Dziwne igrzyska
fot. Presidential Executive Office of Russia, CC

13 minut czytania

/ Obyczaje

Dziwne igrzyska

Kornelia Sobczak

Cóż mogę powiedzieć o zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie? Że nigdy chyba nie oglądałam zawodów w takim poczuciu osamotnienia. Mam wrażenie, że nikogo poza mną to nie interesuje, prócz jednego kolegi i może dwóch innych, którzy włączają się na skoki

Jeszcze 3 minuty czytania

W ukochanym serialu mojej młodości, „Jak poznałem waszą matkę”, był taki odcinek, w którym bohaterowie opowiadali sobie o seksualnych fantazjach. Jeśli pamiętacie, twórcy zdecydowali się na dość ryzykowny z punktu widzenia fabularnej dramaturgii chwyt polegający na tym, że w paczce przyjaciół była zakochana w sobie od samego początku do końca para, Lilly i Marshall, trzeba więc było wymyślić efekty komiczne wynikające z miłości i bycia w związku, a nie z tak banalnych rzeczy jak zazdrość, zdrady i wielosezonowe innuenda. Zakochany w swojej narzeczonej (może wtedy już żonie, nie pamiętam) Marshall, żeby w ogóle zacząć się, pardon my french, masturbować, musiał sobie najpierw skonstruować taki wstęp do fantazji: oto Lilly zostaje zmożona śmiertelną czkawką i na łożu śmierci wymusza na Marshallu, żeby ten ułożył sobie życie, przynajmniej erotyczne, umawiając się z tą seksowną, znaną im obojgu, dostarczycielką pizzy. Dopiero po spełnieniu tych warunków brzegowych Marshall mógł oddać się rozkoszom fantazjowania o seksie z inną niż ukochana kobietą. Ach, jakże się z nim solidaryzuję! Z tą potrzebą skonstruowania świata, w którym „grzeszna” przyjemność czy, inaczej mówiąc, guilty pleasure nie jest wcale guilty, nikomu nie robi krzywdy, nie wiąże się z dewastacją środowiska, hołdowaniem neoliberalnym zasadom gry i przymykaniem oczu na wyzysk i łamanie praw człowieka. Tyle że w moim przypadku nie chodzi o seks, a o sport. Ze sportem jest bowiem jak z seksem (dobra, sama trochę nie wierzę, że konstruuję taką analogię), to znaczy może być super, ale może też być on częścią skomplikowanej maszynerii toksycznego syfu, narzędziem przemocy i wyzysku.

Więc oczywiście przeraża mnie monstrualna sportowa infrastruktura na środku pustyni Gobi, konieczność wyprodukowania sztucznego śniegu, aby można było na nim przeprowadzić zawody w sportach zimowych w dobie, o gorzka ironio, zgubnego w skutkach ocieplenia klimatu, naprawdę martwi mnie nie tylko szóste wymieranie gatunków, ale i to, że w katastrofie klimatycznej nie będzie skoków narciarskich, naprawdę uważam za nieetyczne i nieco szydercze wobec idei olimpijskiej organizowanie igrzysk w kraju nagminnie łamiącym prawa człowieka (a przecież nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz) i naprawdę wściekam się na to, że uległość wobec, nie czarujmy się, kapitalistycznego dyktatu nakazała je jednak zorganizować w środku globalnej pandemii, co zamieniło imprezę w dość surrealistyczne widowisko (puste trybuny gigantycznych obiektów, wioska olimpijska jako miasto zamknięte, postacie w kosmicznych kombinezonach ochronnych) i skończyło się wieloma osobistymi dramatami zawodników niedopuszczonych do rywalizacji ze względu na pozytywny wynik testu na koronawirusa (z naszą łyżwiarką Natalią Maliszewską, która nie pobiegła w swojej koronnej konkurencji, na czele).

A jednocześnie trochę kocham zimowe olimpiady. I nie tylko, letnie też, a także wielkie imprezy piłkarskie, takie jak mistrzostwa świata i Europy. Kocham je trochę na tej samej zasadzie, co konkursy chopinowskie albo, nie wiem, parady równości czy uliczne demonstracje, to znaczy jako te momenty, kiedy wszyscy (większość) ekscytują się tym samym, odkrywając jednocześnie nieoczekiwane porozumienia i piekące antagonizmy (no ja nie mogę, jak ktoś jest za Hiszpanią), mają opinię (to, co dla wielu irytujące, dla mnie urocze), zawieszają na kołek tradycyjne podziały („i w milionach serc cichną spory, a nienawiść w miłość zmienia się”, jak śpiewała Edyta Górniak w roku 1996) i ten, no, eee, są razem (tak, wiem, okropny krindż).

Ta miłość robi się oczywiście coraz bardziej problematyczna, nieumiejętność odpuszczenia oglądania (ale mistrzostwa świata w Katarze to już „naprawdę” zbojkotuję) zatruwa jednocześnie jego radość, dlatego od szeregu imprez tworzę sobie różne alibi dla partycypacji w sportowym szaleństwie jak na przykład: praca w redakcji sportowej, zainteresowania badawcze (no co, mainstreamowa pornografia też jest nieetyczna, a przecież nie napisalibyście projektu grantowego bez uczciwej kwerendy na Pornhubie, nie?) albo, w akcie desperacji, zaproponowanie redakcji „Dwutygodnika” napisania tego tekstu. No dobrze, moja Lilly już dogorywa, seksowna dostarczycielka pizzy puka do drzwi i choć potrzeba krygowania się, usprawiedliwiania i tłumaczenia nie została jeszcze wyczerpana, to nie chcę ryzykować wyczerpaniem waszej cierpliwości.

Olimpiada zimowa jest inna od letniej, ma taki uroczy posmak wigilii zakładowej albo wyjazdu integracyjnego: ci sami ludzie w nowych dekoracjach i nagle okazuje się, że ten cichy, niepozorny księgowy zdobywa brąz, bo powiało mu pod narty, a klasowy prymus nie umie rozbić namiotu i ma najsłabszą głowę. To znaczy: o ile letnia olimpiada jest przeglądem konkurencji, no właśnie, olimpijskich, czyli takich, które oglądamy – przeważnie – raz na cztery lata, i dla wielu dyscyplin stanowi najważniejszą przestrzeń prezentacji i rywalizacji, o tyle ze sportami zimowymi jest trochę tak jak z piłkarską ligą i mistrzostwami Europy. Te najważniejsze – biegi, skoki, biathlon, narciarstwo alpejskie – rozgrywane są w swoich cyklach pucharu świata, znamy tych ziomków (i ziomalki!) jak złe i dobre szelągi, widujemy się z nimi co weekend, czasem częściej, znamy rozpiętość wąsów Roberta Johanssona, długość i łuk wykręcenia rzęs Dorothei Wierer, każdy niesforny kosmyk w czuprynce Elwiry Oeberg, a tu nagle – olimpiada! Oczywiście są też dyscypliny odświętne, takie, które oglądamy raczej tylko na igrzyskach: te wszystkie panczeny, short-tracki i saneczki, te przepyszne ewolucje na nartach i snowboardach, no i curling, oczywiście, że curling. Swoją drogą, po tych wszystkich latach (i więcej niż jednej relacji na żywo z meczu) nadal nie wiem, o co chodzi w curlingu i nadal uwielbiam go oglądać, zwłaszcza te skupione miny zawodniczek (Eve Muirhead namyśla się najpiękniej), te taktyczne narady i zaangażowane zamiatanie lodu przed czajnikiem (tak, wiem, że kamieniem).

Jeśli curling jest dyscypliną jak z takich wczesnodziecięcych zabaw, do których wystarczą miotła, czajnik i performowanie profesjonalnych min i gestów, to debiutujące na tych igrzyskach monoboby są na przeciwległym końcu tej samej skali, są zmaterializowaniem się dziecięcej wyobraźni, przeniesieniem na prawdziwy lodowy tor kosmicznych pojazdów jak z kreskówek, to naprawdę „Odlotowe wyścigi”. W ogóle jest coś perwersyjnego w skrajnym sprofesjonalizowaniu najoczywistszej dziecięcej zabawy na śniegu: zamiast osiedlowej górki lodowa rynna zbudowana za ciężkie pieniądze, zamiast sanek czy plastikowego jabłuszka, z którego tak wesoło zlecieć buzią w śnieg, ciężkie skeletony rozwijające prędkości grożące nagłą śmiercią, to nie są żarty. Może to by było jakieś kryterium, jak już będziemy mieć ten idealny utopijny świat: dozwolone zawodowo będą tylko te sporty, które można uprawiać amatorsko?


Jesteśmy za półmetkiem zmagań (ależ te klisze komentatorskie wchodzą pod palce, jeszcze chwila nieuwagi i napiszę, że „wiatr rozdawał karty na skoczni”) i cóż mogę powiedzieć o zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie? Że, wbrew wszystkiemu, co napisane wyżej, nigdy chyba nie oglądałam zawodów w takim poczuciu osamotnienia. Mam wrażenie, że nikogo poza mną to nie interesuje, prócz jednego kolegi i może dwóch innych, którzy włączają się na skoki, że to już nie to, co kiedyś, i w ogóle dziwnie. Oczywiście mam teorię, dlaczego tak jest. Po pierwsze, nieludzko ranne godziny transmisji, po drugie, „moja bańka społecznościowa” sprofilowana pod ludzi i newsy, których sport interesuje średnio, ale przede wszystkim, po trzecie i może najbanalniejsze, przemiany medialne. Nie mamy już telewizorów i telewizji (poza tym, że trochę nie wypada oglądać tej publicznej, która na co dzień szczuje na ludzi i sama ze sobą rywalizuje w konkursie na największą autokompromitację, a komercyjna, no cóż, kosztuje), nie mamy wiadomości sportowych, w których mówiono by nam, co tam dzisiaj w Pekinie, istnieje możliwość obejrzenia wszystkiego „z odtworzenia”, a to już nie to samo, i wreszcie, mamy dużo mniej niż jeszcze cztery czy osiem lat temu szans medalowych, o czym wiedzą nawet niedzielni kibice. Owszem, zostały nam skoki, ale przecież bez polsko-norweskiej rywalizacji z astmą w tle i ogólnonarodowym hejtem na biedną Marit Bjoergen to już są troskliwe misie bez tej szatańskiej pikanterii. À propos: wiecie, że Justyna Kowalczyk jest teraz bardzo kompetentną i zabawną komentatorką Eurosportu? Jest coś niezwykle kojącego w słuchaniu zrelaksowanej Justyny Kowalczyk, jakaś nadzieja, że kiedyś wszystko będzie dobrze, chociaż kiedy nawet ona mówi takim rzeczowym tonem, że zawody w biegach będą się odbywać na coraz wyższych terenach, bo idzie ocieplenie klimatu, to właśnie czuję, że coś tu jest bardzo nie tak. (Tu wstawcie sobie mema z wykrzywioną twarzą Jennifer Lawrence z „Don’t Look up”).

Jest jeszcze inna możliwość: jestem coraz starsza, ciągle nie tak jak Simmon Amman, ale moi rówieśnicy są już nazywani „doświadczonymi” i na następnej olimpiadzie będzie ich jak na lekarstwo, tracę kontakt z bazą, nie konstruuję już sobie w głowie skomplikowanych historii miłosnych pod program dowolny par tanecznych jak w ferie zimowe w 1998 roku (à propos historii miłosnych: wiecie, że dwie skeletonistki, które poznały się na zawodach pucharu świata, Belgijka Kim Meylemans i Brazylijka Nicole Silveira zostały parą?), nie wiem, kim są te dzieci, nie wiem, kiedy Monika Hojnisz, w mojej głowie wciąż utalentowana juniorka, skończyła 30 lat, bohaterowie młodości objawiają się nagle jako trenerzy czeskich kombinatorów norweskich (Robert Mateja!) albo norweskich kombinatorów norweskich (Tom Hilde, ulubiony skoczek wszech czasów), nie mam już energii na rytualne kłótnie z kolegami o to, czy łyżwiarstwo figurowe to sport (tak, sport, jeśli chcecie argumentów, piszcie na adres redakcji!), a mądrości Przemysława Babiarza w stylu „nic dwa razy się nie zdarza, ale historia lubi się powtarzać” czy „fortuna kołem się toczy, ale i zmienną jest” raczej irytują, niż śmieszą.

À propos Przemysława Babiarza: jest on może największym odkryciem, Dwightem Schrutem tej olimpiady objawiającym pod nieobecność Michaela Scotta (czyli chyba Włodzimierza Szaranowicza) talenty konstruowania na poczekaniu absolutnie niewywrotnych komunałów i całkowicie zbędnych banałów, zresztą jakiś oralny horror vacui polskiej szkoły komentarza sportowego to temat na oddzielną analizę, cóż jednak byśmy zrobili bez przekazanej nam na ceremonii otwarcia wiedzy, że Andora to „pirenejski kraj pomiędzy Hiszpanią a Francją”, a „Haiti kojarzy nam się z tym, że Napoleon wysłał tam legionistów do tłumienia powstania, stąd wielu Haitańczyków ma niebieskie oczy”, a jeśli już nie możecie wytrzymać od tego zażenowania z drugiej ręki, to powiem wam jeszcze, że trwa „radosne rendez-vous na śniegu i lodzie”, aczkolwiek Meksykanie, i parę innych reprezentacji, lód widzieli, zdaniem Babiarza, tylko w drinkach. Ha, ha. Przemysław Babiarz stał się też pierwszym chyba wiralem igrzysk, gdy podczas ceremonii otwarcia objaśniał (ha, nie bez racji, jak się nad tym zastanowić) komunistyczno-anarchistyczne przesłanie piosenki Johna Lennona „Imagine” i przestrzegał przed niebezpieczeństwem wpisanym w ideologię „braterstwa narodów”, która może prowadzić do komunizmu. No ale znowuż kiedy dostawał histerii po brązowym medalu Dawida Kubackiego („Dziękujemy ci, bo dałeś nam coś, czego nie mieliśmy prawa żądać”) to poza tym, że było to strasznie śmieszne, to przecież też przebijało się przez mój pancerzyk ironii i dystansu. Wzruszenie trwało do momentu, gdy po frazie o łzach spływających z niebieskich oczu Dawida do maseczki dał zaimprowizowany wykład o kulturowo-historycznym znaczeniu maski jako symbolu czegoś tam.

Poza tym: zostaliśmy najlepszą drużyną saneczkową bez toru saneczkarskiego (8. miejsce), odnieśliśmy historyczny sukces w narciarstwie alpejskim (8. miejsce), nie odnieśliśmy historycznego sukcesu w konkursie drużyn mieszanych w skokach, choć Polka Aga Baczkowska odpowiedzialna za kontrolę techniczną niewątpliwie zapisze się, jak to mawiają, „w annałach” za zdyskwalifikowanie trzech najlepszych drużyn.


Kamil Stoch nie zdobył kolejnego złota, nie zdobył żadnego medalu, czego trzeba było się spodziewać – ten wybitny sportowiec ma po prostu słaby sezon, poza tym ledwo doszedł do siebie po kontuzji, poza tym dał z siebie na skoczni naprawdę bardzo dużo – i kiedy popłakał się przed mikrofonem Kacpra Merka, mówiąc z całą pasywno-agresywną pasją pod własnym adresem „widocznie nie zasłużyłem na ten medal”, jakby nie dostał tego memo, że teraz wszyscy sobie wybaczamy, że selfcare i że liczy się udział, to naprawdę serce się krajało.

Moją osobistą ulubioną sceną z pierwszego tygodnia była ta, w której dwie wyczerpane po biegu na 10 kilometrów Finki, srebrna Kerttu Niskanen i brązowa Krista Parmakoski, leżą, zaśmiewając się i łapiąc oddech tuż za linią mety. Obie są bardzo dumne z Kerttu, która do ostatnich czterech dziesiątych sekundy walczyła o złoto z królową Therese Johaug, a teraz jest tak wyczerpana, że tylko łapie powietrze głębokimi haustami. Krista całuje Kerttu w czoło, po czym troskliwie odpina jej narty, koleżanka bowiem nie jest w stanie sama tego zrobić. No wiecie, „dla takich momentów…” i tak dalej… Tymczasem kończę, bo zaraz drużynówka w skokach.