Cień śmierci pojawia się właściwie już na samym początku. Pogodna, choć nieusuwalna melancholia wyśpiewana jest przecież już w czołówce przez Andrzeja Rosiewicza. Minęło jak jeden dzień, już bliżej jest niż dalej, odeszło w cień i nigdy już nie wróci. W pierwszym odcinku Stefana Karwowskiego, 40-letniego inżyniera, nawiedzają w dzień urodzin duchy przeszłości. Kolega ze szkoły, który utopił się w gliniance, przeszłe miłości, młodzieńcze, nieco zapomniane ideały. Stefan jest w zasadzie spełniony, ma dobrą, szanowaną społecznie pracę (jest kierownikiem odcinka budowy Trasy Łazienkowskiej), czerwonego fiata 126 p, rower, jednego, za to solidnego przyjaciela Karola, całkiem ponętną żonę Magdę, której wdzięki doceniają raczej wszyscy inni niż on sam, i dwójkę pociech, trochę niesfornych, trochę krnąbrnych: bystrego, rezolutnego Marka i milczącą, nieco wycofaną, ale za to wyjątkowo wysoką, jak na swój wiek, Jagodę.
Jerzy Gruza, reżyser „Czterdziestolatka”, miał chyba rękę i serce raczej do młodych chłopców (Marek Karwowski, wcześniej Paweł Jankowski z „Wojny domowej”) i dorosłych kobiet oraz kreujących je aktorek (Alina Janowska, Irena Kwiatkowska) niż młodych dziewcząt. No trudno. W życiu Stefana wszystko potoczyło się całkiem nieźle, choć owszem, mogło potoczyć się może i inaczej (lepiej?), ale melancholia jest w tym właśnie, że potoczyło się i już. Że włosy wypadają i siwieją, zmarszczki się pogłębiają, oddech coraz płytszy, umierają koledzy. Odcinek piąty to wariacja na temat „co się stało z naszą klasą” – pogrzeb kolegi nie tylko, jak to piszą w streszczeniach odcinków na różnych portalach, „staje się okazją do gorzkiej autorefleksji”, ale też do parady symboli wanitatywnych. Komfort egzystencjalnych rozmyślań, Stefan wyciągnięty na kanapie w pozycji jakby już do trumny, bose stopy, niedopita herbata i talia kart na stole, ale jednocześnie jakby wciąż nastoletni weltschmerz. Kamera przesuwa się po szczupłym, schludnym ciele Stefana niemal pieszczotliwie – widać, że go lubi.
Jakiejkolwiek ekwilibrystyki by dokonywać, nazywając Karwowskiego „karierowiczem”, „everymanem epoki gierkowskiej”, „człowiekiem przeciętnym” czy, nieco pieszczotliwie, „fajtłapą” albo „naiwnym marzycielem” (to sam Gruza), „Czterdziestolatek” jest serialem propagandowym. A przynajmniej miał nim być. Za sterami produkcji znaleźli się, sami wówczas czterdziestoletni, Jerzy Gruza – cudowne dziecko telewizji lat 60., i Krzysztof Teodor Toeplitz – felietonista, dziennikarz, m.in. „Szpilek” i „Polityki”, a więc prasy lojalnej wobec władzy, ale nastawionej liberalnie, „cywilizacyjnie”. Z połączenia niezwykłej wrażliwości Gruzy na konkret, jego talentu do mówienia aktorami (wspaniałe epizody obsadzane często przez twarze i ciała nieograne i nieznane) oraz felietonowego temperamentu, przenikliwego sceptycyzmu i pogodnego epikureizmu Toeplitza powstało dzieło wybitne, trochę tylko skrzywione zwierciadło obnoszące się po gościńcu wielkich budów gierkowskich, ruchliwych ulic warszawskich, dyrektorskich gabinetów (którym daleko do splendoru) i wnętrzach blokowych M-ileś. Dzieło rozsadzające propagandowe założenia właśnie dlatego, że zbyt czujnie – choć raczej pieszczotliwie niż złośliwie – nadstawiające oko i ucho na społeczny i obyczajowy detal.
Na wszelki wypadek doprecyzujmy: jeśli mówimy o propagandowych założeniach serialu, to przecież nie chodzi o bezkrytyczny panegiryk na cześć Gierka i systemu, to przecież lata 70., system potrafi być krytyczny wobec siebie. Chodzi raczej o życzliwy portret pracującej inteligencji technicznej, mimo trudności i koncesji na rzecz konsumpcyjnego stylu życia zaangażowanej w społeczną misję swoich zawodów. Chodzi o przychylną interwencję – co prawda borykamy się z rozmaitymi „przejściowymi kłopotami”, ale generalnie jest dobrze i pogodnie, nie żyjemy w najlepszym ze światów, ale żyjemy w kraju, któremu przyświeca jakiś cel, jakaś wizja. I chodzi wreszcie o ocalenie etosu zaangażowania i służby: owszem, zawsze się znajdą karierowicze i dyletanci, kombinatorzy i lenie, ale trzon stanowią ludzie solidni, oddani społeczeństwu.
Ale co właściwie buduje Stefan? Trasę dla samochodów. Takie były wtedy założenia, ale samochody to prywatyzacja, indywidualizacja, hałas, zanieczyszczenie środowiska, zagrożenie dla rowerów, utrudnienia dla pieszych (pomstowaliście kiedyś na kładki nad Czerniakowską? No właśnie), konkurencja dla transportu zbiorowego. To się zemści.
21 odcinków w trzech seriach. Pierwsza o budowie Trasy Łazienkowskiej, druga pod Dworcem Centralnym i trzecia, „dyrektorska”, dziejąca się bardziej w gabinetach niż na budowach. Zaczyna się od pogodnej melancholii, łagodnego południa, stacza w stronę zmierzchu. Oglądanie tych trzech serii pod rząd układa się we wstrząsającą – choć przecież śmieszną, a może tym bardziej wstrząsającą, im bardziej zabawną – opowieść o tym, że coś poszło nie tak. To barwny portret ukazujący rozsadzanie, rozpad ideałów realnego socjalizmu. Produkcja jest oficjalna, więc systemu nie rozsadza ani opozycja, ani układ sił na globalnej mapie, on imploduje, zapada się sam, choć może gdybym miała więcej śmiałości, powiedziałabym, że koroduje go konsumpcjonizm i kapitalizm. W każdym razie czegoś tu się nie da utrzymać. Jest coraz gorzej i jeśli portret staje się diagnozą, to jest to diagnoza przewlekłej choroby. Karwowski, awansując, idzie na ustępstwa wobec wymagań dyrektorskiej socjety. Daje z siebie robić idiotę na polowaniu, ustępuje Magdzie, za małą fortunę przerabiającej ich wygodne, względnie funkcjonalne mieszkanie na neomieszczański buduar z portretem przodka na ścianie. Przodka zakupionego w Desie, rzecz jasna.
Co się stało z socjalistycznym społeczeństwem, że kupuje ono portrety przodków w Desie? W którym miejscu załamał się egalitarny projekt? Ryba psuje się od głowy – gdy szlachetny dyrektor Wardowski odchodzi na emeryturę, okazuje się, że średnie pokolenie to raczej technokraci i karierowicze, a przede wszystkim – konsumenci. Stefan próbuje się przeciwstawiać temu „ułatwionemu życiu”, odrzuca intratną propozycję szwagra-prywaciarza-hodowcy drobiu, bo mimo że „władza ludowa popiera prywatną inicjatywę”, to przecież nie wykształciła Stefana na inżyniera po to, żeby „macał kury”. W sprawach pozornie mniejszej wagi Karwowski jednak rezygnuje, nie ma siły się bić albo wydaje mu się, że tak trzeba. Czasem próbuje uciec (na przykład na działkę w przedprzedostatnim odcinku), ale i tam dopada go ambiwalentna nowoczesność, międzyludzkie piekiełko, siatkowe ogrodzenia, konkurs piękności altanek ogrodowych, wreszcie Kobieta Pracująca na koparce.
Stefan nie jest frajerem, a jeśli, to tylko w tym znaczeniu, w jakim frajerami są wszyscy idealiści. Idealizm zdaje się sprzężony z naiwnością, ale ważniejszą jego cechą staje się sprzeciw. Niezgoda na to, co, zdawałoby się, nieuniknione. Stefan manifestuje ją właśnie w tych pierwszych odcinkach, które koncentrują się wokół cielesnych aspektów kryzysu wieku średniego: wypadania włosów, utraty sprawności seksualnej i fizycznej. Niby nie ma w tym nic politycznego, czysta obyczajówka. Ale właśnie ta postawa sprzeciwu wobec choroby, przemijania, upływu czasu, a więc wobec praw natury po prostu, to postawa głęboko rewolucyjna, a może właściwiej: postępowa. A zarazem – głęboko romantyczna, w tym sensie, w jakim dla romantyków świat był skandalem. Czterdziestoletni Stefan Karwowski jest więc, w jakiś sposób, dużo bardziej młodzieńczy, chłopięcy, naiwno-entuzjastyczny niż szesnastoletni, mądrze-melancholijny, zdroworozsądkowy Paweł Jankowski z „Wojny domowej”. Stefana tonuje i studzi dr Karol Stelmach, niewątpliwe porte-parole samego KTT. Ten zawsze wie, co powiedzieć, a mówi zazwyczaj, że nie da się nic zrobić. To figura racjonalnego, oświeconego liberała, zwolennika umiarkowanego postępu w granicach zdrowego rozsądku, świadomego nieubłagalności przemian cywilizacyjnych i zarazem zdystansowanego wobec ich zawrotnego tempa. Przede wszystkim jednak Karol jest sceptyczny wobec możliwości poprawy świata, pogodnie pogodzony ze skandalem metafizycznym, jakim są nieusuwalne zło, przemijanie, choroby, i jako taki stanowi światopoglądową (w sensie całościowej postawy wobec świata) przeciwwagę dla Stefana. A jeśli Karol jest głosem Toeplitza scenarzysty, to wiadomo, że socjalistyczny projekt musi się chwiać w posadach.
*
Na pokrewieństwo serialu z gatunkiem prasowym zwrócił uwagę Igor Piotrowski w artykule „W czterdzieści lat po «Czterdziestolatku». Gierkowska Warszawa jako felieton”. Karol i Kobieta Pracująca to dwoje naczelnych „wygłaszaczy”, chodzące (w przypadku Karola siedzące i parzące kawę) felietony. Karol jest głosem KTT, Kobieta Pracująca nie ma tak jednoznacznego zaplecza, monologi obojga skrzą się od nazwisk, teorii, cytatów, obcojęzycznych terminów. Kobieta Pracująca jest bardziej komiczna, mniej przewidywalna, w oczywisty sposób niesamowita, jej światopogląd jest więc też trudniejszy – a w zasadzie niemożliwy – do zrekonstruowania, w odróżnieniu od jakoś tam spójnej liberalnej postawy Karola. Te dwa głosy główne uzupełniane są głosami pomniejszymi, na przykład chórem współpracowniczek Magdy z Filtrów. Tu ścierają się przede wszystkim zdania przedwojennej ziemianki Puciatej i młodziutkiej rezolutnej Mariolki, ale pozostałe kobiety kompletują, na swój „zdroworozsądkowy” sposób, każdą dyskusję. „Wygłasza” też docent Gajny, szef Magdy, wygłaszają dyrektorzy i podwładni Stefana, a nawet, w sobie właściwy sposób, jego teść i szwagier.
Błyskotliwe spostrzeżenie Piotrowskiego, które mówi w zasadzie o tym, że to Logos jest zasadą rządzącą światem przedstawionym serialu, domaga się jednak uzupełnień. Po pierwsze – chór głosów to zarazem pluralizm dyskursów. Owszem, Karol i Pracująca mają głosu może i najwięcej i jest to głos najbardziej wyrazisty, ale nie mają wcale monopolu na rację. „Też racja” kryje się w zasadzie w każdej wypowiedzi, składając się na polifoniczność świata serialowego. Trochę jak w rortiańskich liberalnych potyczkach prawda rodzi się w dyskusji, chociaż właściwie nie – nie rodzi się, raczej leży gdzieś… hmm, na uboczu? Czy właśnie pośrodku? Leży, będąc fragmentarycznie i po trochu odkrywaną przez poszczególne głosy. Po drugie – po drugiej stronie Logosu jest ciało. Ciało aktora (lub aktorki) jako medium diagnozy społecznej. To znów genialna synteza powstała ze zderzenia temperamentów Toeplitza i Gruzy. Racja słów napotyka na opór, przekorę, aporię twarzy, mimik, gestów. Sensy komunikacyjne grzęzną w lawie gadania. Albo pomrukiwania. Jak w odcinku „Judym, czyli czyn społeczny”, gdy poruszony nocną rozmową z dwójką napotkanych na klatce schodowej socjologów (magister Kulesza i magister Kulesza – Logos) o zaniku więzi społecznych Stefan postanawia te więzi jakoś zaanimować. Zakłada komitet lokatorski, napotykając jednak na opór mieszkańców bloku, przede wszystkim w osobach dozorcy Walendziaka (Jan Gałązka), uosabiającego żywioł kombinacji i zaradności (warsztat naprawy telewizorów), i sąsiada Staśka (Adam Stockinger), uosabiającego twierdzę prywatyzacji. Scena, gdy Karwowski z Walendziakiem przychodzą do Staśków, jest wstrząsająca, tym brutalniej, że wciąż aktualna. Żona rozlewa zupę do talerzy, dzieci milczą, na dźwięk dzwonka Stasiek odkłada gazetę, zdejmuje okulary, a twarz jego przybiera wyraz niechęci, uporu, zdaje się mieć siłę magnetycznego odpychania. Stasiek w zasadzie zgadza się ze wszystkim, co mówi Stefan, w zasadzie popiera projekt, ale całym swoim ciałem wyraża abominację wobec pomysłów reanimowania jakichkolwiek więzi społecznych. Projekt Stefana kończy się oczywiście klęską, także dlatego, że zaproszony na pierwsze spotkanie w charakterze prelegenta dyrektor Wardowski daje koncertowy popis „drętwej mowy”.
Co poszło nie tak? Czy ludzi należało zostawić w spokoju? Czy pomysł kultywacji „odruchów solidarnościowych” jest oderwany od rzeczywistych pragnień ludzi? A może pomysł był dobry, tylko wykonanie nie takie? A może prywatyzacja wszelkich dziedzin życia jest w Polakach tak głęboko zakorzeniona, że… a może właśnie dopiero teraz jest, a wtedy to zakorzenianie się zaczynało i serial uchwycił to na gorąco? Ten odcinek, jak zresztą żaden inny, nie daje łatwych odpowiedzi, bo „Czterdziestolatek”, jak się rzekło, raczej portretuje i diagnozuje, niż przepisuje recepty. Walendziak i Stasiek to przykłady, ale takich mikrodiagnoz społecznych wydobytych za pomocą barwnych, intensywnych epizodów aktorskich jest w serialu mnóstwo. Lawa Logosu rozbija się o skały życia.
Parada wspaniałych aktorek, dużo postaci kobiecych, ale czy serial zdaje Test Bechdel? Nie jestem pewna, jeśli tak, to ledwo, na trzy z dwoma, a przecież na poziomie cielesno-obyczajowo-płciowym dzieją się tu rzeczy ciekawe, choć jakby mimochodem. Jest zaskakująco dużo nagości, choć równie chętnie epatuje się nas udami Magdy, epizodycznymi biustami, co klatką piersiową Stefana. Stefan w szlafroku, Stefan w turbanie, Stefan troszkę jakby niewieści, by nie rzec… queerowy? Zbaczający nieco z prostej i nudnej drogi wzorcowego mężczyzny. A obok Karol – zabójczo przystojny wieczny kawaler, który parzy kawę, robi ciasto, przepasuje się fartuchem. Stefan pierze sam swoje koszule, by się odstresować, Magda uważa, że to przynosi jej lekki obciach, ale daje za wygraną. Mariolce w głowie niby tylko faceci, ale rozsądek i brak sentymentalnych złudzeń to jej emancypacja. Pielęgniarka Krysia („wpadnij, kiedy zechcesz”) nie widzi żadnego problemu w godzeniu spotkań ze Stefanem i z byłym/obecnym amantem i przyjacielem Benkiem. Do tego młoda i wyzwolona inżynier Nowowiejska (Grażyna Szapołowska), która wyzwolenie obyczajowe łączy z chłodnym technokratyzmem. Jest fachowczynią, nie społecznicą. W jednym z ostatnich odcinków słyszymy o jeszcze jednej kobiecie inżynierce, projektującej betonowy kompleks wypoczynkowy na łonie natury. Czy to delikatna ironia, czy próba powiedzenia, że wykształcone kobiety ingerują brutalnie w naturalny porządek rzeczy?
Oczywiście Stefanowi dane jest skonsumować pozamałżeński romansik, a Madzia może tylko wzdychać do profesora Koziełły i spuszczać rzęsy do zalotów Gajnego. Do tego wszystkiego ostentacyjnie pozapłciowa, polimorficzna, zmieniająca kolejne mundurki na drobnej figurce Kobieta Pracująca, idąca w ogóle w poprzek tradycyjnych płciowych stereotypów i wyobrażeń. Piszę o tym nie po to, żeby zadośćuczynić swemu ulubionemu postulatowi #queereverything, ale żeby pokazać, że portretowana tu rzeczywistość społeczna lat 70. obejmowała różnorodność typów zachowań miłosno-erotycznych i genderowych, a drogi emancypacji i nowoczesności tworzą ogród o rozwidlających się ścieżkach.