17 sierpnia 1893 roku, w miasteczku Aigues-Mortes, na południu Francji, doszło do pogromu włoskich robotników sezonowych, którzy pracowali w tamtejszej salinie, czyli zakładzie pozyskiwania soli z wody morskiej. Według oficjalnych danych zginęło dziewięć osób, a około pięćdziesięciu zostało rannych. Władze włoskie twierdziły, że rannych było dwa razy więcej, a do ofiar śmiertelnych należy doliczyć siedemnastu zaginionych, których ciał nigdy nie odnaleziono.
Mimo że to Włosi byli ofiarami francuskiej agresji, że przez blisko dobę w miasteczku trwała obława na nich, wyciągano ich z mieszkań, atakowano na ulicach, bito, a nawet strzelano do nich z broni palnej, wydarzenia te dały początek fali gigantycznej niechęci do włoskich imigrantów. Antywłoską paranoję nakręcały media. Imigrantom z drugiej strony Alp, których było we Francji wówczas blisko 300 tysięcy, zarzucano nie tylko działania na szkodę robotników francuskich. Oskarżano ich także o zanieczyszczanie francuskiej kultury. Przypisywano im barbarzyńskie zwyczaje, pomstowano na przykład, że w związku z ich obecnością na ulicach francuskich miast roznosi się przykry dla francuskiego powonienia zapach smażonej oliwy z oliwek. Opisywano ich jako dzikich, agresywnych i pozbawionych skrupułów najeźdźców, którzy stanowią zagrożenie dla francuskiego porządku publicznego.
Niedługo po zajściu niejaki Charles Laurent, publicysta jednego z głównych dzienników tamtych czasów, „Le Matin”, pisał w odredakcyjnym wstępniaku: „My, Francuzi, nie możemy już więcej znosić tych pracujących za połowę stawki robotników, którzy zjawiają się na naszych budowach, odbierając chleb rodowitym Francuzom. Nie chcąc zaakceptować naszych reguł wolności pracy, obok kilofa w ręku dzierżą nóż, a za pasem trzymają schowany rewolwer. (...) Włochy nikogo nie karmią, ale Włosi objadają wszystkich”.
Odczłowieczanie włoskich robotników zaczęło się już w dniu pogromu. Nazywano ich niedźwiedziami, a obławę na nich polowaniem na niedźwiedzie. Ten schemat właśnie w przypadku Włochów, tak bliskim kulturowo Francuzom, pokazuje, że antyimigranckie postawy nie czerpią z realnych różnic kulturowych, tylko z wyimaginowanych podziałów, które mają uzasadniać postawy wrogie wobec obcych.
Żeby lepiej zrozumieć ten mechanizm, warto się dokładnie przyjrzeć temu, co zaszło w czasie owych kilkudziesięciu fatalnych godzin w Aigues-Mortes. I zobaczyć owe wydarzenia w ich historycznym kontekście. W arcyciekawy sposób opowiada o tym Gérard Noiriel, francuski historyk imigracji, w książce „Le massacre des Italiens, Aigues-Mortes, 17 août 1893”.
Aigues-Mortes to małe, ale bardzo słynne we Francji miasteczko. Założył je średniowieczny król francuski, Ludwik IX, zwany Świętym. To stamtąd wyruszyły dwie kierowane przez tego władcę wyprawy krzyżowe, szósta i siódma. Na pamiątkę tych wydarzeń na głównym placu Aigues-Mortes stoi pomnik Ludwika Świętego.
W XIX wieku Aigues-Mortes było nieco podupadłe, ale w latach 80. zaczęło odzyskiwać swój status dzięki rozwijającej się w okolicach produkcji wina, która przynosiła prawie tyle dochodu, co produkcja soli. Tradycyjnie w sierpniu zjeżdżali do miasteczka pracownicy sezonowi, których najmowano do pracy w salinach i winnicach. Tych czasowych przybyszów było tak wielu, że w okresie ich pobytu podwajała się ludność Aigues-Mortes. Aż do lat 90. XIX wieku do prac sezonowych najczęściej najmowano dwie grupy ludności: górali pochodzących z Sewennów, gór otaczających od północy nadmorską nizinę, na której leżą Aigues-Mortes, oraz górali z Piemontu. Jedni i drudzy byli w gruncie rzeczy bardzo do siebie podobni. Jako ludność na co dzień żyjąca w zbliżonych warunkach przyrodniczych mieli takie same obyczaje i umiejętności. Nawet mówili w podobnym języku, bo dialekty piemonckie i te z Sewennów bardziej niż do oficjalnego włoskiego i francuskiego były podobne do siebie nawzajem. Na dodatek jedni i drudzy przybywali w sposób zorganizowany, korzystając z usług wciąż tych samych pośredników, którzy załatwiali dla nich sezonowe kontrakty. Tworzyli gotowe do zatrudnienia, zgrane grupy.
Jednak pod koniec XIX wieku tradycja takiej pracy sezonowej we Francji zaczęła się powoli wyczerpywać. Zamiast rekrutowanych z określonych wsi, co roku tych samych robotników do Aigues-Mortes w poszukiwaniu pracy w salinach zaczęli napływać nieposiadający ani stałego miejsca zamieszkania, ani zatrudnienia bezrobotni z całej Francji. III Republika, powstała po wojnie francusko-pruskiej, surowo tępiła włóczęgostwo, a że przechodziła poważny kryzys gospodarczy, miała kogo prześladować. Rzesze pozbawionych stałego źródła dochodów pracowników najemnych, często już z jakąś historią konfliktów z prawem, każdego lata zjawiały się w miasteczku szukać zatrudnienia, licząc na to, że stempel o podjęciu pracy uratuje ich od represji służb porządkowych. Było ich zazwyczaj znacznie więcej, niż potrzeba, dlatego wielu całymi dniami snuło się po miasteczku, szukając szczęścia. Właściciele salin woleli zatrudniać w pierwszej kolejności dobrze zorganizowanych i porządnie pracujących Piemontczyków, a dopiero resztę wolnych miejsc zapełniali przybyszami francuskimi, których nie znali i o których niewiele wiedzieli.
Praca w salinach była niskopłatna i bardzo ciężka. Wymagała ogromnego wysiłku fizycznego przy skrajnie wysokich temperaturach. Na dodatek na miejscu nie było kanalizacji. Robotnicy dostawali wodę przywożoną w cysternach z miasteczka.
16 sierpnia jeden z Piemontczyków, wkurzony na to, że grupa stanowiąca zbieraninę robotników z całej Francji pracuje wolniej niż on i jego ziomkowie, wszczął awanturę. Zły zdjął swoją przepoconą koszulę i wrzucił ją do kadzi z wodą przeznaczoną dla tamtych. Zaczęła się kłótnia. Kilka osób zostało rannych, ale nikt nie zginął.
Wściekli sezonowi pobiegli do miasteczka, wzywając do wyprawy odwetowej przeciwko Piemontczykom. Żeby skuteczniej rekrutować chętnych, ktoś puścił fałszywą plotkę o ofiarach śmiertelnych. To skutecznie wzmocniło poczucie solidarności pomiędzy zatrudnionymi oraz oczekującymi na pracę robotnikami z całej Francji a miejscową ludnością. Już nie chodziło o spór pomiędzy dwiema grupami robotników, a o Francuzów broniących swojego honoru i bezpieczeństwa przed bezczelnymi przybyszami z Włoch. Takie widzenie spraw spotęgowało zachowanie władz miejskich. Wyprowadzono na ulice bęben, który pradawnym zwyczajem bił na trwogę, jak zawsze w momentach zagrożenia, a mer wywiesił plakaty informujące o tym, że apeluje do władz saliny o zwolnienie wszystkich Piemontczyków i zatrudnienie wyłącznie Francuzów.
Przybysze rzucali się na Włochów z pałkami i kamieniami, ale gdy do walki wkroczyli miejscowi, którzy tradycyjnie mieli prawo do połowu i polowań, a więc posiadali w domach strzelby, zaczęła się prawdziwa jatka. To wtedy pojawiła się dehumanizująca narracja o tym, że Włosi to niedźwiedzie. Stateczne aiguesmorteńskie mieszczaństwo stało na balkonach i dopingowało swoich. Pogromowi przyglądali się też miejscowi policjanci, a nawet ściągnięty w Nîmes prokurator. Działania podjęto dopiero po kilkunastu godzinach trwających w mieście walk, ewakuując pozostałych jeszcze na miejscu Piemontczyków.
Jak zauważa Noiriel, wydarzenia z Aigues-Mortes rozegrały się w ciekawym dla III Republiki okresie. Był to czas wzmożonej agitacji nacjonalistycznej. Wszystkie instytucje publiczne w państwie – szkoła, gazety, armia – pracowały pełną parą, wpajając mieszkańcom poczucie solidarności narodowej. Do niedawna jeszcze niepiśmienni i nieczujący żadnych więzi poza tymi lokalnymi, mieszkańcy zaczynali utożsamiać się z narodem francuskim. Przynależność do tego potężnego organizmu dawała biednym i poniżonym, których nie brakowało w związku z trwającym od kilku lat kryzysem gospodarczym, poczucie dumy i przynależności.
Noiriel wspomina o czymś, co nazywa nacjonalizmem kompensacyjnym. Podobne zjawisko opisywał Zygmunt Bauman w książce „Europa – niedokończona przygoda”. Obaj intelektualiści zgadzali się co do tego, że najbardziej podatni na hasła patriotyczne byli i są ci, których pozbawiono godności, skrzywdzono, odbierając im pracę czy zmuszając do tułaczki. Dla takich właśnie ludzi pokazanie się dobrymi Francuzami, obrońcami zagrożonej ojczyzny, może być ważnym elementem przywracania poczucia własnej wartości.
Media od początku przekonywały, że to Włosi są winni zamieszek. Atmosferę podsycały antagonizmy na poziomie dyplomatycznym pomiędzy Francją a Włochami sympatyzującymi wówczas z wrogimi Francji Niemcami. Mimo że na ławie oskarżonych w Angoulême, gdzie odbywał się proces, zasiedli głównie Francuzi, rozpisywano się o kluczowej roli włoskich prowokatorów w rozpętaniu zamieszek. Oczekiwanie społeczne i polityczne było jednoznaczne – uniewinnić sprawców.
Co ciekawe, Noiriel, analizując akta procesu, zauważył, że argumentację patriotyczną jako usprawiedliwienie swoich czynów podnosili wyłącznie ci z oskarżonych, którzy umieli pisać i czytać, a więc mieli za sobą choćby podstawową edukację w szkole oraz czytali gazety. Niepiśmienni uczestnicy pogromu nie potrafili tak sprawnie tłumaczyć przemocy, której byli sprawcami.
Proces, zgodnie z oczekiwaniami, skończył się wyrokiem uniewinniającym. Noiriel twierdzi zresztą, że sędzia wcale nie był jego entuzjastą. Jednak, przy absurdalnych zarzutach prokuratury wobec jedynego Włocha na ławie oskarżonych, który do aresztu został zabrany prosto ze szpitala, gdzie omal nie umarł od odniesionych ran, wiedział, że tylko uniewinniając Francuzów, będzie mógł także uniewinnić Włocha.
Jeszcze w czasie trwania procesu katolicki dziennik „Croix” opublikował na jedynce tekst pod tytułem „Duma narodowa”, w którym pisał, że „proces w sprawie zajść w Aigues-Mortes uwłacza dumie narodowej”, ponieważ na ławie oskarżonych zasiada tylko jeden Włoch.
Niecały rok po pogromie z Aigues-Mortes włoski anarchista, mieszkający we Francji czeladnik piekarski, Sante Caserio, zabił francuskiego prezydenta Sadiego Carnota. Działo się to w Lyonie, dokąd prezydent przyjechał na otwarcie wystawy powszechnej. Tuż po zamachu, na miejscu, ale także w innych miastach wybuchły antywłoskie zamieszki. Niszczono sklepy należące do mieszkających czasem od pokoleń we Francji imigrantów. Noiriel opisuje wydarzenia z Grenoble. Złapanym tam Włochom kazano klękać i śpiewać „Marsyliankę”.
Z czasem jednak nastroje antywłoskie osłabły, czemu sprzyjała poprawa stosunków dyplomatycznych pomiędzy oboma krajami. A po pierwszej wojnie światowej do Francji zaczęli napływać imigranci z innych państw, na przykład z Polski. I to o nich wtedy mówiono prawie dokładnie to samo co wcześniej o Włochach. Że się nie asymilują, że mają obrzydliwą kuchnię, że wciąż uparcie chodzą do własnych kościołów i nadają dziwnie brzmiące, egzotyczne imiona swoim dzieciom. A jako wzór do naśladowania stawiano im starą dobrą imigrację z Włoch, która, jak mówiono, tak wspaniale się zasymilowała.
Dziś zarówno Włosi, jak i Polacy służą francuskiej antyimigracyjnej prawicy jako przeciwwaga dla rzekomo niechętnych do integracji przybyszów z Afryki: Algierczyków, Marokańczyków czy Malijczyków. Charakterystyczne jest to, że wobec każdej fali imigracji stosowane są właściwie te same argumenty, w których dehumanizacja idzie w parze z demonizacją.
Przebieg wydarzeń w Aigues-Mortes odtwarzam na podstawie „Le massacre des Italiens, Aigues-Mortes, 17 août 1893” oraz kilku publicznych wypowiedzi historyka. Jedno z nagrań dostępne jest pod linkiem: https://www.histoire-immigration.fr/agenda/2010-09/le-massacre-des-italiens-aigues-mortes-17-aout-1893.
Cykl powstaje w ramach całorocznego programu równościowego „W(y)kluczenia” organizowanego przez KBF, operatora marki Kraków Miasto Literatury UNESCO, w Pałacu Potockich w Krakowie. Zamierzeniem programu jest poszerzanie pola społecznego widzenia, promowanie równości i otwartości dzięki literaturze i innym formom twórczości artystycznej.