Cytroneta, kompot i kefir

Antonina Tosiek

„Berdyczów” Marty Kozłowskiej to metafizyczny kryminał detektywistyczny o doświadczeniu „bycia ze Wschodu” i przebywaniu w cieniu imperium

Cytroneta, kompot i kefir

Jeszcze 2 minuty czytania

Cytroneta, kompot i kefir

Jak to się stało, że chłodny styl skandynawskiego designu wypierają polakierowane w zielenie i pudrowe róże komody typu „jamnik”, które jeszcze dekadę temu gniły na osiedlowych śmietnikach, dzisiaj zaś kosztują trzy pensje sektora kreatywnego? A czy wegańska knajpa bez forniru i soku w musztardówce to jeszcze w ogóle wegańska knajpa? Wstydliwe symbole estetyki PRL-u zostały już w pełni rozgrzeszone i wprzęgnięte w procesy dystynkcji gustu czy oczekiwań wobec przestrzeni, a przedmioty odzyskane z konfliktu pomiędzy re- i sentymentem grają teraz w opowieść o klasowym statusie. W rodzimym kontekście społeczno-historycznym te konkretne rekwizyty to jednak bardziej syntaktyka, samo znaczące bez znaczonego. Ale co by się stało, gdyby przedmioty związane z tutejszym doświadczeniem historycznym – opresją, dominacją, krzywdą – wznieciły bunt i postanowiły poznikać?

„Paradygmat Słowiańszczyzny Wschodniej”

W swojej trzeciej powieści Marta Kozłowska znowu sięga po chwyty spoza klasycznego i zgranego repertuaru polskiej prozy ostatnich lat. „Stopa od nogi” (2018) była groteskowo-baśniową powieścią drogi, a „B.Bomb” (2020) surrealistycznym quasi-manifestem pacyfistycznym z wojną w Iraku w tle. Natomiast „Berdyczów” to trochę obie powyższe i do tego metafizyczny kryminał detektywistyczny o doświadczeniu „bycia ze Wschodu” i przebywaniu w cieniu imperium.

Marta Kozłowska, „Berdyczów”. Ha!art, 168 stron, w księgarniach od listopada 2022

Karol Pytanko – Polak, pracownik struktur Unii Europejskiej, czyli „eurokabel” – przyjeżdża do ukraińskiego Berdyczowa, aby zbadać tajemniczy pomór zwierząt w lokalnych gospodarstwach. Konieczności estetyczne i semantyczne robią swoje, więc Pytanko musi: wypić dużo wódki, stwierdzić, że w hotelu śmierdzi „smutkiem lumpeksu”, posłuchać o kacapskim skurwysyństwie i o tym, że w zasadzie nic się nie zmienia, bo NKWD knuje, a choroba popromienna nadal zbiera żniwo. Berdyczów trwa w bezczasie, ani w pełni suwerenny, ani zupełnie zależny, realizuje swoje przeznaczenie przystanku pomiędzy śmiercią a zmartwychwstaniem.

Karol Pytanko otwarcie stawia samego siebie i swoje zmodernizowane przyzwyczajenia w opozycji do „nich” – istot z bezczasu i bezprzestrzeni Berdyczowa. Jeśli się utożsamia, to raczej na prawach sentymentu, romantyzowania jakiegoś wymiaru wspólnego doświadczenia. On jest już jednak unijny, zachodni, goszczący w pokoju „lux” hotelu Wołk. Jego podróż – bez spojlerów! – to trochę odwiedziny znanego, dawno już utraconego świata, który miło podejrzeć, powspominać, za żadne skarby nie przywracać.

U Kozłowskiej pierwsze skrzypce gra jednak inny zawodnik – wspaniały, nieusmyczony i pęczniejący język nadrealnego opowiadania. Nie ma obecnie na polskiej scenie prozatorskiej (w poezji są!) wyobraźni literackiej o choćby zbliżonym rozmachu. Niedobrą prozę rozpędzają czasowniki, za to prozę Kozłowskiej złączki i sploty metafor, skojarzeń, narracyjnych ping-pongów. Proszę mi wskazać bohatera mogącego się mierzyć z Bocheneczkiem – uciekinierem spod ostrza kuchennego noża, który poza własną opowieścią niesie w sobie także całego Ducha Rusi („Chleb. Paradygmat Słowiańszczyzny Wschodniej”), cały autentyzm i romantyczne uniesienie, Gogola, Wernyhorę i hotel Ukraina. Do upostaciowionych przedmiotów – Bocheneczka, sejfu czy Czasu – nie pasuje nawet wyświechtana etykieta antropomorfizacji – Kozłowska potrafi upodmiotowić rzecz poprzez dużo bardziej pozytywny – bo nieludzki – zestaw odniesień.

[templatka]

Z jednej strony mamy fascynującą i przewrotną narrację wypełnioną obecnymi/znikającymi elementami, które stanowią bardziej zaplecze zbiorowej pamięci niż zgraną rekwizytornię postsowieckiego klimatu. Z drugiej jednak zawieszone między kolejnymi obrazami niebezpieczeństwo – fetysz tożsamości i reprezentacji. „Berdyczów” zręcznie rozgrywa napięcie między nieużytecznością i niepraktycznością wymierzoną przeciwko neoliberalnemu (tu: unijnemu, zachodniemu) reżimowi a pozostałościami imperialnej (tu: mocarstwowej) retoryki. Elementy tego świata znikają przecież od czasu Wielkiego Zniknięcia – rozpadu Związku Radzieckiego.

To dlatego kierowniczka hotelu Wołk może i utyskiwać na przeszłość, i prowadzić nielegalny klub piosenki radzieckiej w piwnicy. Relacja z dawnym systemem to dla bohaterów i bohaterek tożsamościowy ekwiwalent wszelkiego doświadczenia: metafizycznego, materialnego. I pewnie z mniejszą ostrożnością śledziłabym te warstwy „Berdyczowa”, gdyby Babcia Odpadka i Dziadek Odpadek byli ofiarami transformacji ustrojowej z Wałbrzycha czy Przasnysza. Są jednak z Ukrainy. Dla osoby czytającej: z Ukrainy, w której od roku trwa wojna.

Bo chociaż Marta Kozłowska (z wykształcenia antropolożka, która „Berdyczów” dedykuje zmarłemu niedawno Wojciechowi Burszcie) ewidentnie bardzo stara się z wyprzedzeniem odpierać wszelkie zarzuty o orientalizację i uzurpację – berdyczowianie i berdyczowianki są w tej opowieści tylko o tyle, o ile ustanawiają swoją tożsamość wobec upadku dawnego mocarstwa i wciąż obecnych wpływów rosyjskich. Ich ukraińskość składa się z resztek rosyjskości. A przecież to nie jest uniwersalna opowieść o długim trwaniu kondycji homo sovieticusa – rzecz rozgrywa się na terenie o bardzo specyficznym składzie narodowym. Jeszcze w latach 50. prawie połowę ludności Berdyczowa stanowili Rosjanie (18,6%), Żydzi (przed wojną stanowiący większość mieszkańców, po wojnie 11,8%) i Polacy (11,7%), dlatego tak ważne wydaje mi się zwracanie uwagi na to, co w tym konkretnym miejscu suwerenne albo chociaż patchworkowe, nie zaś jedynie porosyjskie. Licencja poetycka, powiecie, ja dodam: jasne, nawet ukorzeniona surrealistycznie licencja! Moment wydania książki nie jest jednak bez znaczenia, a wszystko, co jawnie nie ośmiesza kremlowskiej propagandy, odmawiającej Ukrainie odrębności narodowej, od 24 lutego znaczy inaczej. Może Ha!art za długo trzymał „Berdyczów” na półce?

Zastanawia mnie także status bohaterek kobiecych w prozie Kozłowskiej. W „B.Bomb” były właściwie nieobecne, w „Berdyczowie” dla kilku znalazło się miejsce, chociaż zdają się bardziej stanowić kolejną kategorię rekwizytów niż podmiotek opowieści; Kozłowska silnie eksploatuje np. topos „grubej baby” – Wala jest „tuszysta, niedźwiedziowata, dla równowagi chwyta się za co bądź”, a o kobiecie w okienku czytamy: „podaję wypisany druczek, udając, że nie dostrzegam rozmiarów urzędniczki. Tuszy nadzwyczajnej – tak różnej od mięsnej, ziemniaczanej czy chlebowej – tuszy w odmianie tortowej”.

Niewiele krytycznych czepialstw byłoby mi jednak w stanie odebrać czytelniczą przyjemność z tropienia literackich wariacji Marty Kozłowskiej, która naprawdę kapitalnie rozpisuje tajemnicę pamięci przedmiotów, miejsc, skrawków czasu. Jest w tej prozie i duchologiczna melancholia, i rewizjonistyczna niezgoda. Lokal gastronomiczny Randewu, przy kasie cytroneta, kompot i kefir do wyboru. Proszę sobie posmakować.