Jest w tym jakaś, przyznajcie, tragiczna ironia. Krytyczkom i krytykom (z narzędziownikiem w spadku po akademii) teoria literatury zupełnie obrzydziła i obśmiała kategorię autorskiej autentyczności czy wiarygodności. Bo pozór, bo kreacja, bo język i trauma po spóźnionym postmodernizmie. Czytelniczkom i czytelnikom, którzy zdają się – w przeciwieństwie do tych pierwszych – literaturę nadal lubić i się nią cieszyć, autentyzm podnosi stawkę odbioru. Wystarczy kilka wizyt na pierwszych z brzegu spotkaniach autorskich czy pobieżne lektury wywiadów z debiutującymi ostatnio prozaiczkami (choćby: Szaulińska, Górska, Pakieła), żeby się o tym przekonać. Celebracja antyfikcji to tendencja cykliczna, nawrotowa, ściśle spleciona z temperaturą politycznych sporów. Sprawa – na całe szczęście! – komplikuje się zawsze w przypadku uruchomienia dodatkowej pisarskiej strategii: gry na rzecz suwerenności ciała i głowy. W taką właśnie układankę weszła Aleksandra Młynarczyk-Gemza, debiutując książką quasi-biograficzną o życiu ze schizofrenią.
Wyprowadzić uderzenie
Aleksandra Młynarczyk-Gemza, „Zapiski wariatki”. Wydawnictwo Miesięcznik Znak, 304 strony, w księgarniach od września 2022
„Zapiski wariatki” to zbiór kilkustronicowych esejów migawek o doświadczeniach kobiety na różnych etapach życia, które spaja ta sama potrzeba: bardziej upodmiotowionego, świadomego i wolnego od systemowych opresji życia. Czasem używa w tym celu tubek butaprenu, innym razem próbuje ratować się tworzeniem (jest artystką z doktoratem na krakowskiej ASP) i bliskością. Sama schizofrenia nie występuje tu jako główna sprawczyni czy architektka zdarzeń – jej obecność determinuje większość zmian w życiu bohaterki i nadaje całości licencję językowej ekstatyczności; jej głównym zadaniem zdaje się jednak uruchamianie pewnej konwencji autobiograficznej. Bunt przeciwko niejawnym, a więc tym podlejszym, formom przemocy.
Trudno uniknąć porównywania debiutu Młynarczyk-Gemzy z fenomenalną książką Christine Lavant „Zapiski z domu wariatów”. I chociaż forma spisanego autobadania mogłaby pozwolić obu tym opowieściom się w pewnym wąziutkim miejscu spotkać, tytuł jest nieco niefortunny. „Zapiski wariatki” są raportem z walki z zupełnie innymi rodzajami opresji; to już opowieść o sprzeciwie wobec autorytarnie ustanawianej normatywności doby późnego kapitalizmu, nowych form kolonizacji ciała i umysłu. Przede wszystkim jednak – przemocy wewnętrznej, do której przyzwyczaiła nas wieloletnia tresura i posłuszeństwo. To czyni właśnie z debiutu Młynarczyk-Gemzy książkę przewrotną, która sprawdza i podaje w wątpliwość tryby naszego czytelniczego i egzystencjalnego doświadczenia. Jeśli bowiem „wariactwo” jest m.in. tym, o czym tu czytamy, to czyżbyśmy wszyscy wypadli już za burtę? Przecież współdzielimy wiele wkurwów i rozczarowań, przecież tak samo dyscyplinujemy własne ciała. Zewnętrzny cerber nie jest nam już potrzebny, zamiast panoptykonu mamy poręczne lusterka: „Służenie odtwarzającemu się cyklowi przemocy to zadanie niemalże oczywiste i honorowe”.
Doprowadzić do wrzenia
Język tekstów składających się na „Zapiski” to trochę wesołe miasteczko: pęd, zmiana kierunku, podatność na wypadanie z torów. Autorka poddaje się nurtowi poszczególnych anegdot i odniesień („bywam jak wodospad lub tornado”), tworzy szkatułkowe historie i obsesyjnie wraca do niektórych rekwizytów. Wszystko jest tu wprost, dosadne i na gorąco, nie ma miejsca na metaforyzowanie doświadczenia czy dystansowanie. A jednak udało się autorce ustrzec przed epatowaniem brutalnością czy – najczęściej przynoszącym przeciwny skutek – dydaktycznym obrazowaniem cierpienia. „Zapisków” nie da się też czytać jako postulatu normalizowania neuroróżnorodności (określenia tego używa w swojej recenzji Paulina Małochleb). Bohaterka spisywana przez Młynarczyk-Gemzę jest w pełni świadoma zarówno swoich systemowych krzywd, jak i przeróżnego rzędu przywilejów. Tytułom o silnym i deklaratywnym nacechowaniu autobiograficznym, które także mierzą się z doświadczeniem pewnego wykluczenia (na przykład „Cukry” Doroty Kotas) czy byciem-w-chorobie („Oto ciało moje” Aleksandry Pakieły), często przydarza się kłopotliwa autowiktymizacja czy ślady mało zniuansowanego rzutu winą w stronę bohaterów tła (w obu przypadkach: portrety rodziców). U Młynarczyk-Gemzy jest o wiele więcej ostrożności i potrzeby zrozumienia; opisując trudne relacje bohaterki z wymagającą i chłodną matką, potrafi dodać: „piszę o matce rzeczy, które są prawdziwe, lecz przecież wiem, że to nie cały jej obraz”. „Zapiskom wariatki” nieco bliżej na szczęście do temperamentu i samoświadomości z „Mięcha” Anety Żukowskiej.
Bo to proza o temperaturze anarchistycznego przewrotu, czyli krwawy (to ważne!) transparent i hasła krzyczane do zdarcia gardła. Młynarczyk-Gemza stara się straceńczo ocalić dla swojej bohaterki skrawki suwerennej codzienności (niewdrożonej w struktury i scenariusze systemowego użycia). Uświęca przedmioty (np. odratowane przed wyrzuceniem ubrania), oswaja przestrzeń (kolejne pokoje, mieszkania i samo miasto) i wymyśla scenariusze potencjalnych żyć nieznajomym. Próbuje odzyskać dla siebie przyjemność z seksu czy atrakcyjności ciała, które co chwila zawłaszcza medykalizacja i uspołecznienie. Kiedy bohaterka „Zapisków…” głodzi się, żeby znów mieć ciało sprzed terapii psychotropami, zostaje uznana za obiektywnie piękną i „swoją” przez neoliberalne środowisko sztuki środka, które zaprasza ją do zdjęć w „Wysokich Obcasach” i występu w „Mieście Kobiet”.
Przeprowadzić sabotaż
To proza pełna zarówno indywidualnego, wyjątkowego dla tej-konkretnej-biografii, jak i wspólnotowego gniewu. Młynarczyk-Gemza przeprowadza atak, dywersję z przestrzeni tekstu na tryby zarządzania czasem i zasobami późnego kapitalizmu oraz jedno z jego głównych zwyrodnień – patriarchat. Opisuje kolejne podejmowane prace spoza kręgu własnych zainteresowań i kompetencji zawodowych, które odbierają jej jakąkolwiek radość i przestrzeń na samorozwój. Z każdej z nich po krótkim czasie rezygnuje, co generuje jeszcze silniejsze poczucie winy, krzywdy i niesprawiedliwości. Stara się jednak podejmować coraz to nowe akty niesubordynacji, nieszkodliwego braku posłuszeństwa, który pozwala rozszczelnić nieco kaganiec własnych i cudzych wymagań. Można by uruchomić tu całą najmodniejszą krytykę kapitalizmu zarówno spod znaku Paula B. Preciado (farmako-porno-kapitalizm), Johnatana Carary’ego (sen jako kapitał), jak i – jak to czyni w swojej fantastycznej recenzji „Zapisków” Marcin Bełza – Byung-Chul Hana (kapitalizm zmęczenia, smart kapitalizm). Najsilniejszy żywioł gniewu i niezgody zawiera się jednak w działaniu z innego porządku, czyli w samym geście autobiograficznym. I tu muszę się radykalnie nie zgodzić z Bełzą – autobiograficzna czy tożsamościowa etykieta wcale tej prozy nie osłabia i nie infantylizuje, jest zupełnie przeciwnie – to właśnie ona wyposaża ją w najbardziej niepozorną, a najsilniejszą broń: kontrolę nad narracją o sobie samej.
Sama autorka podkreśla, że proces pisania miał w sobie coś z oswajania emocji i doświadczeń: „Jakby cała ta praca była wielkim eksperymentem, próbą oddania sobie głosu”. Czytający zgadzają się na udział w odtworzonej formie klasycznego paktu autobiograficznego – zawierzają pozornej/faktycznej obecności autorki w tekście. Współczesne badaczki autobiografii kobiet (choćby Leigh Gilmore, Sidonie Smith, Julia Watson) zwracają uwagę przede wszystkim na emancypacyjne strategie wytwarzania autorskiej tożsamości podczas aktu autobiograficznego. Tekst autofikcji staje się przestrzenią odsłaniania pewnej prawdy o autorce, która ustanawia wywrotowy rodzaj obecności: podmiotowość i sprawczość autobiograficzną. Już nie jest po prostu „wariatką”, jest sprawczynią własnej opowieści o wariactwie. Autorka/podmiotka dokonuje suwerennego wyboru, ustanawiając nowe ramy dla własnego doświadczenia poprzez wybór języka i narracji, pośród których ujawnia się obecna w jej życiu opresja społeczno-polityczna (instytucje, szpital, diagnoza) czy dystrybucja przywileju/władzy (status artystki czy pisarki). Piszącym kobietom od zawsze dostaje się „tożsamościówką” jak najgorszą obelgą, a tu kiks, przewrót i dywersja: w autentycznym doświadczeniu siła.
Czy to znaczy, że nie mam do „Zapisków wariatki” żadnych uwag? Mam ich sporo. Młynarczyk-Gemza wpada czasem na minę wyświechtanego frazesu, opisanego w tonie filozoficznego olśnienia czy językowej efekciarskości. Zdarza jej się wywarzać otwarte od dekad drzwi czy niechcący działać na rzecz pielęgnowania stereotypu o wzajemnej rywalizacji nawet najbliższych sobie kobiet. Może irytować, kiedy bez zrozumienia i ze szczyptą pogardy pisze o tych, którzy się w systemie odnajdują (albo chociaż sprawiają takie wrażenie). Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że to kawał mocnej prozy, rozgrzanej zaraźliwym gniewem.