Strachy, lęki
Jared Rodriguez / Truthout CC BY-NC-ND 2.0

17 minut czytania

/ Obyczaje

Strachy, lęki

Kornelia Sobczak

Moje lęki są zatrważająco, wstydliwie prozaiczne. Boję się, że utknę w kotle i zmarznę. Boję się, że utknę w kotle i zacznę się bać, bo nie mam w sobie asertywności i zadziorności wobec służb mundurowych. Boję się, że okażę się potulna i uległa

Jeszcze 4 minuty czytania

I.

Na sobotni spacer z okazji 102. rocznicy przyznania Polkom praw obywatelskich wzięłam ze sobą marker i pusty karton, bo jakoś nie miałam pomysłu na hasło, zresztą zawsze mi się wydaje, że mam taki wyrafinowany, a potem, że strasznie głupi i wszyscy mają lepsze, zresztą nie ma takiego hasła, z którym nie czułbyś się głupio wobec gromady młodych zdrowych, zakominiarkowanych mężczyzn wyłaniających się z głośnymi okrzykami z kłębów dymu i bramy Empiku, serio, nie czuje się wtedy strachu, tylko zażenowanie na myśl o tym, że obły liliowy kucyk obwieszczający Dziuni z twarzą Kai Godek, że jest pijana władzą, zostanie za chwilę żałośnie zdeptany stopami panikujących, butami nacierających. Jeśli porcelana, to wyłącznie taka, mówił poeta, której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu, ale co powiedziałby o kartonach ze śmiesznymi napisami?

II.

Ale w ogóle nie tak miałam zacząć. Jeszcze raz. Na niedzielny spacer z okazji 102. rocznicy przyznania Polkom praw obywatelskich wzięłam ze sobą marker i pusty karton, bo jakoś nie miałam pomysłu na hasło. Dopiero w podwórku jednego z domów przy ulicy Waryńskiego, po iluś tam podbiegnięciach, mikropanikach, łapaniu się za ręce, forsowaniu schodów, nabazgrałam, w kolejce do wąskiej bramy, z której zresztą za chwilę zarządzono spieszny odwrót, błyskawicę, ***** *** i „naszym hobby są spacery pod gwiazdami”, co wydało mi się bardzo au courant, gdyż zaiste w ten ciemny i zimny wieczór listopadowy ten dziwny spacer wydał mi się najlepszym możliwym spędzeniem czasu. Jak wiele i wielu z nas mam się już za weterana ulicznych spacerów, chodzeń, stań, marszów, marznięć, pikiet i demonstracji, tych licznych i tych kameralnych, tych wesołych i tych smutnych, tych dających moc i nadzieję i tych przynoszących frustrację, ale zaprawdę, powiadam wam, ten sobotni gromadny slalom podwórkami po zapleczach głównych ulic był zdecydowanie najdziwniejszy.

III.

Poczucie surrealizmu, dziwności, niesamowitości łagodzi lęk. Ostatniej soboty praktykowaliśmy jakąś dziwną zabawę w kotka i myszkę z przymuszonymi (?) do antyspołecznych działań służbami porządkowymi. Był to jakby rewers publicznego protestowania, bo zamiast chodzić po głównych ulicach, manifestując sprzeciw, kluczyliśmy tłumnie po zaułkach i podwórkach, dopraszając się o otwieranie bram, forsując płoty i ogrodzenia, podczas gdy policja reagowała ustawianiem kordonów i zamykaniem przejść. W tłumku na tyłach ulicy Boya-Żeleńskiego ktoś krzyknął: „Widzicie? A w komunizmie nie będzie płotów!”, co wywołało chwilowy śmiech, ale było całkiem celnym przyczynkiem do rozważań o związkach publicznego praktykowania demokracji z hołdującym powszechnej prywatyzacji kapitalizmem. Ale, paradoksalnie lub nie, rozgrywające się już od ponad miesiąca uliczne protesty, nazywane też uliczną rewolucją, są, w swoich kulminacyjnych, zbiorowych momentach, sposobem na zażegnanie, przynajmniej chwilowe, lęku i strachu. Dają efemeryczne, owszem, ale namacalne, poczucie wspólnoty i sprawczości, dają też łatwe zajęcie skołatanym nerwom i zdezorientowanemu ciału: wystarczy iść i krzyczeć, to łatwe i proste, opcjonalnie można też zająć umysł wymyślaniem haseł, a ręce rysowaniem i klejeniem. Konkretyzują emocje: nieokreślony lęk wywołany sytuacją pandemiczną (jaki ładny frazeologizm, lepszym jest tylko „zaistniała sytuacja” przypominająca nam o sobie z rozmaitych napisów na zamkniętych lokalach: „w związku z zaistniałą sytuacją…”) zmienia się w budujący gniew, bezradne przerażenie skalą katastrofy ekologicznej i frustrującą niemoc zastępują celem doraźnym – może nie uda nam się uratować planety, ale przynajmniej obalimy rząd.

IV.

O fantasmagoryczności i niesamowitości scen przemocy i buntu, dziwacznej baśniowości, która nie pozwala tak po prostu się bać, pisała pięknie po sierpniowych wydarzeniach na Krakowskim Przedmieściu Klara Cykorz. „Psychodeliczna wieczorynka” przypomniała mi się w tę ostatnią sobotę, jak obrazek sprzed miliona lat, prowadząc do dziwnie prozaicznej rewelacji: wtedy bałam się mniej, bo wtedy było ciepło. Było ciepło, były wakacje, wszystkie zaległe teksty były chwilowo napisane, co pozwalało „oddać się” fanatycznie solidarnemu protestowaniu. Nie przerażała perspektywa nocy spędzonej pod komisariatem (co innego – na komisariacie, ale o tym zaraz), gdy tymczasem teraz przyłapałam się na niezbyt chlubnej myśli, że nie chciałabym utknąć w policyjnym kotle, bo jest tak strasznie zimno i ciemno.

V.

Bo jeśli chodzi o „zaistniałą sytuację”, czyli sytuację rewolucyjno-protestową w czasie pandemii, to moje lęki są zatrważająco, wstydliwie prozaiczne. Boję się, że utknę w kotle i zmarznę. Boję się, że utknę w kotle i zacznę się bać, bo nie mam w sobie asertywności i zadziorności wobec służb mundurowych. Boję się, że mimo licznych porad, żeby nie przyjmować, przyjmę, ze strachu, mandat w wysokości 500 złotych, co stanowi taki procent moich miesięcznych przychodów, że aż wstydzę się przyznać (w sensie: duży). Boję się, że okażę się potulna i uległa. Ale boję się też, że solidarność solidarnością, ale jak już zawiną mnie na komendę czy coś, to dorośli znajomi uznają mnie za awanturnicę, że zawalę deadline’y, że nie przygotuję się do zajęć, że ktoś powie: tylko protesty i ganianie z policją w głowie, a solidna praca, to już nie. Boję się także, że funkcjonariusze będą niemili, a to jest zawsze jakoś żenujące, pozostawia nawet nie tyle poczucie krzywdy, ile pewien niesmak, wcale nie martyrologii, a niezręczności. Zresztą boję się różnych drobnych prozaicznych niezręczności, które różnicują poczucie wspólnoty, uwydatniają przykrości naszej prekarnej kondycji czy życiowego nieprzystosowania. Nie boję się spryskania gazem, bo to chwilowa nieprzyjemność, ale boję się, że dostanę potem jakiegoś babrającego się zapalenia spojówek, które uniemożliwi mi pracę, i kiedy inni będą robić rewolucję, ja będę mieć ropiejące oczy. Boję się – gdyby do tego doszło – wizyty mundurowych w miejscu zamieszkania, bo to nie jest moje mieszkanie i właściciele mogą być niezadowoleni, że nachodzi je policja. I tak dalej, i tym podobne. Proza życia, proza lęku.

VI.

Ale gdy jestem na proteście, to nie myślę o katastrofie klimatycznej i to jest niewątpliwy plus, przynajmniej dla mojego samopoczucia. Może nawet traktuję protesty i całą rewolucyjno-pandemiczną sytuację jako ferie od, na zmianę obezwładniającego, przygnębiającego, panicznego i przybijającego lęku przed zmianą klimatu i jej skutkami dla ludzi i środowiska. Ale nie będziemy tu rozmawiać o katastrofie klimatycznej, chociaż odczuwam coś w rodzaju zazdrości wobec wszystkich, którzy jej się nie boją, lecz o hierarchii lęków i ich chocholim tańcu. Strachy i lęki są popularnym tematem publicystycznych rozważań i poręcznym wyjaśnieniem zbiorowych emocji i politycznych postaw. Ostatnio zajęli się nimi na łamach „Gazety Wyborczej” Ziemowit SzczerekMaciej Jarkowiec. Szczerek, z właściwym sobie rozmachem, kreśli wizję zaklętych kręgów lęku, kręgów zamkniętych, szczelnych i wrogich, zasklepionych w symetrycznych paranojach oraz dążących do nieuniknionego starcia.

Bali się półtora tygodnia wcześniej obrońcy wiary pod kościołem Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Powiedziano im, że ci z protestu wejdą i go zniszczą. Że będą palili kościoły, jak protestujący w Chile albo jak bolszewicy w 1920 roku zamieniający kościoły w stajnie i w sracze – pisał autor Siódemki 14 listopada. – Bali się ci z protestu kobiet, że po wyroku zainstalowanego przez PiS Trybunału Konstytucyjnego Kościół wejdzie im w życie z butami, z całą tą paranoją, fobiami i prawem dogmatów. Że państwo zamieni się w katolicką wersję Iranu z katolicką wersją prawa religijnego. 

I dalej, że rząd PiS-u buduje społeczne poparcia na strachu:

Przed Niemcem, że przepisuje historię II wojny światowej; przed Żydem, że wróci i znów będą „wasze ulice, nasze kamienice”; przed Brukselą, że Polskę zlewaczy i wynarodowi; przed Tuskiem; przed lewakiem; że starych ludzi eutanazja; że płody obowiązkowej aborcji, albo wszystkich zamienią w gejów.

A ci na „targach dzieci dla homoseksualistów”, o których bredziła ze strachu prawicowa prasa, adoptują resztkę heteroseksualnych dzieci i sprzedadzą pedofilom, którzy, jak wiadomo, nie są problemem Kościoła, ale kryją się pod jednym ze znaków z tajemniczego skrótu LGBT+ .

Strategia retoryczna „na chochoła” polega na tym, że najpierw powołuje się chochoła: zjawę, wydmuszkę, coś, czego tak naprawdę nie ma, a potem się z tym walczy albo się to obala. Ziemowit Szczerek wzniósł tę strategię na wyższy poziom: zestawił realne zagrożenia z chocholimi lękami, zrównując je – jeśli dobrze rozumiem jego intencje – w prawie do bycia zrozumianymi i wysłuchanymi, lub, brzydko anglicyzując, „zaadresowanymi”. Czyli w prawie do empatii. O empatii za chwilę, na razie jednak powiedzmy sobie wyraźnie: lęki tych, dość zresztą naprędce skonstruowanych, „obu stron” mogą być równie intensywne, ale zagrożenia nie są równie realne. Zagrożenie, że „Kościół wejdzie im w życie z butami”, jest nie tylko realne, ale właściwie już od długiego czasu (powiedzmy, co najmniej od 1993 roku) ziszczone, a zagrożenie, że korzystając ze swoich homoseksualnych przywilejów, będę mogła kupić sobie dziecko na targu w Berlinie, nie istnieje. Wydaje mi się, że to dość zasadnicza różnica, która powinna dać nam do myślenia, jeżeli chodzi o dystrybucję empatii. Następnie Szczerek bierze te dwa strachy – jeden chocholi, jak sam zauważa, wykreowany przez rządową propagandę, i drugi, powiedzmy, bardziej „realny”, ale zdaniem Szczerka równie zaślepiający, i diagnozując, zarazem prorokuje:

A na razie wszyscy, od lewa przez centrum do prawa, robią wszystko, by nikt nie opuścił szeregów zbitych w kupę jak pisklęta przy kwokach. Bo gdy wszyscy się w te kupy do końca ze strachu zbijemy – to po wolności, po demokracji, po dialogu. I będą tylko wystraszone i wściekłe stada, które będą musiały się wyrżnąć, żeby przestać się bać. I tego boję się najbardziej.

I to jest dopiero chochoł z chochołów. Bo póki co to ja raczej widzę po jednej stronie pychę, środki przymusu, władzę i dominację instytucjonalną, mowę nienawiści i zastraszanie w świetle reflektorów, a po drugiej gniew, wściekłość, bezsilność oraz, owszem, często niesmaczne inteligenckie żarciki. Ale to jeszcze nie są dwa wściekłe stada i ta wizja jest tyleż malownicza, co chybiona.

Z kolei Maciej Jarkowiec próbuje dać wykład antropologii lęku, którego zachłanność i totalność miałyby być odpowiedzią na zbyt szybko zmieniającą się rzeczywistość, której nie jest w stanie objąć ludzki mózg, ewoluujący w tempie wolniejszym niż wszystko dookoła.

Łatwiej jest unikać wszystkich węży niż nauczyć się rozróżniać, które są jadowite, a które zupełnie niegroźne. Nie ma czasu na namysł i przeprowadzenie selekcji. Boimy się więc wszystkich ciapatych. Wszystkich pedałów. Wszystkich pisiorów. Wszystkich lewaków. Wszystkich katoli. Wszystkich feministek.

Strasznie ciężko mi się zgodzić na zrównywanie lęku przed „wszystkimi pisiorami” z lękiem przed „wszystkimi pedałami”, po raz kolejny okazuje się, że słuszność miał Wuj Józef z powieści Marka Hłaski, gdy mówił, że symetria jest estetyką głupców, ale nie chodzi tu o złośliwości ani nawet o estetykę, ale o to, że takie symetryzowanie jest po prostu jałowe i zamącające obraz rzeczywistości społecznej, utrudniające zarówno diagnozy, jak i recepty. Jest konstruowaniem chochoła. Dla obu autorów lęk i strach są wynikiem emocjonalnego zaćmienia i umysłowego lenistwa. Jarkowiec zauważa wprawdzie katastrofę klimatyczną, ale słynnych słów Grety Thunberg „I want you to panic” nie odczytuje jako przenikliwej diagnozy postawienia świata na głowie, lecz jako punkt wyjścia umoralniającej neoliberalnej przypowieści o „braniu sprawy w swoje ręce” i nieuleganiu manipulacjom polityków.

VII.

Wracając do ostatniej soboty i tego momentu, kiedy było mi już zimno i postanowiłam wracać do domu, by nie utknąć na dłużej, choć niektórzy jeszcze dzielnie marzli na Waryńskiego. W ogóle nie pomyślałam wtedy o policjantach, czy im też zimno. Chociaż kiedyś, dawno, dawno temu, kiedy jeździłam na mecze piłki nożnej, obstawione oddziałami prewencji w skali proporcjonalnej do Strajku Kobiet w Mszanie Dolnej (sześć radiowozów na trzy osoby), to zawsze o tym myślałam: że im też zimno, albo gorąco, najgorzej jak gorąco, w tym upale, w te białe kaski, w te plastikowe tarcze, w ten cały osprzęt, że im strasznie niewygodnie, a w ogóle to strasznie przykre być tak sprowadzonym do powtarzalnego ciała, do żywej maszyny przeciw innym ciałom, zawsze jednak bardziej swobodnym (do czasu, gdy nie zostaną wyłuskane z tłumu i ubezwłasnowolnione w radiowozach). Czyżby ostatniej soboty zabrakło mi empatii?

VIII.

Był taki czas, że empatia wydawała mi się najpiękniejszym słowem, najwyższą wartością i najlepszym regulatorem stosunków międzyludzkich. Nie to że teraz tak nie myślę, ale myślę, że jakoś się nam to pojęcie wykoleiło. Stało się jeszcze jednym narzędziem pacyfikacji słabszych, obok takich wytrychów dyskursu publicznego jak „dialog”, „kompromis”, „spokojna rozmowa” czy „ostudzenie emocji”. Małgorzata Jacyno i Agata Sikora mówiły niedawno (w rozmowie z Magdą Szcześniak i Agatą Zborowską), że empatia stała się rodzajem jeszcze jednej, obowiązkowej pracy emocjonalnej, którą nakłada się na społeczeństwo, aby odciążyć państwo i instytucje migające się od swoich funkcji opiekuńczych. Że zamiast indywidualnego współczucia lepiej mieć systemową pomoc, która działa niezależnie od zaangażowania emocjonalnego jednostek w sytuację osób na mniej uprzywilejowanych pozycjach. Bardzo przemawia do mnie też wizja empatycznej demokracji, jaką wyłożyła Marta Rakoczy, rekonstruując projekt Janusza Korczaka, a zwłaszcza dwie zasady, dwa imperatywy, które pewnie nie będą niezawodne, ale na pewno niezwykle pomocne w, by tak rzec, dystrybuowaniu empatii. Rakoczy mówi o imperatywie „ochrony słabszych” i o „prawie do teraźniejszości”. Wydają się one przydatne w rozważaniach dotyczących „zaistniałej sytuacji”. Prawo do teraźniejszości jest właśnie tym, czego konsekwentnie odmawia się grupom wykluczanym i marginalizowanym. Małżeństwa jednopłciowe? Jeszcze nie teraz, społeczeństwo nie jest gotowe. To nic, że możesz spędzić całe życie z ukochaną osobą w próżni prawnej. Niebinarność? Nienormatywność? Dajcie spokój, ludzie mają kłopot z czterema literkami w lgbt, a ty mi tu z jakąś niebinarnością wyjeżdżasz. Aborcja na żądanie? Społeczeństwo nie jest gotowe, nic nas nie obchodzi, że potrzebujesz jej teraz, że teraz jesteś w ciąży, w której nie chcesz być.

A jeśli chodzi o „ochronę słabszych”, to zawsze warto stawiać sobie pytanie, kto jest słabszy w tym chocholim tańcu pozornych symetrii, chociaż, zgadzam się, ba, rozumiem, nieledwie empatyzuję, że czasem nie jest łatwo to ocenić. Ale czasem łatwo. No więc kto jest słabszy: osoby w niechcianych ciążach, kobiety pozbawione wsparcia w opiece nad niepełnosprawnymi dziećmi czy Jarosław Kaczyński, nad którego lękami pochyla się Ziemowit Szczerek? Tęczowe dzieciaki zaszczuwane przez patriarchat i słuchające na, de facto obowiązkowych, lekcjach religii, że homoseksualizm to grzech czy mężczyźni z Krucjaty Różańcowej za Ojczyznę, którzy boją się najazdu tęczowej bolszewii zmieniającej kościoły w szalety? Funkcjonariusze policji wsadzający na komisariacie ręce w majtki trans dziewczyny czy ta dziewczyna?

IX.

Ze wszystkich skrzydlatych fraz, które królują na łamach wirtualnych i papierowych, najbardziej w „zaistniałej sytuacji” kuriozalna i bałamutna wydaje mi się ta, żeby „usiąść i spokojnie porozmawiać”. Kuriozalne jest zwłaszcza to „usiąść”, kierowane do chodzących i stojących na ulicach. Gdzie, przepraszam, mamy usiąść? Próbujemy rozmawiać od dawna, ale jakoś nikt nie oferuje nam krzesła. Bałamutna, bo przez zaślepienie zamiłowaniem do etyki abstrakcji albo przez cynizm, uparcie nie zauważa, że spokojna rozmowa nie jest możliwa, gdyż jedna ze stron nie jest słuchana. Czy ci wszyscy apelujący o siądnięcie i porozmawianie, i wcale nie mam na myśli jedynie pewnego byłego kandydata na prezydenta, naprawdę nie zauważają, że protestujące od ponad miesiąca używają jedynej formy artykulacji swoich postulatów i jedynej formy ekspresji emocji, jaka im jeszcze pozostała? Że to właśnie jest próba rozmowy, rozmowy, której warunków się nie wybierało? Zresztą Jezus nie powiedział: byłem głodny, a zaprosiliście mnie do spokojnej rozmowy pozbawionej emocji, Jezus powiedział: byłem głodny, a daliście mi jeść.