Tak. Dramat to nie literatura. To znaczy, owszem, „Dziady” są literaturą, „Balladyna”, „Nieboska komedia”, „Wesele”, „Wyzwolenie” – to literatura, no jasne, ale dramat współczesny? Nie.
To znaczy Gombrowicz, Różewicz, Mrożek, wiadomo. Oni tworzyli zawsze literaturę, nawet jak pisali dramaty, sztuki teatralne, scenariusze, jak zwał, tak zwał. No ale to już pieśni przeszłości, to już było dawno, dajcie spokój, wiele się przecież zmieniło. Dramaty, sztuki teatralne, scenariusze – te nowsze – czy one są literaturą? Nie.
„Nasza klasa” Słobodzianka to jest chyba literatura, skoro została wydana w formie książki i dostała Nike. Ale inne współczesne sztuki? Zresztą, to już też było dawno, Słobodzianek zdążył zjeść od tego czasu milion kołdunów, a Nike, która po nagrodzeniu Słobodzianka odetchnęła z ulgą, że ma spokój z nagradzaniem dramatów na jakieś pięćdziesiąt lat, zdążyła przez ten czas dwanaście razy nie nominować do dwudziestki żadnego dramatu.
Ale czy to jej wina, skoro nikt przez te dwanaście lat żadnego dramatu nie wydał? A może jednak wydał? Ale w zbyt małym wydawnictwie! A jeśli w sporym też się zdarzyło? Niemożliwe! A jednak. No to może chodzi o to, że wyszło to w zbiorze dramatów, a jak coś takiego ocenić? Jako zbiór opowiadań? E!
No dobrze, jest jeszcze Dorota. Dorota Masłowska tworzy zawsze literaturę, czy pisze dramat (a każdy wydaje jako osobną książkę), czy felieton, przecież to wszystko jedno. W jej przypadku. No ale wiadomo, ona zaczęła z hukiem i od prozy, a nawet od, za przeproszeniem, powieści (która – jak twierdzą państwo Goncourtowie i pan Booker – jest szczytem literackiego rozwoju ludzkości, a jak mówił pan Focus: widzę szczyt, a za szczytem zaszczyt za zaszczytem), nie dziwota zatem, że potem jej dramaty też traktuje się jak literaturę. No i jest świetną pisarką, po prostu.
Ile czytelniczek i czytelników mają dramaty Doroty i jak wyglądają sprzedażowe słupki jej dramatów, zwłaszcza w porównaniu do sprzedażowych słupków jej prozy (tej najlepszej rapowanej, ale też felietonów)? – pytanie to pozostawiam otwarte. Teksty Doroty są bez dwóch zdań fenomenem i ewenementem, i wciąż bardzo skutecznym magnesem teatralnym, nazwisko Masłowska przyciąga publiczność do teatru jak w Polsce chyba żadne inne. Nie ma w sumie wielkiego znaczenia, czy wystawiany jest dramat Masłowskiej czy jej zaadaptowana proza.
Dramatopisarz, który nie jest Dorotą, albo dramatopisarka, która nie jest Twardochem, nie ma zazwyczaj zbyt wielu czytelników. Jest ich kilkudziesięciu, może dwustu w porywach, głównie psychofanów twórczości teatralnej danej osoby. Jednak, wystawiana na scenach, nie może narzekać na brak odbiorców. Ich jest wielu, to tysiące i dziesiątki tysięcy widzów teatralnych, liczba, o której pisarze nieteatralni i niefilmowi często mogą tylko pomarzyć. Tak więc twórczość tych, powiedzmy, kilkunastu, może dwudziestuparu czołowych polskich dramatopisarek i dramatopisarzy jest konsumowana, wprawdzie nie jako czysta literatura, tylko jako część spektaklu, ale jednak. Jest wypowiadana na scenie i słuchana z widowni.
Zagadkowe jest dla mnie to, że całkiem sporo prozaików też ma po kilkudziesięciu czytelników, nie mają za to żadnych widzów, a jednak duże wydawnictwa nie odmawiają im publikacji. Wielokrotnie od WueLów, ZNAKów i innych megalodonów branży wydawniczej słyszałem, że: Dramat?! Nie, nie! O nie! My nie! Dramat to nie literatura, tak samo zresztą jak dziennik, dziennik to też nie literatura. Tak uważamy my tu, w tym inprincie przynajmniej, to znaczy nie, no tak, Gombrowicz, Mrożek, gdyby pan napisał takie coś jak Mrożek, to tak, ale na razie zostaniemy przy Mrożku, przy Gombrowiczu, to są nasze nazwiska, wie pan, sprawdzone, jakoś tam w miarę sprawdzone. Jakoś te ich dramaty się jeszcze sprzedają, tak samo, powiedzmy, nie najgorzej jak dzienniki, chociaż Mrożek leży już na taniej książce, od czasu do czasu można go tam spotkać jak poleguje, także z tymi dziennikami to różnie, z tymi autobiografizmami, proszę na to uważać, radzę z nimi nie przesadzać, delikatnie trzeba, niech pan napisze coś takiego najlepiej jak Wicha, coś takiego jak Julian Barnes, wtedy pogadamy.
Otóż, pisarzem zostałem, kiedy napisałem książkę prozatorską. Po kilkunastu latach pisania dramatów, wydaniu kilku książek z dramatami i po kilkudziesięciu premierach spektakli na podstawie moich dramatów. To znaczy: przestałem być anonimowy i niewidzialny dla środowiska literackiego. Właściwie, niezupełnie wtedy, gdy książkę prozatorską napisałem, tylko kiedy została wydana, a wydać długo nikt jej nie chciał, bo dziennik to nie literatura, a poza tym do środka zostały też wtranżolone, nie wiadomo po co, dramaty, masakra, a komu to potrzebne, a dlaczego? I to dramaty z podziałem na postaci i z didaskaliami. A więc dosyć formalnie zachowawcze. Bo nie wiem, czy wiecie, ale gdzieś od czasów Becketta teksty dla teatru pisze się bardzo różnie, nie muszą mieć żadnych podziałów na postaci, nie muszą mieć nawet żadnych postaci, nie muszą mieć dialogów i monologów, didaskaliów, albo właśnie mogą mieć same didaskalia, a te didaskalia wcale nie muszą być zapisane kursywą! OMG, WTF, co tu się dzieje?! No normalnie, może sobie osoba dramatopisarska napisać wiersz i powiedzieć, że to tekst dla teatru. I spoko. Może napisać opowiadanie i powiedzieć, że to monodram. Jedne z najbardziej fascynujących w historii teatru materiałów literackich dla teatru to poematy Gertrude Stein. O których mówiło się z początku, że są niewystawialne. Aż przyszedł Bob Wilson i udowodnił, że jest inaczej. Teksty Heinera Müllera, jednego z najciekawszych dramatopisarzy ostatniego półwiecza, to też w zasadzie poematy sceniczne, a sceniczne teksty Jelinek to polifoniczna proza. Okazuje się, że w sumie zachowawczość formalna dramatu wcale nie jest równoznaczna z przystępnością, że wcale nie zachęca, wywołuje raczej poczucie braku specjalistycznych kompetencji czytelniczych i często odstręcza.
W teatrze to w sumie wszystko jedno. Ostatecznie to kwestia reżyserii i dramaturgii, co z danego materiału się wyłoni. No i tak to, mniej więcej, obecnie wygląda. Mam wrażenie, znaczna część współczesnych polskich tekstów wystawianych w teatrach to albo zaadaptowana, zdramaturgowana proza, albo teksty dedykowane, napisane specjalnie dla konkretnego teatru, konkretnej reżyserki czy reżysera, dla konkretnej ekipy aktorskiej.
Kiedy zaczynałem pracować w teatrze, trwała (nadal mi się jeszcze czasem odzywa lekki po niej poszum w głowie) bardzo męcząca dyskusja, złożona głównie z biadoleń teatralnych wujów, że dziś prawdziwych dramatopisarzy już nie ma. Nikt nie chce pisać jednego dramatu latami, nikt nie chce pisać uniwersalnie, nikt nie chce pisać sztuki, która przetrwa próbę czasu, jednym słowem – nikomu nie zależy już na Literaturze Dramatycznej! Wszyscy chcą wszystko na teraz, szybko, reaktywnie, doraźnie, publicystycznie, społecznie, politycznie, ola boga, co to będzie, o boże mój, boże, szukajmy polskiego Szekspira, gdzie jest polski Beckett?!
Tymczasem zamiast polskiego Becketta mamy teksty takich autorek i autorów jak Masłowska, Demirski, Sikorska-Miszczuk, Janiczak, Buszewicz, Czapliński, których wartość literacka, estetyczna, intelektualna jest niezaprzeczalna, nawet, a może zwłaszcza, po upływie czasu. Nie jest moim zdaniem prawdziwa teza stawiana w kółko przez długi czas, że dramat może być literaturą li tylko i jedynie natenczas, gdy będzie pisany z rozwagą i namysłem przez kilka lat, a jego zasadniczym celem będzie uniwersalność, dostojewszczyzna i przetrwanie na stołecznych scenach przez lat sto pięćdziesiąt. Nie jest prawdą, że kiedy do literatury wpełźnie polityka i doraźność (obrzydlistwo!) sztuka w konwulsjach umiera, a dobrze wychowani ludzie dyskretnie wymiotują sobie za kołnierz.
Z drugiej strony, tej niby bardziej progresywnej, grzmiało przez wiele lat, że w ogóle dramatopisarstwo to paździerzowa sprawa, że dramatopisarstwo się zestarzało i zesrało. Że Krystian Lupa powiedział, że dramatopisarz umarł, że playwright is dead, Dramatiker ist tot, że dramatopisarz to jest słowo passé, że dramatopisarz niech spierdala (no ale podobno jest martwy? a, dobra…) i niech się nie pokazuje w teatrze, w teatrze potrzebny jest dramaturg! Ktoś, kto będzie częścią ekipy teatralnej, będzie rozumiał aktorów i spijał słowa z ich ust, będzie tworzył kolaże z rozmaitych skrawków tekstów cudzych i ambalaże z zapotrzebowań reżyserskich.
Ostatecznie okazało się, że wcale nie jest tak, że nikt teraz już w teatrze dramatopisarza i dramatopisarki nie chce. Wręcz przeciwnie, czego dowodem są spektakle na podstawie tekstów Masłowskiej, Demirskiego, Sikorskiej-Miszczuk, Janiczak, Buszewicza i Czaplińskiego. I wcale nie szkodzi, że część z nich jest w teatrze również dramaturżką lub dramaturgiem.
Dramatopisarki i dramatopisarza nikt specjalnie nie chce w świecie literatury. Albo może nawet chce, ale w sumie w świecie literatury nikt ich nie zna. Bo nikt ich nie czyta. Bo się ich nie publikuje. A nawet jak się publikuje, to dzieje się to tak rzadko, tak ewenementalnie, że recenzenci podchodzą do takiej publikacji jak do jeżozwierza, czują się (podobnie jak tak zwany zwykły śmiertelny czytelnik) za mało kompetentni i bezradni wobec tekstu, którego natura wydaje się nie być czysto literacka, którego pełna moc ujawnić ma się dopiero na scenie, w reżyserskiej i aktorskiej interpretacji.
No więc czemu wydawnictwa nie wydają dramatów? Bo ich publikacją od tysięcy lat zajmuje się miesięcznik „Dialog”. I chwała mu za to! Jednocześnie ma to ten znaczący minus, że druk w „Dialogu” pozostaje często szczytem ambicji wydawniczych dramatopisarza, a dla potencjalnego wydawcy jest sygnałem, że w sumie ludzie z branży tekst już w całości przeczytali, nikt więcej więc już go nie kupi.
Ktoś tam czasem komuś coś poza Dialogiem mimo wszystko opublikuje. Przez wiele lat świetną robotę wykonywało wydawnictwo Panga Pank, które skupiało się w sumie na współczesnym dramacie zagranicznym, ale wydało również Rudzką i Walczaka. Nadal wydaje ADiT, w moim odczuciu (bardzo mi przykro) przodując w niewidzialności swoich publikacji. Pisząc ten tekst, odkrywam, dzięki Agacie Dąbek, „Nasze Dramaty” – serię Wydawnictwa Akademickiego. O, wow, dwanaście autorskich zbiorów dramatów w cztery lata! – nie miałem o tej serii pojęcia, mam nadzieję, że wiedzą o niej chociaż ci, których nazwiska pojawiają się na okładkach… No, bardzo przepraszam, ale co to za wydawnictwa, o których nie wiedzą nawet branżyści? Sorry, ADiTcie, Wydawnictwo Akademickie dostaje Grand Prix Braku Jakiejkolwiek Promocji.
Od czasu do czasu coś tam się wydarza pośród wydawnictw niespecjalizujących się w dramacie, a to Czarne wyda Weronikę Murek, a to Wydawnictwo Literackie Masłowską, Krytyka Polityczna Demirskiego (Stary Teatr w Krakowie wydał jego nowsze sztuki w takim nakładzie, że jak już je kupiło te 125 najbardziej zainteresowanych osób z branży, to potem się tej książki kupić nie dało i nadal nie da, nawet z odzysku na Allegro, nie ma szans, więc Stary Teatrze, drugi nakład „Tekstów dla Starego”, please!), a Splot i Lokator mnie. Też, bardzo mi przykro, niewidzialność na wysokim poziomie – w sumie sześć książek, które zostały przeczytane być może nawet przez sześć osób. Okej, był jeden znaczący wyjątek – „Wieloryb the Globe”, ale to chyba głównie dlatego, że to książka zawierająca tylko ten jeden tekst, mogła więc być traktowana jako program do spektaklu, kupowana po spektaklu lub przed spektaklem, taki po prostu pamiątkowy gadżet. Czasem wydaje mi się, że jest to wcale niegłupie podejście do produktu wydawniczego pod nazwą dramat. Możesz sobie kupić program „WSZYSTKO POWIEM BOGU” w Starym albo „W OGIEŃ!” w Słowaku i dostać do rąk cały scenariusz, cały tekst sztuki, literacką część spektaklu do zgłębienia. To chyba fajna opcja. Zwłaszcza dla tych, którzy nie uważają, że jak mogą coś obejrzeć, to już nie muszą czytać.
Ale wydawnictwa, zwłaszcza te duże, dramatów zasadniczo nie wydają, ponieważ czytelnicy ich nie chcą ani czytać, ani kupować. Widziałem nie raz, jak księgarniani poszukiwacze nowości z mieszaniną strachu i obrzydzenia odrzucali wolumin, w którym zauważyli charakterystyczny podział i charakterystyczną kursywę. Nigdzie kursywa nie jest tak odpychająca jak w dramacie. To jest kursywa śmierdząca nudą, cuchnąca informacjami w stylu: na scenie stoi stół, a na tym stole stoi lampka z żarówką, która się świeci, obok lampki stoi stara maszyna do pisania, która…
No dobrze, mało się wydaje książek z dramatami, ale w sumie co z tego? Coś tam sobie jest literaturą, coś tam sobie nią nie jest, coś tam nią jest bardziej, coś mniej, kogo to obchodzi? Literatura to jest przecież rzecz interesująca stosunkowo niewielką grupę ludzi. Cieszmy się więc, że w ogóle ktoś jeszcze cokolwiek czyta, że jeszcze ktoś kupuje jakiekolwiek książki! I ja bym się nawet z tym zgodził. Ludzie wolą czytać powieści, prozę, no to proszę bardzo, trudno, okej. Poezję też czyta niewiele osób. Zasadniczo, według moich chałupniczych badań, poezję czytają głównie poeci. Moja teza brzmi: współczesną polską poezję czytają prawie wyłącznie żyjący polscy poeci. Z dramatem jest gorzej, powiedziałbym, dramat. Bo dramatu nie czytają nawet żyjący dramatopisarze.
Czytanie dramatów jest trudne. Jeśli nie walą nas po oczach te nudne didaskalia ze stołem i lampką, to nasz mózg musi wykonać ciężką pracę. Trzeba sobie dużo nawyobrażać, dużo więcej niż w powieści dopowiedzieć, trzeba się stać na czas lektury reżyserem i wyreżyserować sobie w głowie swój własny spektakl. W tym tkwi zasadniczy potencjał dramatu jako literatury, która działa na nas i rozwija nas zupełnie inaczej niż proza. Film w naszej głowie przy czytaniu prozy kręci się znacznie gładziej. Ale nikt tego w szkole nie uczy, szkoła raczej porażająco zniechęca do czytania w ogóle, a co dopiero do czytania poezji czy dramatu. No więc poczucie niekompetencji czytelniczej po raz kolejny.
Tymczasem – teraz będzie światełko nadziei w mrocznym tunelu obrzydzenia do dramatu i ogólnej beznadziei stanu polskiego czytelnictwa – coś tu się ostatnio nagle jakby odishbelowało, kiedy Cyranka wydała „Żywot i śmierć pana Hersha Libkina w Sacramento w stanie Kalifornia”. Coś nagle zaiskrzyło, kiedy czytelnicy przeczytali w mojej książce prozatorskiej ukrytą tam sztukę teatralną „Stanisław Lem vs Philip K. Dick”. Nagle ci zwykli i ci zawodowi czytelnicy wykrzyknęli zgodnym chórem: Wow, jaki ten współczesny dramat polski jest bardzo fajny! Jaki bardzo śmieszny, jaki bardzo ciekawy! I to się w sumie dobrze czyta! No szok, kurczę, to jest fajne do czytania! Ja cię kręcę, gdzie znajdę tego więcej?!
No dobrze, nie czytamy, bo nie wydają, nie wydają, bo nikt nie czyta. Nikt nie czyta, bo nikt nie poleca, nikt nie poleca, bo nikt nie wydaje i wydaje nam się, że się na tym zupełnie nie znamy. Nikt nie wydaje, bo nie ma nagród dla opublikowanych dramatów. Tak. Tak uważam. Gdyby były nagrody (i osobne kategorie dla dramatu w nagrodach), to nawet jak się wydawnictwu nie sprzeda, można powiedzieć górze: Okej, nie zarobiliśmy kokosów, ale patrzcie na te nominacje, niech żyje wreszcie prawdziwa niekalkulowalna sztuka, patrzcie, jaki prestiż, przecież nie tylko słupkami sprzedaży żyje nasze wydawnictwo, przecież liczą się również słupki prestiżu!
Jestem pewien, że tak to działa, im więcej nagród, tym chętniej się wydaje. W końcu poezji nikt nie czyta, a wydaje się ją w Polsce tonami. Bo jest mnóstwo konkursów stricte poetyckich, a każda poważna nagroda ogólnoliteracka ma kategorię: poezja.
Wystawianie polskich sztuk współczesnych od dwudziestu paru lat jest ściśle powiązane z Konkursem na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Mam ogromny szacunek dla twórców tego konkursu, to dzięki niemu nastąpił boom na nowe dramaty, dyrektorzy i reżyserzy zaczęli zamawiać nowe teksty, przestali się bać ryzyka finansowego i artystycznego. Bo konkurs zapewnia również obecność krytyków na spektaklu, branżowe recenzje, refundacje części kosztów, no i, oczywiście, nagrody, wyróżnienia, prestiż! Dla twórców oraz dla teatrów, które odważyły się zamiast Fredry i „Szalonych nożyczek” zrobić coś zupełnie współczesnego i ambitnego.
Postuluję zatem kategorię dramat dołączyć do dużych nagród literackich. Nagrodo Nike, zauważaj dramaty! Nagrodo miasta stołecznego Warszawy, masz już nawet kategorię komiks (komiksów artystycznych, powieści graficznych wydaje się w Polsce sporo, chociaż grono czytelników, a zwłaszcza nabywców, jest wąskie), pora dosztukować sztuki teatralne! Nagrodo Literacka Gdynia, masz co prawda młodszą siostrę, Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną, ale moim zdaniem to niezbyt dobrze, że jesteście osobnymi bytami. To tylko wzmaga poczucie, że dramat jest czymś innym niż proza, poezja, esej i przekład. Że dramat przynależy tylko i wyłącznie do świata teatru. Że dramat to nie literatura.