Mychajło Krajs i Mojsze Zejew to ta sama osoba. Wszyscy go w Czerniowcach świetnie znają. Jest opiekunem synagogi w Sadhorze, na przedmieściach miasta. Nie pełni tam żadnej religijnej funkcji. Sam siebie nazywa zawhosp, co można przetłumaczyć jako zarządzającego gospodarza. To właśnie dzięki niemu synagoga i życie duchowe oraz społeczne wokół niej świetnie funkcjonują. Jest zwykłym członkiem tamtejszej gminy żydowskiej, nie pobiera wynagrodzenia za swoje zaangażowanie. Wręcz dokłada z własnych pieniędzy. Zarabia, prowadząc prywatną firmę. Z zawodu jest inżynierem, ma zakład, który produkuje maszyny do wyrobu galanterii tekstylnej: sznurówek, wstążek, lin. Ale nie żali się, więcej i tak stąd dostaje, niż sam wkłada. – Wszystkie piękne momenty w moim życiu są związane z pracą tutaj – zapewnił mnie.
Komsomolec nie wierzy w Boga
Kiedy się spotkaliśmy, organizował właśnie fetę, coroczne obchody dnia pamięci cadyka Izraela Friedmana, który założył tutejszą gminę chasydzką. Friedman osiadł w Sadhorze w latach 40. XIX wieku. Wcześniej działał w Różynie, na Żytomierszczyźnie, która wówczas znajdowała się w imperium rosyjskim. Z Rosji uciekł, ponieważ został oskarżony o nasłanie płatnych zabójców na dwóch donosicieli. Znalazłszy się na terytorium Austrii, napisał do cesarza z prośbą, by udzielił mu zgody na pobyt w swoim państwie. Cesarz nie tylko się zgodził, ale jeszcze podarował mu kawałek ziemi w Sadhorze właśnie, która stała się nową siedzibą cadyka. On zaś wolał położoną na uboczu wieś niż pobliskie Czerniowce. Bał się bowiem, że reformatorsko nastawieni czerniowieccy Żydzi mogliby sprowadzić na złą drogę jego konserwatywnych współwyznawców, którzy szybko ściągnęli za nim na te tereny. Sadhorska gmina zaczęła się rozrastać. W początku lat 50. XIX wieku, niedługo po śmierci Friedmana, wybudowano nową, wspaniałą synagogę, w której gmachu, odrestaurowanym kilka lat temu, rozmawiałam z Mychajłem.
W poprzednich tekstach Ludwika Włodek pisała dla „Dwutygodnika” ze Lwowa oraz Iwano-Frankiwska:
„Ukraina szykuje się do zimy”,
„Ta sama wojna”,
„Nowe życie dla uchodźcy”.
Następnego dnia mieli tam zjechać chasydzi z całego świata na wspólne modły i wielkie przyjęcie. Mychajło nie tylko opowiadał mi o sobie, ale też dyrygował przygotowaniami. W synagodze mieszkało kilkudziesięciu uchodźców. Pochodzili z różnych części Ukrainy objętych wojną, niektórzy byli Żydami, ale większość nie. Na czas obchodów Mychajło znalazł im inne lokum. Nie chciał, żeby uroczystości zakłócały im normalne funkcjonowanie, poza tym musiał gdzieś umieścić co ważniejszych gości przybywających na obchody. Pilnował tymczasowej przeprowadzki, koordynował godziny przylotów poszczególnych chasydzkich VIP-ów z wyjeżdżającymi po nich kierowcami. A także ustalał menu i przede wszystkim czuwał nad tym, aby przygotowania przebiegały sprawnie i bez kłótni. A problemy wisiały w powietrzu. Do głównej sali synagogi, w której rozmawialiśmy, co chwilę ktoś wbiegał, a to donosząc, że w kuchni już jest za dużo osób i nic nie da się znaleźć, a to, że czyjaś zaplanowana od dawna marszruta uległa nagłej zmianie.
Z różańskiej dynastii chasydów wywodzi się matka Mychajła. Ojciec też był Żydem, spod Chocimia. Mychajło urodził się w 1961 roku, w Czerniowcach. Jego babcia od strony taty bardzo nalegała, żeby nazywał się Mojsze, na cześć jej ojca.
Mychajło Krajs przed synagogą w Sadhorze / fot. L. Włodek– Mama nie chciała mnie zapisać jako Mojsze, bała się, że będę miał przez to problemy – opowiadał mi. – Związek Radziecki początku lat 60. nie był najlepszym państwem dla ortodoksyjnych Żydów. Ale teściowa bardzo nalegała. W końcu mama znalazła sposób, żeby ją odwieść od tego pomysłu. W owych czasach był bardzo popularny mistrz szachowy Michaił Tal, Żyd z Rygi. „Jego też na pewno rodzina nazywa Mojsze, a jednak zapisali go Michaił”, powiedziała mama babci, co ostatecznie przekonało ją do tego, że moje żydowskie imię niekoniecznie musi się znaleźć w oficjalnych papierach. I tak zostałem Michaiłem. A potem, już w niepodległej Ukrainie, Mychajłem.
Mychajło już w dzieciństwie wiedział, że jest Żydem. Pierwszym jego językiem był jidysz. Gdy poszedł do szkoły, zaczął używać rosyjskiego. W mieście w owych czasach nie istniało raczej żadne żydowskie życie duchowe, tata tylko czasem brał go do synagogi. Na święta mama robiła żydowskie potrawy. Nie znali zbyt dobrze wszystkich teologicznych szczegółów, ale obchodzili Purym, Pesach i inne. Na studia musiał pojechać do Rygi, w Czerniowcach mu odmówili, oficjalnie dlatego, że miał rodzinę za granicą, ale najprawdopodobniej właściwy powód był taki, jak sam uważa, że był Żydem.
W czasie studiów w Rydze postanowił raz iść na Purym do tamtejszej synagogi. Zobaczył, że w czasie modlitwy błyskają flesze – to KBG fotografowało ludzi. Jego też. Wkrótce potem dostał wezwanie do dziekanatu. Dowiedział się, że komsomolec nie może wierzyć w Boga. To była oficjalna część rozmowy. Potem dziekan zniżył głos i powiedział mu, już prywatnie, że wszystko będzie dobrze, tylko żeby już więcej do tej synagogi nie chodził. – To był Łotysz – wyjaśnił mi Mychajło – też niespecjalnie zapewne kochał tę naszą władzę radziecką.
Ukraiński patriota
Ze mną Mychajło vel Mojsze rozmawiał wyłącznie po ukraińsku. Bo przede wszystkim, jak mi wytłumaczył, jest jednak wielkim ukraińskim patriotą. – W pierwszej kolejności czuję się Ukraińcem, Ukraińcem żydowskiego pochodzenia – zapewnił mnie i opisał swoją niedawną rozmowę ze znajomym, wybitnym ukraińskim historykiem, Jarosławem Hrycakiem. Razem stwierdzili, że w pełni uformowany naród można poznać po tym, że Żydzi zaczynają być dumni, że są jego członkami. Mychajło jest dumny z tego, że jest Ukraińcem.
– To radziecka propaganda stworzyła mit ukraińskiego nacjonalisty antysemity. Pracowała nad tym przez dziesięciolecia. Zupełnie jakby to Ukraińcy urządzili Holokaust, nie Niemcy – opowiadał mi Mychajło, wspominając wojenne losy swojej rodziny. – Do Czerniowców Niemcy weszli stosunkowo późno, dopiero po dwóch tygodniach od rozpoczęcia wojny z ZSRR, w lipcu 1941 roku. Tutejsi Żydzi, a było ich w mieście blisko 40 procent, nie wiedzieli prawie nic o antyżydowskiej polityce Hitlera. Często byli świetnie wykształceni na austro-węgierskich uniwersytetach, doskonale mówili po niemiecku, a jidysz, bywało, że się wstydzili. Wielu cieszyło się, że po barbarzyńskich Sowietach wreszcie pojawili się kulturalni Niemcy. Tymczasem ci kulturalni Niemcy od razu zaczęli rozstrzeliwania. Czerniowce leżały na uboczu, więc mieli poczucie, że mogą tu sobie na wszystko pozwolić. Zabijali ludzi w biały dzień, na ulicy, a 6 lipca w okolicy wsi Biła zamordowali kilkuset Żydów, łącznie z głównym rabinem Czerniowców. W każdym społeczeństwie jest grupa ludzi, którzy wykorzystują takie prześladowania, żeby zarobić, wybić się lub po prostu dręczyć dotychczasowych sąsiadów. Ojciec opowiadał mi, że Ukraińcy wcale nie byli gorsi od innych. Wręcz przeciwnie, byli tacy, którzy im pomagali. To przecież rumuńskie państwo wykończyło własnych Żydów, a i tutejsi Rumuni nie byli lepsi. Mimo to na świecie pokutuje właśnie mit Ukraińca antysemity. Do dziś. Rozmawiałem ostatnio z jakąś ciotką z diaspory i ona mi mówi, po rosyjsku, bo jidysz dawno zapomniała: co ty tam siedzisz z tymi ukraińskimi nacjonalistami? A ja jej na to: ciotko, a co ty tam siedzisz z tymi niemieckimi faszystami? – i wybuchnął śmiechem na wspomnienie własnej riposty.
W pierwszy dzień wojny zadzwonił do Mychajła Mordechaj Szolom Josef Friedman z Jerozolimy, potomek cadyka. Przypomniał mu proroctwo swojego pradziadka, który mówił, że Sadhora po stu trudnych latach później będzie bezpieczna. I przewidział, że w Czerniowcach będzie wielu uchodźców. Poprosił Mychajło-Mojsze, żeby zrobił dla nich miejsce w synagodze. Mychajło zapytał, czy ma przyjmować tylko Żydów, i usłyszał w odpowiedzi: Mojsze, jest wojna, teraz wszyscy są Żydami, przyjmuj wszystkich, kogo się da.
Muzeum bukowińskiej diaspory w Czerniowcach / fot. L. Włodek
Sam Mychajło po 24 lutego ani chwili się nie wahał, czy ma zostać w Ukrainie. To było dla niego oczywiste. Ma żonę Ukrainkę, troje dzieci tu wychował. Rozważał nawet, czy nie iść do armii, ale oboje z żoną uznali, że będzie bardziej przydatny na miejscu, w Czerniowcach i w Sadhorze. Wtedy zaproponował żonie, żeby pojechała za granicę, ale ona mu na to odpowiedziała: Jak mam jechać, skoro mam dziecko na wojnie?
Bo do ukraińskiej armii zaciągnął się ich średni syn. Kiedy rozmawialiśmy, był gdzieś pod Chersoniem (to było jeszcze przed wyzwoleniem tego miasta przez siły ukraińskie). Na początku przysyłał zdjęcia w mundurze. – Wtedy pewnie był jeszcze na tyłach i dlatego się chwalił – uważa Mychajło. – Teraz jest w samym epicentrum wojny, fotki w mundurze i z karabinem się skończyły. Matce mówi, że jest daleko od frontu, ze mną jest trochę bardziej szczery, ale i tak pisze oszczędnie, tylko tyle, ile musi. Zapewne nie chce nas stresować, ale ja i tak czuję, że robi niebezpieczne rzeczy. Wcześniej kilka lat pracował w Izraelu, proponowali mu repatriację, ale odpowiedział, że jego ojczyzną jest Ukraina.
Drugi syn, najstarszy, już kilka lat temu wyjechał do Stanów. Trzy lata uczył się w jesziwie, ożenił się z nowojorską Żydówką. Niedawno wzięli ślub, bardzo tradycyjny. Mychajło żałuje, że nie mogli z żoną na niego pojechać. Syn zajmuje się biznesem. Teraz robi zbiórki na ukraińską armię. Obiecał też rodzicom, że tak wychowa dzieci, żeby mówiły po ukraińsku. A najmłodszy syn Mychajła jest jeszcze dzieckiem, ma 15 lat, chodzi do szkoły w Czerniowcach.
Naród polityczny
Po rozmowie pojechaliśmy z Mychajłem na cmentarz w Sadhorze. Pokazał mi grób cadyka Friedmana. Było nadzwyczaj ciepłe październikowe popołudnie. Buki porastające okoliczne wzgórza miały piękny złotobrązowy kolor. Plan był taki, że wrócę sobie z Sadhory do Czerniowców taksówką. Ale zadzwonił telefon. – Ce moja drużyna [to moja żona] – wyjaśnił mi, zanim odebrał. Okazało się, że musi i tak po coś wrócić do miasta, więc przy okazji może mnie podrzucić.
Po drodze opowiadał mi o domach różnych grup etnicznych, które powstały w Czerniowcach jeszcze w czasach austriackich, przed I wojną światową. Jest tam dom polski, ukraiński, niemiecki i rumuński. Jest też żydowski. Dziś domy należą do miasta, pełnią funkcje domów kultury. Mychajło zdradził mi, że wspólnota żydowska będzie starała się o zwrot domu. Podobno odkryto, że pełnił też funkcję synagogi. – Nadal jednak dom będzie otwarty dla wszystkich – zapewniał mnie.
Fasada domu żydowskiego w Czerniowcach / fot. L. Włodek
Na fasadzie domu jest wyrzeźbiona gwiazda Dawida. Wiszą tam też nie tylko żółto-niebieskie, ale i malinowo-czarne flagi. Te ostanie bardzo przeszkadzają części polskiej prawicy, bo kojarzone są z UPA. Czerniowieckiej wspólnocie żydowskiej jednak nie przeszkadzają w ogóle. Dla nich, jak dla wszystkich współczesnych Ukraińców, te flagi oznaczają po prostu wolną, niepodległą Ukrainę, z którą oni, jako ukraińscy Żydzi, się utożsamiają.
– Ukraina stworzyła naród polityczny – opowiadał mi Mychajło, kiedy już wjeżdżaliśmy na brukowane ulice centrum Czerniowców. – Tu się liczy obywatelstwo, nie etniczność. Krymski Tatar, czy ja, Żyd, jesteśmy dziś takimi samymi Ukraińcami. I nikogo to nie dziwi. Trochę tak jak we Francji nikt się nie dziwi czarnoskórym Francuzom. Zresztą teraz to i my mamy sporo czarnoskórych Ukraińców.
– No i macie prezydenta Żyda – wtrącam.
– Tak – zgadza się ze mną. – To opowiem pani na pożegnanie jedną zabawną historię – zaproponował. – Jeden znajomy z Czerniowiec strasznie narzekał na poprzedniego prezydenta. „Ten Żyd, Poroszenko, to zdrajca, skorumpowany, taki owaki”. Tłumaczyłem mu, że Poroszenko nie ma z żydostwem nic wspólnego. Kiedy wybory wygrał Zełenski, ten sam człowiek był zachwycony „No wreszcie, taki fajny, młody, uczciwy”. A ja mu na to, że akurat Zełenski to jest Żyd. Nie chciał mi uwierzyć.
Wkrótce potem byliśmy na miejscu. Wysiadłam z samochodu, pożegnałam się z Mychajłem.
Głód najnowszej historii
To był piękny dzień. Poza porannym, nie było już ani jednego więcej przeciwlotniczego alarmu. Spotkałam się z Lilią Szutjak, dziennikarką i wykładowczynią akademicką z Czerniowców. Wzięła mnie do najsłynniejszej czerniowieckiej, a może i ukraińskiej, księgarni – Bukinist. Prowadzi ją Marina Lwowna Libanowa. To kobieta legenda. Zna cały ukraiński świat literacki i wszyscy ją znają. Na dodatek jest mądra, zabawna i bardzo gadatliwa. Przy czym jednocześnie przenikliwa i czuła, tak dla swoich rozmówców, jak dla tych, o których opowiada. Ściśle współpracuje z literackim festiwalem Meridian Czernowitz. Jej księgarnia to także antykwariat. Są tu wszystkie najciekawsze książki współczesnych ukraińskich autorów i autorek, a także dużo archiwalnych perełek.
Marina Lwowna Libanowa / fot. L. Włodek
Opowiedziała mi, że po 24 lutego pojawili się nowi klienci, uchodźcy. – Starsi pytają o książki po rosyjsku, młodzi biorą tylko ukraińskie. Książki dla dzieci też sprzedają się tylko ukraińskie. Wzrosło zainteresowanie literaturą historyczną, zwłaszcza tą o historii najnowszej.
To dlatego na wierzchu oprócz najnowszych książek Sofiji Andruchowycz czy Andrija Bodnara leżały biografie Jewhena Konowalca czy Stepana Bandery. Także jej, czerniowieckiej Żydówce, ukraiński nacjonalista Stepan Bandera mniej przeszkadza niż niektórym polskim politykom.
Po wyjściu z Bukinista poszłyśmy z Lilią na główny deptak miasta, ulicę Olgi Kobylańskiej, ukraińskiej pisarki i publicystki, jednej z pierwszych ukraińskich feministek. Była jeszcze oświetlona. Zjadłyśmy dobrą kolację w jednej z modnie urządzonych restauracji, popiłyśmy winem Black Odessa. Prawie nie rozmawiałyśmy o wojnie. Raczej o pracy na uczelni, o prawdzie w reportażu i o Kapuścińskim, o którym Lilia pisała kiedyś pracę dyplomową.
Dopiero ciemność, która uderzyła mnie, kiedy po półtorej godzinie wyszłyśmy z restauracji, przypominała mi, że trwa wojna i że Czerniowce – mimo że uchodzą za najbezpieczniejsze miasto Ukrainy – też są nią dotknięte, a ci ludzie, jeszcze przed chwilą tak liczni na Kobylańskiej, to nie turyści, a wojenni uchodźcy.
Nadchodziła noc. Tak samo czarna i dla Mychajła, i dla Mariny Lwownej, i dla wszystkich mieszkających w tym mieście potomków tutejszych Żydów, Niemców, Polaków i Rusinów, i dla mówiących po rosyjsku uchodźców z Charkowa, i dla mówiących po ukraińsku od dziecka mieszkańców bukowińskich i podkarpackich wsi. I wszyscy oni musieli spędzić kolejną noc, martwiąc się o bliskich na froncie, o opał na zimę, o krewnych i znajomych w innych, częściej ostrzeliwanych miastach kraju. Wszystko dlatego, że czuli się narodem, politycznym, świadomym swoich praw narodem Ukrainy, a nie częścią ruskiego miru.
*
Tekst powstał w ramach projektu Re: Open Ukraine prowadzonego przez The Institute for Central European Strategy.
Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural Foundation, Instytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego, Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego oraz Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.