Wycieczka językolotem
fot. Natalia Kabanow

19 minut czytania

/ Literatura

Wycieczka językolotem

Rozmowa z Dorotą Masłowską

To było dla mnie coś nowego, praca na czasach niebieżących. Nie mogłam swojego procesu twórczego podłączyć do rzeczywistości i czerpać z tego, co mówią ludzie, jak się zachowują – mówi autorka „Bowiego w Warszawie”

Jeszcze 5 minut czytania

OLGA DRENDA: Pamiętasz z przeszłości, że sama żyłaś w lęku przed jakimś tajemniczym Dusidamkiem? Krążyły w twoim środowisku takie obiegowe opowieści – na bazie prawdziwych zdarzeń albo kolportowane drogą szeptaną ostrzeżenia i pogłoski?
Postać Dusidamka ma w sobie coś z legendy miejskiej, choć niektóre te historie miały uzasadnienie kryminalne – na przykład wampir z Zagłębia. Ja tego bezpośrednio nie doświadczyłam, raczej żyłam zużytymi legendami o czarnej wołdze i o wycięciu znajomej znajomego nerki w klubie.

Pytam, bo „Bowie w Warszawie” to sztuka umiejscowiona w latach 70., a kryminalne legendy miejskie to repertuar tej epoki. Od dawna nie spotkałam się z opowieściami o jednym tajemniczym napastniku.
Tak, to element stylizacji. Jednocześnie pełni w tej sztuce funkcję wspólnej sprawy. To intuicja fabularna, żeby stworzyć czas akcji – nie przez datę, przez konkretny rok, a poprzez Sprawę. Dusidamek jednoczy społeczność, którą przedstawiam, jako zagrożenie, wobec którego wszyscy są równi. To moich bohaterów czyni jakąś wspólnotą, mimo że jest to wspólnota skonfliktowana i mało solidarna.

Jednoczy doraźnie.
Jako zagrożenie o niewyraźnej twarzy zwyrola. Z mojego opisu wyłania się niejasna twarz o celowo źle zdefiniowanych rysach; im gorzej te rysy są widoczne, tym więcej się w tej postaci mieści. No i rzeczywiście – wszyscy bohaterowie po kolei umieszczają w tej figurze swoje demony.

To jedna z przyczyn nieustającej popularności takich legend miejskich, masowych gróz.
Bo pozwalają ukryć realne konflikty, a zło eksportować w tę postać, w pojemnik na zło. W związku z tym w Dusidamku mieści się bardzo wiele problemów bohaterów – głównie jest to przemoc wobec kobiet. On to trzyma na zewnątrz społeczności. I dosłownie, i metaforycznie.

Mnie twoja sztuka i jej świat przywodziły na myśl teksty ze starych wydań „Ekspresu Reporterów”, z archiwalnych odcinków „997”. Taki świat ludzi w zmoczonych nutriach, w podomkach i jesionkach, którzy przeżywają znoje i zgryzoty, a przede wszystkim są zmęczeni i samotni. W tych opowieściach więzi między ludźmi istnieją formalnie, czasem interesownie, czasem doraźnie w oparach alkoholu, ale oni właściwie nie bardzo chcą mieć ze sobą do czynienia. Zamiast do siebie mówić, zbywają się półsłówkami. I czasem wynika z tego zbrodnia. Ta przemoc unosi się nad wszystkim jak jakiś miazmat, jak pianka na kawie, jest czymś, z czym się trzeba na co dzień liczyć.
To, o czym mówisz, kojarzy mi się z książką Janiny Zającówny „Kochankowie mojej mamy”, na której podstawie zresztą powstał koszmarny dość film z Krystyną Jandą. W ogóle książki, które wybrałam sobie, żeby skonstruować imaginarium, opisywały trochę taki świat. Janina Zającówna, Anna Kłodzińska, Helena Sekuła, ówczesne kryminały. Sekuła w ogóle pracowała jako rzecznik prasowy milicji, więc miała dostęp i do tych historii, i do języka, i do realiów z bardzo bliska. Wiele tych książek opisuje społeczności, o których mówisz, również stricte kobiece, na przykład dziewczyny z poprawczaka. Podejrzewam, że w „997” mamy rekonstrukcje, dosłowne ujęcie, a tu jest przetworzenie: te historie opracowuje nie za dobra literatura. Nie jednoznacznie, śmiesznie zła, tylko raczej taka trochę obok dobrej.

Bowie w Warszawie, reżyseria: Marcin Liber, dramaturgia: Dorota Masłowska. Teatr Studio w Warszawie, premiera 18 grudnia 2021Bowie w Warszawie”, reż. Marcin Liber, dramaturgia Dorota Masłowska. Teatr Studio w Warszawie, premiera 18 grudnia 2021To powieść milicyjna, którą Barańczak tak maglował w „Książkach najgorszych” za jej nieporadność i dydaktyczne zacięcie. A jednak z tych lektur ku przestrodze można wyciągnąć coś jeszcze. W twojej sztuce Plutonowy mówi językiem tej prozy, „degrengolada, deprawacja”. Przynajmniej w dialogach.
To język milicyjnej katechezy, pogadanki, ewaluacji moralnej. Ale też postać milicjanta z zakusami literackimi łączyła dwa ważne dla mnie wątki. Twardy, cyniczny, zimny milicjant to schemat, więc w jego usta włożyłam jednocześnie poetycką, literacko wybujałą narrację. Chodziło mi o rodzaj delikatności, na którą tzw. prawdziwy mężczyzna nie ma w sobie zgody, więc usiłuje ją stłamsić, przykryć brutalnością. Cały czas się bierze w garść, żeby być twardy i mocny, ale pod tą maską się rozsypuje.

No i nie jest bezpieczny nawet w swoim kajeciku. Ale opowiedz jeszcze o literaturze.
Bardzo się cieszę, że mnie o to pytasz, bo nie fantazjowałabym tyle o tym świecie i jego języku, gdyby nie to, że jako dziewczynka czytałam dużo Bahdaja, Siesickiej, Musierowicz, Jurgielewiczowej, że splądrowałam i skonsumowałam całą bibliotekę pożółkłych książek dla młodzieży z lat 70. To jest znamienne, że jako pokolenie nie mieliśmy pod ręką bardziej aktualnych rzeczy. Wychowywałam się na ramotach, które miały specyficzne słownictwo, ton i profil moralny. Tak mocno to w sobie mam, że jak zaczęłam potem czytać Sekułę i Zającównę, to ten język momentalnie się we mnie uruchomił, i zaczęłam go odtwarzać z lekkością i rozkoszą. Z jednej strony on jest retro, a z drugiej ma aspiracje do nowoczesności, „Hej man”, „dyskdżokej szczerzy kły zza konsolety”.

„Mała, jest o’key”. U Haliny Snopkiewicz wyczytałam kiedyś słowo „dorzeczny” i wydawało mi się, że to jest trafione, zaczęłam go używać w rozmowie i okazało się, że nikt tego nie kumał.
Snopkiewicz była taka raczej dowcipna, rezolutna! Mam wrażenie, że ja tego słowa „dorzeczny” używam normalnie. Myślę, że czytanie książek z lat 70. skierowało moje słownictwo w bardzo dziwną stronę i że do dzisiaj korzystam z pól wtedy wyrobionych. Ludzie nie zawsze to rozumieją, te słowa są już za stare i zbyt odpalone, zbyt dziwne.

Ale to dobrze, to jest twój skarbczyk.
Kiedy zgodziłam się napisać tę sztukę , to wiedziałam, że nadszedł czas otwarcia tego skarbczyka. Poprosiłam też Pawła Dunina-Wąsowicza, żeby mi zrobił jakąś listę lektur, które by opowiadały ten czas. Zdawałam się na pewną przypadkowość, miałam świadomość, że ten zbiór nie może być nieograniczony. Chodziło o to, żeby się napromieniować, żeby to wprawiło język i wyobraźnię w styl i wibrację. Dunin zrobił mi paczkę ze swoich zbiorów. Nie są to wybitne pisarki, ale może tym lepiej, wszystkie mocno skupiają się na kobietach. Nawet kiedy próbują pisać mężczyzn, to… ci mężczyźni są nie do końca gotowi. Wizerunki kobiet są prawdziwsze. Wszystkie też pisały o środowiskach kryminalnych kobiet i życiu więziennym, skąd ja wywiodłam wątek lesbijski. Bo ówczesne powieści, kiedy mowa była o lesbijkach, zawsze wpadały w taki dziwny ton…

fot. Natalia Kabanowfot. Natalia Kabanow
fot. Natalia Kabanow

To zawsze było w kryminalnym kontekście. Drogi występku.
I zawsze opisywane jako jakaś desperacja, jakiś ostateczny wymiar upadku, że dziewczyny, które już zeszły na złą drogę, to do tego wszystkiego jeszcze robią TO. A ponieważ czytałam wtedy Tomasika o gejach w PRL-u, to uderzyło mnie, że gej w tamtej kulturze mógł pojawiać się na pewnych warunkach, przemykać gdzieś w tle jako dziwadło, kuriozum. Natomiast lesbijki w ogóle nie istniały. No i zaczęłam drążyć ten temat, choć jest wciąż słabo zbadany, znalazłam wywiady, z których wynikało, że często te kobiety były pewne, że są jedyne na świecie. Myślałam o tej nieprawdopodobnej samotności, osobności, izolacji, po prostu nie do wyobrażenia. I stąd wzięła się postać Reginy, osoby, która samej siebie w ogóle nie może wypowiedzieć, nie ma na siebie języka.

To nie jest tak, że przemilcza to jej rodzina czy społeczeństwo, tylko że ona sama nie ma w sobie słów, które nazwałyby jej seksualność, a co za tym idzie, tożsamość. Więc mamy Davida Bowiego, uosobienie wolności, wyzwolenia, i seksualnego, i estetycznego, aż po grawitacyjne, bo pokonuje grawitację, leci w kosmos i zostaje kosmitą. Ale mamy też osobę, która na elementarnym, fizycznym poziomie nie może być sobą, ani wobec innych, ani nawet wobec siebie… W puli ówczesnych scenariuszy życia nie ma dla niej żadnego…  

Myślałam do pewnego momentu, że Regina to inny typ postaci, że rozwinie się w stronę figury w stylu ekskluzywnej utrzymanki z reportażu Kąkolewskiego. Ona opowiada tam, że traktuje wszystkich cynicznie, że interesują ją wyłącznie ludzie na poziomie, bogaci i inteligentni mężczyźni, z którymi można porozmawiać o kulturze i którzy zapewniają jej dewizy. Myślałam, że Regina zostanie szpanerką, materialistką, a okazało się, że to co najwyżej jedyny kostium, jaki oferowała jej epoka. Kostium, bo skrywał niewyobrażalność związania się z kobietą.
To mi się z kolei kojarzy z książką Anny Kłodzińskiej „Dzieci milionerów”. Jej bohater to syn jakichś cinkciarzy, który w sensie materialnym ma wszystko, zmienia co tydzień wyposażenie swojego luksusowego domu, ale nie ma przyjaciół, jest samotny. I z tej samotności i wypaczenia oczywiście pije, a potem postanawia zamordować człowieka, żeby zobaczyć, gdzie jest granica. I jemu przeciwstawiony jest jakiś dobry milicjant. Ale Regina w końcu się poddaje i wybiera bezpieczeństwo, przetrwanie. Trzyma się mięsa. Wybiera bezpieczne życie u boku mięsa.

„Pieczarka to nowe mięso”. To jest dobry rekwizyt z tamtych czasów, atrybut prywaciarza. Pieczarka i nutria.
Badylarstwo, tak. Szklarnia, inspekty i „warzywa delikatesowe”.

Patronite

W twojej sztuce występują też kobiety, które są reprezentantkami pewnego typu, znanego mi z przeszłości i z literatury, mówię o ciotce i matce. To kobiety, które same przeżyły dużo strasznych rzeczy, ale mają skłonność do zbywania wszystkiego, nie bardzo im się chce nad tym zastanawiać. Po prostu machają na to ręką. U Białoszewskiego jest taka postać, prawdziwa, jego ciocia. Kiedy ktoś pytał „co na obiad?”, ona mówiła „zupa z bóbrem, sztuka mięsa z gównem”.
Czyli tak zwane suche pierdy z octem. Coś jest w twojej diagnozie, bo od razu myślę o mojej babci, która odpowiadała na to bardzo częste pytanie „zupa z trupa” albo „ślepe ryby z mordyrdą” (to danie istnieje i wbrew nazwie nie zawiera ryby, ale jest to wiedza niszowa dla znawców kuchni poznańskiej – dla reszty ma zapewne walor surrealistyczny). Zastanawiałam się, jak to jest być wychowywanym przez kogoś, kto przeżył wojnę i ma coś, co możemy dziś nazwać w obrządku psychoterapeutycznym traumą albo PTSD, bo doświadczył w ogóle najgorszego, czego człowiek może doświadczyć, albo robił rzeczy najgorsze. Rzeczy, które my znamy z horrorów, a on to musiał jakoś w sobie zagrzebać, zakryć czymś, zatupać i dalej żyć, zakładać z tym rodzinę, wychowywać z tym dzieci. W dodatku matce i ciotce z mojej sztuki skasowano hierarchię, której były beneficjentkami i która je ukształtowała, więc ich dalsze życie jest poświęcone próbom zrekonstruowania dawnej świetności, bezustannemu wykonywaniu jej gestów. Wyobrażam sobie, że było mnóstwo takich historii, zwłaszcza że kobiety nie mogły same ekonomicznie wyjść na prostą, tylko musiały w tym celu kombinować za pomocą mężczyzn.

Słyszę realne osoby z pokolenia wojennego w tych bohaterkach. I typowy jest brak komunikacji z dziećmi, taka ściana. Nie ma rozmowy, nie ma wspólnego języka, wspólnych potrzeb, bo doświadczenia były tak bardzo inne.
Tak, ta nieprzekładalność jednego doświadczenia na drugie… No i stąd się bierze dyskomunikacja, takie nieinteraktywne gadanie, wyrzekanie niepotrzebujące odbiorcy. Jakby zamiast realnego życia odtwarzały się te wspomnienia, nigdy niekwestionowane, niekonfrontowane. Takie pętle, mantry; światy, których już nie ma, ale które są odtwarzane bezustannie z zaciętych płyt. To jakaś forma egzystencji, którą wszyscy znamy.

Dorota Masłowska

Ur. 1983, autorka głośnej „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną”, za którą otrzymała Paszport „Polityki”, i nagrodzonego Nagrodą Nike „Pawia królowej”. Autorka wystawianych na całym świecie dramatów „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku” i „Między nami dobrze jest”, za który dostała Nagrodę MKiDN. W 2018 roku ukazała się jej powieść „Inni ludzie”, w 2019 powstał spektakl na jej podstawie w warszawskim Teatrze Rozmaitości, w trakcie realizacji jest film pod tym samym tytułem. Autorka dramatu „Bowie w Warszawie”, który został zainscenizowany przez Marcina Libera w warszawskim Teatrze Studio i ukaże się w formie książkowej w styczniu w Wydawnictwie Literackim.
Mieszka w Warszawie.

Wspominasz, że Regina nie ma sposobu na to, żeby nazwać i zrozumieć swoją orientację – pomyślałam w tym kontekście o milczeniu na temat przemocy. To pojawia się w reportażach z epoki i w sekcjach listów od czytelników – powracające motywy, że przemoc to chleb powszedni, że tego się w ten sposób nie nazywało, bo to było częścią doświadczenia. Nawet niekoniecznie fizyczna przemoc, ale wykorzystywanie każdej przewagi, i ciągłe przepychanki. Ludzie mieli czasem przeczucie, że coś tu nie gra, skarżyli się, pytali, czy tak musi być, ale jakoś zagryzali zęby. Teraz oczywiście nie żyjemy w jakimś wspaniałym świecie wolnym od przemocy, ale rozmawiamy przynajmniej trochę inaczej. Na przykład o biciu dzieci.
Te przepychanki, ta przemoc były też związane z biedą, z niedoborem dóbr i miejsca do życia. Też pewnie z niewyobrażalną traumą wojny, doświadczeniem zła cudzego i własnego. Te niewypowiedziane krzywdy, przemoce fizyczne i psychiczne, ciągną się i ciągną przez pokolenia. Jako społeczeństwo teraz jesteśmy w szale rozmaitych terapii, obnażania różnego rodzaju wzorców. Żyjemy ze sobą źle, ale różne narzędzia umożliwiają dyskusję o tym. I to jest jednak olbrzymi krok naprzód. W „Kochankach mojej mamy” narratorem jest chłopiec wychowywany przez matkę czarującą i cudowną, ale pogrążoną w alkoholu i jakichś nieodpowiednich mężczyznach. Obserwuje to wszystko ten chłopiec, który zawsze jej wybacza, bo jak w pewnym momencie wspomina: jak tata był wściekły na mamę, na jego oczach związał ją kablem i zgwałcił. To jest szczyt napięcia w tej książce i potem jakoś rzeczy się już układają i zmierzają ku dobremu. „To straszne i przykre, ale kobieta musi to sobie jakoś zamortyzować. A chłopiec też jakoś sobie to zrozumie, gdy dorośnie”.

fot. Natalia Kabanowfot. Natalia Kabanow
fot. Natalia Kabanow

Kiedy widzę, że ktoś żartuje sobie z tego, że był bity jako dziecko, i to jeszcze rytualnie, przy pomocy narzędzi typu kable od żelazka, to myślę sobie, że to jest to obśmieszkowywanie strasznych doświadczeń, o którym mówiłam w kontekście postaci matki i ciotki. Takie „ach tam, no, coś tam się zdarzyło, wielkie mecyje”.
No tak, bo absurd tych kaźni jakoś rozmywa prawdę, że bicie to straszny skrypt na całe życie. Pojawia się przekaz, że bliski człowiek może cię krzywdzić. Najstraszniejszy przekaz, bo fizyczny, zapisany w ciele. Jeszcze przecież w naszym pokoleniu bicie było normalnym i powszechnym środkiem wychowawczym. W ogólnospołecznej perspektywie to oznacza, że do dorosłego życia staje potem masa ludzi złamanych, zranionych i przez to chętnych łamać i ranić innych. I bardzo dużym krokiem jest rosnąca zbiorowa świadomość, że rodzic nie ma prawa przekroczyć tej granicy kontaktu fizycznego, że to jest dla dziecka destrukcyjne. Natomiast moje bohaterki są wciąż w zaprzeczeniu, mówią: „Nas bito i myśmy chciały, by nas bito, myśmy prosiły, by nas więcej bić. Bo to bito z miłości”. W ogóle nie sądziłam, że to może wybrzmieć dla ciebie jako śmieszkowanie, mnie się zdawało, że one to mówią totalnie na poważnie.

Ale język tej sztuki jest przerysowany i przesadzony, mieni się. I bardzo różnie może można wydobywać z niego tembry. To mnie w teatrze ekscytuje, ta wielość możliwych interpretacji.

Dorota Masłowska, Bowie w Warszawie. Wydawnictwo Literackie, 176 stron, w księgarniach od stycznia 2022Dorota Masłowska, „Bowie w Warszawie”. Wydawnictwo Literackie, 176 stron, w księgarniach od stycznia 2022A jak ci się pisało teksty bigbitowe?
Bardzo szybko, po prostu wyrzuciłam to z siebie. Pośpiech był tutaj środkiem artystycznym, to miało być maksymalnie instynktowne, głupie. Nie rzeźbiłam tego, oprócz tej jednej piosenki o skafandrze azbestowym, która jest taka piękna, wysublimowana. W spektaklu muzykę robi Błoto. Oni robią taki nowy jazz, Marcin Liber się zarzekał, że to nie będzie musical, ale jednak wygląda na to, że jest to całkowicie podszyte muzyką, od początku do końca, i zbudowane na tym.

To trochę fantazja o ówczesnej muzyce.
Tak, inspirowałam się piosenkami z tamtych czasów i też ich trudnym do niezauważenia seksizmem, mizoginią. Nieco to podkręciłam, żeby pod pozorem naiwnych bigbitowych piosenek szły destrukcyjne mizoginiczne przesłania. Ta fantazja o latach 70., napisana w 2021 roku, musi być fałszywa, i to też mnie kręci. Nie ekscytowało mnie cyzelowanie, uprawdopodobnianie, tylko fantazja wykonana narzędziami z 2021 roku.

Moim zdaniem to dobra strategia, wyszło ci wiarygodnie, oczywiście na tyle, na ile mogę to oceniać jako badaczka codzienności, a nie ktoś, kto w niej żył. A jest teraz tendencja do rekonstruowania światów z przeszłości w oparciu o materiały promocyjne, jakby ludzie naprawdę żyli w katalogu mebli eksportowych.
Tak, te idylle były tak prawdziwe jak dzisiaj świat komedii romantycznych. Myślę o niemożliwości, przed jaką twórcy stają, próbując artystycznie powrócić do tamtych lat. Na przykład film „Żeby nie było śladów”, gdzie realia są odwzorowywane bardzo starannie, z niesamowitą pieczołowitością, ale na przykład aktorzy mają perfekcyjne zęby i piękne cery, nietłuste włosy. Zmienił się krajobraz, zmieniły się twarze i ciała ludzi. Więc nie ma perfekcyjnej rekonstrukcji. Dlatego ciekawiła mnie wycieczka językolotem, na ile język jest w stanie gdzieś cię zabrać. Może gdzieś w nas jest taka Polska wszechczasów, może to nie być prawdziwe, ale da się na ten temat freestylować i spekulować.

fot. Natalia Kabanowfot. Natalia Kabanow

Chciałam cię jeszcze zapytać o samą legendę Davida Bowiego w Warszawie. Ona urosła, rozpompowała się ponad samo faktyczne wydarzenie, czyli krótką i bardzo zwyczajną wizytę, wyjście z pociągu, spacer, pójście do sklepu.
Stała się czymś więcej niż to, co naprawdę się wydarzyło. Pole spekulacji było raczej małe, jałowe, ale ta jałowość mnie prowokowała. To, że ta jego wizyta była tak niepozorna i codzienna, było uruchamiające. David Bowie, kosmita w złotych dzwonach i diamentowych kozakach, nagle po prostu ma kurtkę parkę, uczesane włosy, może kaca; musi iść, a nie jechać Bowie-mobilem. Ta wizyta w Polsce odzierała go z kosmiczności. Warszawa wciągała go w swój paździerz.

To jest też legenda multimedialna, i może dlatego jest taka potężna. Mamy muzykę, wyraziste kadry. Warszawa trochę się skleja z Berlinem Wschodnim w tej pustej i szarej przestrzeni. Kiedyś w rozmowie dowiedziałam się, że na przełomie lat 70. i 80. w kręgach punkowych w Wielkiej Brytanii była moda na Polskę, wyobrażano sobie, że to kraj ludzi w prochowcach czytających poezję. I może trochę te legendy ze sobą korespondują.
Zwłaszcza że to było nieweryfikowalne, tutaj nie można było sobie przyjechać i sprawdzić, czy noszą te prochowce czy nie. Dla mnie to też było coś nowego, praca na czasach niebieżących. Nie mogłam swojego procesu twórczego podłączyć do rzeczywistości i czerpać z tego, co mówią ludzie, jak się zachowują. Bardzo silna, konkretna stylizacja. Niby lata 70. nie były już takie ponure, ale ten bagaż powojenny i ta ciągle zrujnowana Warszawa, i ta zwyczajna nędza, to, że nie masz waty w chacie albo stoisz w kolejkach po kawałek mięsa całymi dniami i na tym upływa ci życie – to dziwne zderzenie jakoś mnie totalnie niosło. No i sama opcja zaproszenia do współpracy Davida Bowiego… Nie miał za bardzo wyboru, musiał u mnie wystąpić.