciom wspomina, że ojciec „miał zawsze równolegle jakąś metresę na wsi, a to kosztowało niemałe pieniądze. Trzeba było tym konkubinom odpisać parę morgów, dać krowę, pomódz [pisownia oryginalna] pobudować się. Spłodził z nimi wiele dzieci nieprawego pochodzenia, tak że każde z nas miało swojego rówieśnika «lewaka»”. Zarówno córka Ella, jak i Paweł, brat tytułowego Kazimierza, kreślą portret dobrego ziemianina o wielkim acz kochliwym sercu. Ludzki pan, bo dawał swoim brzemiennym kochankom krowę i kawałek ziemi. Takie „zadośćuczynienie” trafiało się zapewne tylko tym kobietom, z którymi Garapich nawiązywał dłuższe relacje. Gwałconym ot tak, dla pańskiej uciechy, chłopkom pozostawało jedynie liczyć, że następnym razem jaśnie pan wybierze inną. O tym oczywiście pamiętniki nie wspominają. Pokolenia Garapichów przekazują więc sobie historyjki o licznych „lewakach” i „bastardach” jak pikantną ciekawostkę na prawach dowcipu. 

Michał P. Garapich, „Dzieci Kazimierza”. Czarne, 280 stron, w księgarniach od maja 2019Michał P. Garapich, „Dzieci Kazimierza”. Czarne, 280 stron, w księgarniach od maja 2019

Okazuje się jednak, że bezimienne postaci z kart pamiętników i bohaterowie rzucanych od niechcenia opowiastek to krew z krwi, kość z kości, Garapichowie, którzy nie dość, że zostali zaakceptowani (choć oficjalnie nieuznani) przez swojego ojca szlachcica, to często bawili na dworze, a niektórzy utrzymywali nawet kontakt z Ellą, która swoje nadsyłane do „lewaków” listy rozpoczynała od słów „kochany braciszku”. Polityka szlacheckiej pamięci nie pozwoliła jednak na dalsze przekazywanie tej wstydliwej genealogii. Kiedy więc brat tytułowego szlachciury – Paweł – pisze o „dobrych chłopach”, u których ukrył się Kazimierz w 1939 roku, tak naprawdę na myśli ma jego pierworodnego syna z rodziną. Kiedy Ella wspomina o mieszkańcach Cebrowa, którzy zanosili swojemu ukochanemu panu paczki do więzienia, doskonale wie, jakie były ich imiona oraz że przekazując Kazimierzowi pakunek, odzywali się do niego „tato”.

Śledztwo Garapicha nie stroni od emocjonalnych i bardzo intymnych komentarzy odautorskich. Kolejne podróże na Ukrainę oraz poznawanie wymazanych z kart rodzinnej historii krewnych ukazują ogrom systemowej przemocy, której ówczesne elity dopuszczały się na chłopstwie. Garapich prawnuk stoi w samym środku tej opowieści, przeżywa jej konsekwencje, a co najistotniejsze – czujnie się w nią wsłuchuje. Pod jej wpływem stara się poddać rewizji także struktury i źródła własnej paniczykowskiej tożsamości; tym samym dokonać pokoleniowego rozliczenia win w imieniu Garapichów przodków. Książka jest bowiem ostatnim etapem prowadzonego przez autora śledztwa, który na samym początku nie zakładał jego narracyjnej kontynuacji.

Chociaż „Dzieciom Kazimierza” brakuje literackiej lekkości, humoru i swobody Łubieńskiego, u Garapicha to słowa posłuszne są historii, nie odwrotnie. Łubieński za bardzo się w swojej kronice wdzięczy, za bardzo czytelniczkę kokietuje, przez co traci na wiarygodności. W „Dzieciach Kazimierza” drażnić może czasem narracyjna niekonsekwencja, kiedy autor w duchu upoetycznienia miesza relacje z wyobrażeniami, ale nie miewa się przy tym wrażenia, że historia zostaje zawłaszczona przez sam gest opowieści.

Co w rodzinie, a co zginie

Po co tworzyć reportaż o własnym szlachectwie w drugiej dekadzie XXI wieku? Obaj autorzy udzielają na to pytanie diametralnie różnych odpowiedzi. Łubieński, zdaje się, napisał swoją książkę z ciekawości przeplatanej koniecznością. Jest potomkiem niezwykłych postaci, które pozostawiły po sobie dziesiątki pism, historyjek i kapitał symboliczny gigantycznych rozmiarów. Rodzinie ta książka mogła się po prostu należeć. „Łubieńskich…” przeczytałam z przyjemnością, bo są sprawnie i z rozmachem opisani. Ale Łubieński autor proponuje czytelniczce jedynie dobrze znany schemat w duchu kamyczka do ogródka kultu klasy ziemiańsko-arystokratycznej. Łubieńskim politykom, Łubieńskim artystom i Łubieńskim polityko-duchownym udawało się przez kilkaset lat manifestować mniejszą lub większą władzę, na której ogrom pracowały rzesze ich poddanych. Każdy grał też oczywiście na własny wynik, bowiem biskupowi Łubieńskiemu daleko do Feliksa, który wprowadził prawo do rozwodów wraz z Kodeksem Napoleona. Ale przecież wszystkie te doświadczenia sumują się w opisanej anegdocie, kiedy to babcia Mura zasiada z autorem do pianina i gra, pierwszy raz widząc nuty, „Largo” Haendla.

Wszystko to sprawia, że „Łubieńscy. Portret rodziny z czasów wielkości” to po prostu miłe czytadło, które chociaż bardzo się stara, mimowolnie popada w gombrowszczyznę. I to dość nieszczęśliwą, bo zmiksowaną z perspektywą, za pomocą której opisać można klasyczną relację Wschód–Zachód. Rzecz rozbija się zatem o samo spoglądanie w górę: hierarchie i kulturowe dyspozycje tworzone są przy pomocy oddolnego uznawania ich za punkty aspiracji i dążeń; tyle jesteś wart, ile uda ci się skoczyć wzwyż. I chociaż to perspektywa, którą Łubieński uruchamia raczej nieświadomie, trudno oprzeć się wrażeniu, że dostajemy tę książkę po to, żeby się pozachwycać i powzdychać do wybitnych osobistości, których życiorysy niewiele mają wspólnego z doświadczeniem klasowym większości z nas. A przecież swój obywatelski obowiązek polegający na wielbieniu wielkich postaci historycznych z zabawnymi dykteryjkami w życiorysie odbębniliśmy już w podstawówce. Dajcie żyć, panowie!

W tonie zbliżonym do głęboko zakorzenionej w zarówno pańskiej, jak i chłopskiej świadomości perspektywie góra–dół można odczytać opisywaną w „Dzieciach Kazimierza” scenę, kiedy to nieuznani potomkowie Garapichów (na których we wsi mówi się przecież „Garapichy”) robią remont swojego domu przed przyjazdem „panów z miasta” – Garapichów z linii szlacheckiej. Scena ta uwidacznia nie tyle pański autorytet, co lęk poddanego przed ośmieszeniem, przed sprowadzeniem go do pozycji uległej i bezwolnej.

Tak to się układa. Wysokie wyniki sprzedażowe reportaży niby-nie-ale-jednak-romantyzujących szlachectwo są spoko. Procesy postziemiańskie wytaczane państwu w celu odzyskania majątków, na które pracowali niewoleni chłopi, też są w publicznym dyskursie uzasadnione, bo w tych przypadkach głowę zadziera się w górę. Ale już rozmowa o reparacjach za wieki pańszczyzny to sprawa śmieszna i zyskująca status „intelektualnego eksperymentu”, bo kiedy ktoś patrzy w dół, to widzi podłą uzurpację i jeszcze pewnie kark mu cierpnie.

„Jakie są Twoje motywy? Ciekawość? Zadośćuczynienie? Ekspiacja?” – pytają Michała Garapicha nierozumiejący przyczyny całego zamieszania krewni. Jednoznaczna odpowiedź nigdy nie pada, czytelnicza ocena motywacji bazuje na wywoływanych działaniem i ich narracyjną osnową afektach. Odnajdywanie, nadawanie imion i pewnego pozoru historycznej sprawczości anonimowym dotychczas potomkom Kazimierza nie spotyka się z entuzjazmem szlacheckiej gałęzi Garapichów, z której pochodzi autor. Wielokrotnie cytowane są ich wypowiedzi o „brataniu się z bękartami” czy też – co oburza także cytującego – insynuacje, jakoby ukraińskie chłopki same uwodziły swojego pana w nadziei na otrzymanie w zamian dóbr materialnych. Ale Garapich nie boi się śmieszności swojej rodziny, pozwala więc w pełni wybrzmieć jej „pańskiej” narracji i historyjkom o przywiązaniu do dawno minionych przywilejów. Kiedy więc wuj Garapich przyjeżdża do Cebrowa na spotkanie ze swoją nowo odkrytą nie-rodziną i symboliczny pochówek pradziadka, po czym kradnie z cerkwi lichtarzyk – autor swoje oburzenie i rozczarowanie umiejętnie wpisuje w krytykę szerszej gamy postszlacheckich sentymentów. A wuj nie rozumie, że to zwyczajna kradzież, uważa przecież, że skoro jego przodek ufundował budowę świątyni, to mieszkańcy Cebrowa przywłaszczyli sobie część jego rodzinnego majątku. Widzi w tym po prostu postpańską sprawiedliwość. Czego nie rozumiecie?

Takich zaognionych miejsc w pamięci (i niepamięci) jest kilka. Wuj i ciotka, potomkowie „lewej” linii dzieci Garapichów, przyjmują autora jak „swojego”, starając się tym samym unieważnić granice klasową i etniczną. Wuj pyta jednak od razu, czy przyjechali odebrać mu ziemię, którą po parcelacji dworu i upadku ZSRR oficjalnie wykupił. Obawia się kontynuacji przemocy symbolicznej, której ofiarami ze strony panów padali jego chłopscy przodkowie i on sam.

Kiedy Garapich traci wiarygodność? We wszystkich tych momentach, które odsłaniają jego mimowolnie pański gest. Bo romantyzująca narracja prowadzona w „Dzieciach Kazimierza” to taka trochę budżetowa wersja Garapicha-Kolumba odkrywającego Podole. Ukraina została przez autora uproszczona do kolacji z samogonem i pierogami, podczas której słucha się historii z życia dworu opowiadanych przez dobrych, serdecznych i prostolinijnych chłopów. Sprowadzenie tamtejszych relacji narodowościowych i wyznaniowych do folkciekawostek o kilkugodzinnych mszach w cerkwi czy cytowanie wypowiedzi mieszkańców Cebrowa dla urozmaicenia wypowiedzi „zabawnym” słowem – wszystko to są przykłady orientalizacji. Jednak nawet z nieznośnej opowieści o ubraniu przez autora do przekopywania garapichowskiego grobu lakierków odczytać można konflikt wywodzących się z kapitału i pochodzenia odmiennych habitusów.

Zwyczaje

To właśnie kolizja habitusów stanowi najbardziej przejmującą warstwę opowieści Garapicha. Kradzież lichtarzyka oraz strach przed odebraniem legalnie nabytego majątku – to właśnie zestawienie bazujące na różnicy habitusów. Wuj postszlachcic ma pewną dyspozycję do działania, jest przekonany o swojej racji i przysługującym mu prawie, ponieważ wywodzi się z tradycji sprawczości i podmiotowości. Wuj postchłop jest spadkobiercą paradygmatu poddaństwa, zatem od razu przechodzi do pozycji zależnej, czuje konieczność wytłumaczenia się ze zdobytego wbrew klasowej predestynacji awansowi.

Bo to przecież nie tak, że resztkowa przeszłość – nawet jeśli zawzięcie wypierana – jedynie nawiedza struktury teraźniejszości. One się w sobie nierozerwalnie zawierają. „Dzieci Kazimierza” można zatem odczytywać także jako przykład strategii przepisywania zbiorowej pamięci. Bo przecież wynikający z książki horyzont bezkarnej przemocy względem klasy chłopskiej zawiera się w naszym wspólnym imaginarium, nie stanowi wyizolowanego doświadczenia tylko jednej klasy społecznej. Wszyscy (świadomie lub nie) reprodukujemy mechanizmy czy to kulturowej, czy ekonomicznej, czy też symbolicznej hegemonii.

Dlatego jakoś rozumiem Łubieńskiego, kiedy zdaje się nie czuć postpaniczykowskiego kiczu. Czym innym jest bowiem celowe nim operowanie dla zamanifestowania dystansu i pisarskiej samoświadomości, czym innym zaś statusowa sankcja, jaką niosą w sobie informacje o córce autora, która co prawda w spadku po pradziadku, dziadku i ojcu otrzyma wieczne pióro ze złotą skuwką, ale już grać w tenisa i jeździć konno chciała sama, nikt jej nie przymuszał. Łubieński stanął przed zadaniem właściwie niewykonalnym. W teorii do zrobienia, praktyka jednak wielokrotnie zawodziła. Bo jak wiarygodnie opisać dzieje swojej rodziny, nie biorąc nikogo w nadgorliwą obronę, nie romantyzując wspomnień? Jak niuansować wstyd wątpliwych decyzji i naturalną dumę z pochodzenia?

Przyzwyczailiśmy się do monumentalnych kronik historycznych o szlachectwie, czyli takiej na przykład „Sagi rodziny Czartoryskich” Zofii Wojtkowskiej. Wiemy już mniej więcej, czego spodziewać się po sentymentalnym rodzinnym memuarze, spisanym bardziej w formie laurki czy listu miłosnego dla najbliższych, który przydarzył się w „Sadze, czyli filiżance, której nie ma” Cezaremu Harasimowiczowi. I chociaż Łubieński wpada we własnoręcznie zastawione pułapki, jako kronikarz – pamiętając o specyfice i klasowej orientacji samego gestu – poradził sobie ze wszystkich śmiałków najlepiej. Co jednak poradzę, że mnie jako czytelniczce emocjonalnie i osobiście zaangażowanej w kwestie relacji postchłopsko-postszlacheckich sama sprawność warsztatowa nie wystarcza?

Garapich natomiast traci impet z powodu bezwiednego popadania w narrację zawłaszczającą cudze doświadczenie. Zmusił swoją rodzinę do przyjazdu na Ukrainę i uczestnictwa w symbolicznym pogrzebie wspólnego przodka obu „gałęzi” potomków Kazimierza. I – jak sam przyznaje – niczego to nie zmieniło, nie dokonało się żadne wymarzone pojednanie. Garapich nie wydobył przecież imion nieoficjalnych dzieci swojego pradziada z zupełnego niebytu, przywrócił je tylko na chwilę pamięci swojej polskiej szlacheckiej rodziny, czyli symbolicznie je „uznał”. I właśnie. Czy jego krewnym z Cebrowa taki gest do czegokolwiek się przysłużył? Czy musieli zostać objęci pańską uwagą, aby odzyskać podmiotowość? Nie – doskonale radzili sobie i bez garapichowskiego stempla. Ale sama strategia narracyjna, czujna na to, co wyparte i zapomniane, na przemoc polskiej szlachty wobec poddanych chłopek, domaga się uznania.

W obliczu dziejącej się na naszych oczach dekonstrukcji paradygmatu historycznego, wprowadzania doświadczenia klasy ludowej w tok historii narodowej, tylko świadomie podejmowane strategie emancypacyjne nie wyglądają śmiesznie. Poczty, herbowe pochody i nawet pozornie ironicznie spisywane kroniki – na rzecz owej zmiany nie robią nic. A to nic, czyli manifestacyjny brak, wcale nie jest taki niewinny. Jeśli ktoś rozumie, że przez wieki elity powoływały się na mityczne uzasadnienie swojego przywileju w celu sprawowania przemocy i zawłaszczania przestrzeni symbolicznej, i mógłby coś z tym fantem na swoim małym podwórku zrobić, a nie robi, to dobrowolnie wpisuje się w proces długiego opresjonowania.

Można się z tym kłócić i zarzucać mi, że stawiam humanistyce ideologiczne wymagania, a cała postszlachecka narracja to przecież relikt przeszłości, który nie stanowi ważnego składnika politycznej i społecznej identyfikacji w XXI wieku. A ja na to: obejrzyjcie sobie „Projekt Lady” w TVN. Głównymi jego bohaterkami są młode dziewczyny, które w opinii swojego środowiska „nie zachowują się jak damy”. Za dużo piją, rzucają mięsem, nie potrafią chodzić w butach na obcasie i pyskują mamie, a wszystko to w wersji hard, bo dla telewizji. W każdym sezonie uczestniczki otrzymują od organizatorów nagrodę, w ramach której zapraszane są na bankiet z kawalerami „z towarzystwa”, czyli postpaniczykami herbowego pochodzenia. Jeden odcinek jest zatem poświęcony scenom, w których panowie pod muszkami z niesmakiem patrzą na pijące prosto z butelek dziewczyny o chłopsko-robotniczym pochodzeniu. Serio. A później dziewczyny jadą w odwiedziny do jednej ze starych, arystokratycznych rodzin, żeby zjeść z jej członkami dziczyznę za pomocą sześciu widelców. Problem nie leży w muchach kawalerów, w liczbie widelców ani w dziku (chociaż w nim trochę tak). Problemem jest narracja, którą kreują twórcy programu, jakoby to zdobycie naszyjnika z pereł i umiejętne zjedzenie ptysia stanowiło o faktycznej wartości młodej kobiety. Celem okazuje się nie zdobycie wykształcenia czy rozwinięcie wrażliwości i świadomości społecznej, ale przebranie się za hegemona i czułe szeptanie mu do uszka, że jest wspaniały i zawsze ma rację.

„Projekt Lady” można oczywiście wpisać w tę samą kategorię naszej rodzimej wersji mimikry postkolonialnej co popularność domów w typie dworek polski na przedmieściach Warszawy. Gdyby interpretować te zjawiska jedynie przez pryzmat naśladującego, ignorując nadal dotkliwą obecność naśladowanego, ocena „Dzieci Kazimierza” i „Łubieńskich…” mogłaby być wolna od wielu przywoływanych powyżej kontekstów. Ale w zeszłym roku 30. urodziny obchodziła Angelika Jarosławska po mężu Sapieha, która tytułuje się per „księżna”, a z tej okazji resztki polskiej arystokracji wyprawiły jej urodzinową fetę na kilkadziesiąt osób. Film z owego wydarzenia przedostał się do internetu i, rany, czego na imprezie pani Angeliki nie było?! Tiara, prezydent samozwaniec Jan Zbigniew Potocki, przemowy, kapelusiki jak z Royal Ascot i… obsługa kelnerska we frakach składająca się jedynie z osób czarnoskórych.

Rewizja naszej kolektywnej pamięci historycznej to nie tylko wielkie monografie i smutni historycy na konferencjach online. To także odebranie zawłaszczonych symboli oraz przekłamanych i wypartych traum indywidualnych. Odczarowania wymaga cały poręczny paradygmat historii wielkich wydarzeń i pojedynczych postaci, za których sukcesem czy władzą stały rzesze istnień. Publikacje takie jak „Dzieci Kazimierza” czy „Łubieńscy. Portret rodziny z czasów wielkości” mogłyby mieć w tym swój udział. Musiałyby jednak odrobinę się przesunąć, ustąpić kilka miejsc na swoich rodowych cokołach, trochę przeorientować patrzenie. Bo historia jest po prostu gdzie indziej.