Nowe życie dla uchodźcy
Iwano-Frankowsk / fot. L. Włodek

23 minuty czytania

/ Obyczaje

Nowe życie dla uchodźcy

Ludwika Włodek

Iwano-Frankiwsk, podobnie jak inne miasta na zachodzie Ukrainy, stały się nowym, tymczasowym domem dla wielu uciekinierów ze wschodu i południa kraju

Jeszcze 6 minut czytania

– Nikomu nie życzę takich przeżyć. Straciłem mieszkanie i biznes. Ale to nic, najważniejsze, że żyję, że żyją moja żona i dzieci. Mój przyjaciel był w piechocie morskiej, brał udział w obronie Azowstali. Teraz jest w rosyjskiej niewoli. Czekają na niego żona i dzieci. Drugi mój przyjaciel zginął w czasie obrony Azowstali. Pochodził z Doniecka. Przeprowadził się do Mariupola w 2014 roku. Był w armii, potem przeszedł do cywila. Ale po 24 lutego znów się zaciągnął. Miesiąc temu dowiedziałem się, że zginął. Osierocił żonę i dzieci. To właśnie prezent od niego – Wołodia pokazał mi swój przegub, a na nim duży sportowy zegarek. Na drugiej ręce miał bransoletkę z niebiesko-żółtych nitek, prezent od córki.

Czuć się wolnym

Nazywa się Wołodymir Tkaczenko. Urodził się i wychował w Mariupolu. Od 2013 roku miał tam firmę specjalizującą się w systemach alarmowych i bezpieczeństwa. Zatrudniał kilkanaście osób. Rozmawialiśmy w Iwano-Frankiwsku w kawiarni na terenie Promprylad Renovation. To poprzemysłowy gmach zaadaptowany na centrum biznesowo-społeczne. Wołodia jest jednym z kilkudziesięciu biznesmenów – uchodźców, którym Promprylad, w ramach swojego projektu Save Business, uruchomionego po 24 lutego, pomaga w odbudowaniu firmy. Nie było akurat prądu, więc nie działał internet. Wołodia nie mógł mi pokazać zdjęć swojego zniszczonego biura i mieszkania, które wysłali mu znajomi. Opowiadał mi, jak trafił do Iwano-Frankiwska.

Jego tata pochodzi spod Kijowa, jest ukraińskojęzyczny, mama z Syberii, zawsze mówiła z nim po rosyjsku. On sam do 2014 roku też używał głównie tego języka, ale ze względu na rosyjską agresję w 2014 roku całkowicie się przestawił. Teraz już mówi tylko po ukraińsku. Chociaż nie godzi się na wytykanie palcami tych, co zostali przy rosyjskim. – Tu, na zachodzie, ludzie często nie zdają sobie sprawy, jak wygląda życie na wschodzie kraju. Nie jesteśmy winni, że urodziliśmy się i wyrośliśmy akurat w Mariupolu. Niech ci, którym przeszkadza rosyjski, pojadą do naszych chłopców, którzy walczą na froncie, i im powiedzą, że nie są prawdziwymi patriotami, bo mówią po rosyjsku.

Wołodymir Tkaczenko / fot. L. WłodekWołodymir Tkaczenko / fot. L. Włodek

W 2014 roku Wołodia należał do tych obywateli, którzy aktywnie przeciwstawiali się zajęciu miasta przez Rosjan. Kiedy wiosną 2014 roku Mariupol przez krótki czas znajdował się pod kontrolą sił samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej, razem ze znajomymi uprawiali sabotaż. W końcu, 14 czerwca 2014 roku, separatystów wygnano i miasto znalazło się pod kontrolą Ukraińców. Przez te wszystkie lata, aż do 24 lutego 2022 roku, Ukraina dużo inwestowała w Mariupol, który dzięki temu bardzo wypiękniał. Wśród jego mieszkańców prawie zupełnie zniknęły prorosyjskie sympatie, choć przed 2014 rokiem były dość popularne.

Ten okres, począwszy od 2014 roku, kiedy ludzie zrozumieli, że Mariupol przynależy do Ukrainy, kiedy zdali sobie sprawę, że tylko w Ukrainie będą u siebie, że mają własne państwo, Wołodia uważa za formujący dla dalszych losów miasta i dla mieszkańców. – Kiedy ludzie zaczynają czuć się wolni, to jest coś najpiękniejszego, co może się przydarzyć. Da ludzi najważniejsze jest poczucie, że państwo o nich dba – tłumaczył mi.

W dwóch poprzednich tekstach Ludwika Włodek pisała dla „Dwutygodnika” ze Lwowa:
Ukraina szykuje się do zimy” – nr 346,
Ta sama wojna” – nr 347.

Kiedy w styczniu i na początku lutego 2022 roku Rosja szykowała się do wojny, mieszkańcy Mariupola wychodzili z żółto-niebieskimi flagami na ulice, żeby pokazać, że tu jest Ukraina. Przeczuwali, że coś się stanie, ale nikt nie podejrzewał, że Rosja na taką skalę rozpocznie atak. Wołodia już na trzeci dzień wywiózł żonę i trójkę dzieci z miasta. Pierwszy raz wywoził ich w 2014 roku. Wtedy do Połtawy, teraz zdecydowali się jechać do Czerniowców. Wzięli jeszcze znajomą z dziećmi. Ich samochód wyglądał jak przedszkole. Chciał jeszcze zabrać rodziców, ale nie chcieli jechać. Nie wierzyli, że grozi im niebezpieczeństwo. Niestety. Strasznie się z nimi pokłócił. Żałuje, że nie udało mu się wtedy ich przekonać, nie musieliby przechodzić przez to całe piekło. Półtora miesiąca siedzieli w piwnicy. Bez światła, bez wody. Nie było z nimi kontaktu. Na szczęście przeżyli walki o miasto. W kwietniu Rosjanie wywieźli ich do obozu filtracyjnego, a potem do okupowanego Nowoazowska. Do dziś tam są. Na szczęście jeszcze przed 2014 rokiem przeprowadził się tam starszy brat Wołodii, więc są razem z jego rodziną.

Wołodia nie zabrał nawet ubrań na zmianę, wyjechał w jednych spodniach. Miał zamiar wrócić do Mariupola, jak tylko zainstaluje żonę w mieszkaniu znajomego w Czerniowcach. Ale już nie dał rady. Drogi były zablokowane, trwały walki.

Zastanawiał się, co robić, chciał być jakoś pożyteczny. Według prawa mógłby spokojnie wyjechać za granicę i tam przeczekać wojnę, bo ma troje dzieci, tacy nie podlegają mobilizacji. Ale nie chciał. – Od 2014 roku przyjaźnię się z chłopakami, którzy służą w armii. Gdybym wyjechał, czułbym się, jakbym ich opuścił. Zadzwonił więc do Andrija Rożdżestwenskiego, swojego byłego wykładowcy, a teraz kumpla. Poznali się, kiedy Wołodia studiował biznes na lwowskim Uniwersytecie Katolickim w latach 2017–2018. Okazało się, że może być przydatny. On i jego duży samochód, jedyne, co mu zostało. Zaczął wozić pomoc humanitarną i sprzęt dla wojska. Jak nie był w trasie, to mieszkał u Andrija, we Lwowie. Wiele osób zajmowało się tam wolontariatem, wciąż było mnóstwo roboty. Dzięki temu mógł nie myśleć o tym, co dzieje się w Mariupolu i u rodziców, których telefon przez półtora miesiąca milczał.

W czasie swojej działalności wolontariackiej poznał Jurija Filjuka, z Iwano-Frankiwska, związanego z Promprylad Renovation. Dowiedział się o ich programie pomocy dla przedsiębiorców, którzy ze względu na wojnę musieli porzucić swoje firmy.

– Jurij zabrał mnie tutaj, zobaczyłem, jak to wszystko wygląda, jak ludzie tu pracują. Poczułem tę atmosferę, energię. To miejsce mnie zafascynowało, postanowiłem aplikować do ich programu.

Żona Wołodii mieszka teraz w Kijowie, dzieci uczą się online, ale Wołodia już myśli, jak ich wszystkich przeprowadzić do Iwano-Frankiwska. Dzięki pomocy Filjuka i innej znajomej, też związanej z Promprylad Ludmiły Kryżanowskiej, stanął na nogi, wykorzystał grant. Teraz już nawet wynajął własne pomieszczenia. Ma pierwszych klientów.

– Ci ludzie dali mi więcej niż pracę – przyznał. – Oni po prostu dali mi nowe życie, nadzieję na przyszłość. Mogę się rozwijać, sam będę mógł pomóc innym, tworząc nowe miejsca pracy.

Nadzieja na przyszłość

Z tarasu kawiarni, gdzie rozmawiałam z Wołodymirem, widać plac budowy. Pełną parą pracują tam koparki, robotnicy przenoszą jakieś materiały, spychacz odgruzowuje przestrzeń wokół kolejnego budynku. Hałas niesie się daleko.

– Normalnie ludzie są wściekli, jak słyszą takie odgłosy. Nikt nie lubi pić kawy albo rozmawiać ze znajomymi przy dźwięku maszyn budowlanych. Ale teraz ten hałas odbierany jest jako krzepiący. Już kilka razy słyszałam, jak ktoś przywitał go z entuzjazmem po wyjściu na taras – wyjaśniła mi Renata Nałysnik z Promprylad Renovation.

Szycie śpiworow dla wojska w Prompryladzie / fot. L. WłodekSzycie śpiworów dla wojska w Prompryladzie / fot. L. Włodek

Stary Promprylad to był jeszcze radziecki zakład przemysłowy, stworzony z połączenia trzech fabryk, które powstały przed I wojną światową. Sowieci, którzy wkroczyli do Galicji w 1939 roku, połączyli je w jedno. W takim stanie fabryka przetrwała wojnę, a po niej stała się sztandarowym zakładem przemysłowym miasta. Przez lata Promprylad (który funkcjonował pod różnymi nazwami) był nie tylko głównym pracodawcą w okolicy, ale też ważnym centrum życia społecznego i kulturalnego. Transformacja ustrojowa sprawiła, że zakłady nieco podupadły, ostała się zaledwie ich część. Reszta pomieszczeń powoli niszczała, dopóki nie zaczęła się nimi interesować organizacja pozarządowa Tipłe Misto.

Organizacja miała już w mieście jeden, niezwykłe udany projekt. Od 2014 roku w Iwano-Frankiwsku działa rozkręcona przez nią społeczna restauracja Urban Space 100. Aż 80 procent jej zysków idzie na cele społeczne. Podobne lokale otwarły się potem w innych miastach Ukrainy. Wszystkie świetnie sobie radzą. Kilka razy jadłam w iwanofrankiwskim Urban Space 100. Jedzenie jest dobre, obsługa miła, ludzi sporo, ale można wygodnie siąść i nikt cię nie wygania, jeśli wzięłaś tylko sałatkę, a siedzisz z laptopem dwie godziny.

Renata Nałysnik przy makiecie przedstawiajacej cały projektowany kompleks Promprylad RenovationRenata Nałysnik przy makiecie przedstawiającej projektowany kompleks Promprylad Renovation

Tipłe Misto weszło w partnerski układ z miastem i z kilkoma innymi NGO-sami oraz inwestorami i tak powstał właśnie Prompylad Renovation. Na razie wyremontowali jedną halę. Zbierają pieniądze na dokończenie całej inwestycji. Właśnie niedawno dostali bardzo korzystny (zerowe oprocentowanie) kredyt od państwowego Ukr Gaz Banku, na 60 milionów hrywien. Mieli skończyć w grudniu, ale ze względu na wojnę prace się pewnie przeciągną do przyszłego roku. Sukcesem jest już samo to, że nie stanęły po 24 lutego. – Zbudowaliśmy cały ekosystem. Działają tu prywatne firmy, szkoła, restauracja i kawiarnia, studio fotograficzne, przestrzeń do coworkingu. Tu, a nie w urzędzie miasta, ma swoją siedzibę miejskie biuro inwestycji, co jest ewenementem na skalę całego kraju. Wkrótce planujemy otworzyć targ żywności z produktami od lokalnych rolników i mnóstwo innych rzeczy – wyjaśniały mi Renata Nałysnik i Rożana Tużanska z Tipłego Mista.

Promprylad to w Iwano-Frankiwsku miejsce instytucja. W dzień początku rosyjskiej agresji od 7 rano zbierali się tam ludzie. – Przyszli nie tylko ci, którzy tu pracują, także tacy, co tu tylko bywają. Wszyscy byli zatroskani, zbici z tropu. Wydawało się, że jak gdzieś coś będzie wiadomo, to właśnie tu – mówiła Renata.

Dzięki tej skumulowanej ludzkiej energii i zaufaniu natychmiast narodziło się kilka nowych projektów, ukierunkowanych na potrzeby nowej sytuacji. Zanim powstał projekt Save Business, którego beneficjentem jest między innymi Wołodymir Tkaczenko z Mariupola, stworzyli Save Ukraine, poprzez który zbierają pieniądze na armię. Blisko współpracują z najbardziej znanym w Ukrainie projektem Comback Alive z Kijowa, który od początku zaopatruje ukraińskich żołnierzy nie tylko w kamizelki kuloodporne i hełmy, ale też w drony, amunicję i inny sprzęt wojskowy. Osoby związane z ich środowiskiem nie tylko zbierają pieniądze. Niektórzy sami poszli walczyć, jak na przykład dyrektor Tipłego Mista, dziennikarz i pisarz Ilarion Pawluk.

Trochę prywatności

Na samym początku wojny pomieszczenia Prompryladu były też po prostu schronieniem dla uchodźców. Potem udało się ludzi umieścić w innych miejscach, tak żeby nie blokować samego funkcjonowania instytucji.

Organizowaniem lokum dla uchodźców zajmuje się na przykład projekt CoHaty (co jest grą słów z ukraińskim słowem „kochaty” – kochać, kohabitat) prowadzony przez Metalab, firmę architektoniczną, która jest jednym z partnerów w Promprylad Renovations i ma tam swoje biuro.

Teraz CoHaty kończy remontować już trzeci budynek. Pierwsze mieszkania dla uchodźców powstały w starym akademiku, który na te potrzeby oddała lokalna uczelnia Narodowy Techniczny Uniwersytet Nafty i Gazu. Potem wolontariusze wspomagani przez ekipę architektów i innych specjalistów wyremontowali prywatny, acz nieużywany hotel. Układ z właścicielką budynku polega na tym, że uchodźcy będą mogli tam za darmo mieszkać przez co najmniej pięć lat. Teraz prace trwają przy należącym do miasta budynku przedszkola, przy ulicy Bandery, w samym centrum miasta.

Plakat Projektu CoHaty na drzwiach do Metalabu, Promprylad Renovation / fot. L. WłodekPlakat Projektu CoHaty na drzwiach do Metalabu, Promprylad Renovation / fot. L. Włodek

Po budowie oprowadziła mnie Oksana Horodiwska, menadżerka związana z Metalabem, i Warwara Jagnyszewa, architektka z Doniecka, a potem z Kijowa, która teraz całym sercem zaangażowana jest w CoHaty. Pieniądze na remont dało miasto, część międzynarodowe organizacje i NGO-sy, ale i tak trzeba oszczędzać. Dlatego głównym zadaniem zarządzających projektem jest kombinować, jak wszystko zrobić praktycznie i najtaniej. Najpoważniejsze zadanie polegało na podzieleniu dużych sal przedszkolnych na mniejsze, ale ciągle widne pokoje, osobne dla każdej rodziny. Uchodźcy na razie są zakwaterowani w jednej ze szkół w Iwano-Frankiwsku. Kilkaset osób od pół roku śpi w jednej sali. Dla tych ludzi choć trochę prywatności jest najcenniejszym, co można im w tej chwili zapewnić.

Warwara pokazywała mi meble, którymi będą urządzone pokoje dla uchodźczych rodzin. Sami w zespole je zaprojektowali i wykonali. Pomyślane są tak, żeby były niedrogie, estetyczne i łatwe do demontażu i przeniesienia z miejsca na miejsce.

Warwara Jagnyszewa pokazuje własnego pomysłu konstrukcję mebli dla uchodźców / fot. L. WłodekWarwara Jagnyszewa pokazuje własnego pomysłu konstrukcję mebli dla uchodźców / fot. L. Włodek

Część prac wykonywali zawodowcy, część wolontariusze. Jednym z nich jest Wołodymir Polous z Charkowa. W CoHaty wszyscy go znają. Najpierw zgłosił się do pomocy przy remoncie akademika. Nie liczył na zakwaterowanie w remontowanych pokojach, po prostu chciał się czymś zająć. Bezczynność, brak stałego zajęcia, a w związku z tym rozjechany rytm dnia to często jedne z największych bolączek uchodźców. Wołodia też miał z tym problem. Pracując przy remoncie, znów poczuł się potrzebny. To dlatego, mimo że mają już gdzie mieszkać, bo dostali pokój w akademiku, nadal pomaga CoHaty.

Jest z Charkowa. Mieli z żoną i córką mieszkanie w bloku, tuż przy wylotowej obwodnicy miasta, dokładnie tam, gdzie biegnie droga do granicy rosyjskiej. Obstrzał zaczął się już 24 lutego i właściwie nie ustawał. Najpierw przenieśli się do rodziców, na drugi koniec miasta, ale mieszkać w ich małym mieszkaniu w tyle osób było trudno. Dlatego wyjechali na wieś, pod Połtawę, do małego domku. Stał pusty, od kiedy umarła babcia Wołodii. Trzeba było codziennie palić w piecu i przynosić wodę. Ale zostaliby tam pewnie do dziś, gdyby nie to, że kilka kilometrów od wsi była fabryka o strategicznym znaczeniu, którą Rosjanie również zaczęli ostrzeliwać. Po kilku tygodniach przenieśli się do Połtawy, a w końcu wsiedli w pociąg do Lwowa.

– Większość osób wysiadła we Lwowie. Uznaliśmy z żoną, że tam będzie trudno, za dużo nas – opowiadał mi. Dlatego jeszcze tego samego dnia pojechali do Iwano-Frankiwska. Był 23 marca. Dostali jakiś pokój, na tyłach magazynu, potem przenieśli się do hostelu dla uchodźców. Warunki w obu tych miejscach były bardzo ciężkie. Zwłaszcza dla córki, która cały czas miała lekcje online. Nawet rozważali, żeby latem wrócić do Charkowa. Ale w międzyczasie dowiedzieli się, że w ich klatce mieszkają już tylko trzy rodziny. Blok jest częściowo zniszczony, ich mieszkanie też, bo przy mrozach i braku ogrzewania pękły rury. Nie wiadomo też, czy nie jest naruszona konstrukcja budynku. Osiedle wygląda strasznie. Wołodia pokazał mi zdjęcia, które wysłali mu znajomi. W tym ruiny supermarketu, w którym jego żona pracowała jako projektantka. On jest inżynierem.

Wolodymir Polous, uchodźca z Charkowa / fot. L. WłodekWołodymir Polous, uchodźca z Charkowa / fot. L. Włodek

Teraz, od kiedy mają własny pokój, jest łatwiej. CoHaty zgromadziło tyle pieniędzy, że może płacić niskie, ale jednak wynagrodzenia najbardziej wytrwałym z dotychczasowych wolontariuszy, w tym jemu.

Życie w akademiku nie należy do najbardziej luksusowych. Na szczęście u nich na piętrze są prawie same rodziny z Charkowa. To wygodne, można pogadać o tym, co słychać w mieście. Czasem jak ktoś jedzie dopilnować domu czy odwiedzić krewnych, może coś przywieźć, na przykład rzeczy z mieszkania, których podczas pospiesznej ucieczki nie zdążyło się zabrać. Są też kłopoty. Mają na przykład jedną pralkę, na 17 rodzin. Zrobienie prania stało się prawdziwym wyzwaniem.

Córka Wołodii mogła od września iść do szkoły w Iwano-Frankiwsku, ale wolała zostać ze swoją klasą z Charkowa, na onlajnie. Dzieciaki po lekcjach pokazują sobie, gdzie mieszkają, a są to obrazki dosłownie prawie z całego świata, zostają na czacie i gadają. Wierzą, że niedługo znów spotkają się w swojej charkowskiej szkole.

Napełnić śmiechem

Na kolejne spotkanie z uchodźcą, dla którego Iwano-Frankiwsk stał się schronieniem i szansą na w miarę normalne życie, mimo wojny, poszłam ulicą Tarasa Szewczenki. To jedna z tych ulic, które promieniście rozchodzą się od Strzelców Siczowych okalających rynek. Jest wyjątkowo urokliwa. Nie dość, że prowadzi do parku, to jeszcze stoją przy niej piękne kamienice. Niektóre z nich to przykład słynnego stanisławowskiego modernizmu, inne są secesyjne albo eklektyczne.

Właśnie jedna z nich należy do Podkarpackiego Uniwersytetu Narodowego imienia Wasyla Stefanyka. Przed 24 lutego mieścił się tam Wydział Ekonomii. Kiedy wojna weszła w nową fazę i Rosja przypuściła zmasowany atak na wschód i południe kraju, kamienica stała się siedzibą uniwersytetu tymczasowo ewakuowanego z Chersonia, a ja szłam na spotkanie z jego rektorem.

Ołeksandr Spiwakowski u siebie w gabinecie / fot. L. WłodekOłeksandr Spiwakowski u siebie w gabinecie / fot. L. Włodek

Ołeksandr Spiwakowski przyjął mnie w swoim tymczasowym gabinecie. W środku było chyba zimniej niż na dworze (widzieliśmy się w końcu października), choć najładniejszą rzeczą w tym pomieszczeniu był stary kaflowy piec w kolorze jasnoniebieskim. Poza nim proste biurowe meble, zupełnie niepasujące do tego stylowego wnętrza, i bardzo ładna grafika z aniołkami – prezent na szczęście od rektora Uniwersytetu Przykarpackiego, Ihora Cependy, prywatnie dobrego znajomego Spiwakowskiego.

Chersoński rektor z wykształcenia jest matematykiem, specjalistą od nowoczesnych systemów komunikacji. Był posłem do parlamentu ukraińskiego z ramienia partii Blok Petra Poroszenki, potem radnym Chersonia. Z pochodzenia, jak się okazało, jest częściowo polskim Żydem. Jego dziadek jako dziecko wyemigrował z rodzicami do Charkowa, stamtąd do Odessy, ale ojciec rektora urodził się już w Chersoniu.

– W mieście zostaliśmy do 14 marca – opowiedział mi. – Chciałem wyjechać wcześniej, ale córka mnie zawstydziła, przypomniała mi, kim jestem i że nie powinienem. Zostałem do ostatniego momentu. Niedługo wcześniej, chyba koło 11 marca, zadzwonili do mnie Rosjanie. Proponowali mi współpracę. Powiedziałem im, że na dobrą reputację pracuje się latami, a można ją stracić w minutę. Wolność to dla mnie najwyższa wartość.

Z Chersonia wyjechali przez Odessę, potem Czerniowce i Rumunię do Polski. W Słupsku ma przyjaciela, byłego rektora Akademii Pomorskiej. On pomógł mu urządzić rodzinę w Polsce. Akademia także, dzięki działającemu od 2012 roku porozumieniu o wzajemnej współpracy, przyjęła część chersońskich studentów do siebie.

Sam Spiwakowski wrócił do Ukrainy. Już wcześniej stworzyli zdalne rektoraty, ale dzięki temu, że mają tymczasowe lokum w Iwano-Frankiwsku, życie uczelni znacznie prościej się organizuje.

Ściągnął tu swoich współpracowników, którzy w pierwszej fazie wojny rozjechali się po całej Europie Środkowej. Dla tych, co zostali w Chersoniu, póki Rosjanie nie zajęli samego budynku uniwersytetu, zajęcia odbywały się także offline. Rok udało się skończyć normalnie. 90 procent studentów zdało egzaminy. Pracownicy dostawali pensje, od wykładowców po sprzątaczki, nawet kiedy Chersoń był pod okupacją. Mieli swoje sposoby, żeby dostarczać pieniądze. Dużo pomogło ministerstwo. Także rekrutacja na kolejny rok przebiegała pomyślnie.

U rektora w domu mieszkali funkcjonariusze FSB. Ukradli mu wszystkie sprzęty. Zanim nie rozbili kamer, miał podgląd, co tam się dzieje. Pokazywał mi zniszczone wnętrza, rozbite drzwi. Przytoczył też dane o migracji z miasta. Na niezajęte przez Rosjan terytoria Ukrainy wyjechało około 200 tysięcy mieszkańców miasta, stojąc w kolejkach, czasem kilkunastogodzinnych. Do Rosji, mimo że okupanci namawiali i zastraszali, pojechało tylko około 40 tysięcy.

Schron na przykarpackim Uniwersytecie / fot. L. WłodekSchron na Przykarpackim Uniwersytecie / fot. L. Włodek

– Ta wojna to walka autorytaryzmu z demokracją. Tak, wiem, macie PiS, ale proszę mi wierzyć, tego, co dzieje się w Rosji, nie da się z niczym porównać. Jak my przegramy, wojna przeniesie się dalej. Nasi żołnierze biją się za całą Europę – zapewniał mnie. – Deputowani rosyjskiej dumy publicznie mówią o tym, że Ukrainę trzeba zniszczyć. Czym to się różni od polityki nazistów wobec Żydów? – pytał mnie. Retorycznie.

Opowiedział mi też, że jednym z jego kolegów z klasy był obecny rektor z Petersburga. Próbował z nim korespondować na początku wojny. Ale zrezygnował. Nie dało się. – Gdybym pani pokazał te bzdury, jakie on wypisywał, nie uwierzyłaby pani, że to wykształcony, znający języki obce człowiek. „Ukraina to nie państwo”, „Kijowski reżim zagraża Rosji” i tym podobne. Kremlowska propaganda 1:1. Dałem sobie spokój.

Zaczęliśmy rozmowę po rosyjsku. Rektor opowiadał mi, że to jego pierwszy język. Język rozmów z rodzicami, pierwszych lektur, długo język kariery zawodowej. Po jakimś czasie jednak profesor Spiwakowski przeszedł na ukraiński, który też oczywiście zna. – Rosja ukradła mi świat, który budowałem ponad 40 lat – przyznał. – Wyzwolić te ziemie spod ich okupacji to jedno. Ale potem jest czas odbudowy. Napełnić te miejsca z powrotem śmiechem, szczęściem, przywrócić im prawdziwe życie – to zajmie lata całe. Rosja musi przejść taką drogę, jaką po wojnie przeszły nazistowskie Niemcy. Jestem przekonany, że kiedyś się rozpadnie, tak jak rozpadły się wszystkie imperia.

Dobrze mu w Iwano-Frankiwsku. Cieszy go, że ma przyjaciół, którzy mu pomogli, że może pracować. Ale nie tu jest jego miejsce na ziemi. Chce wrócić do Chersonia, jak tylko to będzie możliwe. Kiedy rozmawialiśmy po raz ostatni, już przez telefon, po wyzwoleniu Chersonia, właśnie szykował się do wyjazdu. Miał zrobić rekonesans, zobaczyć, w jakim stanie jest miasto i sam uniwersytet.

Oczywiście nie wszystkie historie uchodźcze są tak udane jak te. Mnóstwo ludzi nadal nie znalazło sobie miejsca, żyje w zbiorowych salach i ledwo wiąże koniec z końcem. Konsekwentne niszczenie przez Rosję podstawowej infrastruktury czyni normalne funkcjonowanie, nawet na terenach z dala o linii frontu, coraz trudniejszym. Nie wiem, czy uda się zrealizować plany Prompryladu i oddać w przyszłym roku nowe budynki do użytku. Nie wiem, jak ma rozkręcić swoją firmę Wołodymir, skoro w Ukrainie coraz częściej nie ma już nie tylko internetu, ale też światła i wody. Zajęcia uniwersyteckie można prowadzić bez sal, bez łączności internetowej –znacznie trudniej. To samo z lekcjami dla młodszych roczników.

Wiem natomiast, że każdy kolejny cios zadany przez Rosję tylko wzmacnia w Ukraińcach poczucie, że muszą tę wojnę wygrać.

*

Tekst powstał w ramach projektu Re: Open Ukraine prowadzonego przez The Institute for Central European Strategy.

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural Foundation, Instytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego, Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego oraz Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.

Partnerzy działu ukraińskiego w Dwutygodniku