To się czuje
Harcerki, około 1922 / NAC

28 minut czytania

/ Obyczaje

To się czuje

Kornelia Sobczak

Harcerstwo stanowiło dla dziewcząt przestrzeń do zajmowania się samymi sobą i sobą nawzajem. Queerowa historia harcerek może być polem do ćwiczenia się w spekulacjach, że „inna przeszłość jest możliwa”

Jeszcze 7 minut czytania

Właściwie to wystarczyło mi jedno zdjęcie, dwa i pół zdania i brak pewnej informacji w raczej oszczędnych oficjalnych biogramach.

I ona zawsze zwalczała mężczyzn – wspominała swoją przedwojenną drużynową Hannę (Annę) Zawadzką Danuta Zdanowicz-Rossman, łączniczka jej brata, Tadeusza „Zośki” z „Kamieni na szaniec”. – Zawsze uważała, że tylko żeńskie sprawy są ważne i tu należy pracować, a ponieważ ja równocześnie do tego samego mieszkania przychodziłam i do niej nieraz, a częściej do Tadeusza, to czasami się musiałam ukrywać, żeby nie było jakiejś kolizji.

Danuta Zdanowicz angażowała się w prace Organizacji Małego Sabotażu „Wawer”: rysowanie znaków Polski Walczącej („kotwic”) na murach, rozlepianie nalepek i afiszy ośmieszających Niemców, rozwieszanie flag polskich w dni świąt narodowych i zrywanie niemieckich, gazowanie kin i ogólne wychowywanie społeczeństwa polskiego do oporu przeciw okupantowi. Była też łączniczką i adiutantem „Zośki”, a więc ściśle, choć nieoficjalnie, współpracowała z harcerstwem męskim. W okupowanej Warszawie ta dziewczęco-chłopięca współpraca była często warunkowana przedwojennymi układami rodzinno-koleżeńsko-towarzyskimi i polegała na włączaniu dziewczyn – najczęściej sióstr i koleżanek – w prace chłopaków, najczęściej w rolach pomocniczych, suplementujących. Być może to właśnie tak irytowało Hannę Zawadzką, drużynową słynnej 14 WŻDH „Błękitnej”, a od 1942 roku hufcową Hufca Śródmieście, bowiem role te i zadania daleko nie wyczerpywały pracy harcerek w czasie wojny, co więcej, wcale nie były przez starszyznę harcerstwa żeńskiego uważane za najważniejsze.

Ten rozdźwięk, trudna przyjaźń i aksamitny rozwód między organizacjami harcerek i harcerzy sięga jeszcze czasów przedwojennych i nie będę go tutaj, z braku miejsca, rekonstruować. Dość powiedzieć, że dla organizacji żeńskiej zawsze najważniejszy był ten typ pracy, który my dziś nazwalibyśmy „opiekuńczą”, a one nazywały „pożyteczną”: różne formy pomocy społecznej, opieka nad dziećmi, chorymi, starszymi, w czasie wojny także nad żołnierzami i więźniami, podziemna edukacja i walka z demoralizacją wojenną wśród dzieci defaworyzowanych, co w praktyce oznaczało odwiedzanie „niebezpiecznych” dzielnic miasta, wycieranie częściowo lub całkowicie osieroconym dzieciom nosów i innych części ciała, pracę w świetlicach i doraźnie organizowanych placówkach opiekuńczych, pomoc w nauce, prowadzenie tajnych lekcji geografii, polskiego i historii, dostarczanie dzieciom książek i przygotowywanie im obiadów. To wszystko, jak wiadomo, słabiej wypada w patriotycznej legendzie niż malowanie kotwic na murach, wysadzanie pociągów czy inne spektakularne akcje „z bronią w ręku”.

Danuta Zdanowicz nigdy sama nie napisała wspomnień, ale zostawiła po sobie bardzo dużo świadectw historii mówionej czy quasi-mówionej: wywiadów, audycji radiowych, opowieści spisywanych w konwencji narratywizowanego wywiadu rzeki. Mówi w nich często zasadniczo to samo, ale za każdym razem nieco inaczej, co jest oczywiście bardzo ciekawe, te różnice akcentów, to dopowiadanie lub odpowiadanie kolejnych warstw i wersji. Więc w innym miejscu:

W dodatku była taka typowo kobieca, uważała, że harcerstwo żeńskie jest coś warte, a męskie niekoniecznie. Feministka taka wojująca. Ja przez to miałam pewne kłopoty, bo współpracowałam dużo z chłopcami.

Możemy się zastanawiać, co oznacza tutaj „typowo kobieca”, skoro Zdanowicz opisuje też Zawadzką jako „surową”, „poważną”, jako osobę, przed którą „człowiek najchętniej by stał na baczność” i która „wytwarzała wokół siebie taki wizerunek nieznoszącej sprzeciwu, a poza tym jak ktoś miał inne zdanie, to przegadała go”. We wspomnieniach Hali Glińskiej, innej harcerki z 14 WŻDH, przyjaciółki Hanki i Danuty, „sympatii” Tadeusza „Zośki”, Zawadzka sprawia wrażenie „wyjątkowo poważnej i zamkniętej w sobie”. A w najpóźniejszej, czyli najświeższej redakcji wspomnień, w wydanej już po śmierci Danuty Zdanowicz książce Aleksandry Prykowskiej i Doroty Majewskiej „Łączniczka «Zośki»” jest tak:

Hanka była przeciwieństwem Tadeusza. On, pomimo niezłomnych zasad prawdziwego żołnierza, miał w sobie dużą wrażliwość, która z niego emanowała. Jego siostra jak na młodą kobietę miała zbyt twardy, męski charakter. Nie dostrzegałam u niej tej delikatności, jaką miałyśmy my, dziewczyny z jej drużyny. Jednak organizatorką była wspaniałą. Niestety, mówiła trochę kpiąco o mężczyznach, że się do niczego nie nadają. Zdaniem naszej drużynowej tylko kobiety były coś warte.

Dalej Zdanowicz mówi, że Hanka krzywo patrzyła na jej współpracę z Tadeuszem, jej z kolei nie ekscytowały i „nie dawały dużej satysfakcji” pomoc w Domu Boduena i „zajmowanie się podrzutkami”.

Uśmiechy, zdjęcia

Wspólnych zdjęć Hanka (1919–2004) i Tadeusz (1921–1943) mają sporo. Na tych z dzieciństwa identycznie obcięte włosy, podobne buzie, plażowe kostiumy, naprawdę trudno powiedzieć, który to on, a która ona. Na tych późniejszych dymorfizm płciowy jest już zaznaczony ubraniem i fryzurą, on ma grzywkę, mundurek i krawat, ona włosy zaczesane na bok, spódnicę i białą bluzkę z wielką kokardą. Gdyby zamienili się ciuchami, nadal można byłoby się pomylić. Moja ulubiona fotografia to ta, gdzie siedzą razem na ławce i on ma znowu krawat i marynarkę, a ona bluzkę czy sukienkę z wielkimi bufiastymi rękawami, a uśmiechają się i patrzą tak samo: na wpół nieśmiało, na wpół zawadiacko, trochę spode łba, trochę kpiąco, trochę uwodzicielsko, siostra mogłaby być bratem, brat siostrą, a owo podobieństwo spojrzeń i uśmiechów czyni oboje bardzo queerowymi.

Delikatna cera, regularne rysy, jasnoniebieskie spojrzenie i włosy złociste, uśmiech zupełnie dziewczęcy, wielka powściągliwość, pewien rodzaj nieśmiałości – wszystko to było aż nadto dostatecznym powodem do nazywania Tadeusza Zawadzkiego przez kolegów – Zośką.

Taki portret brata pozostawił nam w literaturze Aleksander Kamiński, autor „Kamieni na szaniec”, wkładając wiele wysiłku w to, by zrównoważyć ową dziewczęcość i – największa obelga! – zniewieściałość aparycji Zośki opiewaniem procesu „mężnienia” i nabywania żołnierskiej twardości i dzielności. O siostrze napisał niewiele, nie interesowała go, podobnie jak pozostałe siostry głównych bohaterów: młodsze od Rudego i Alka Danuta „Duśka” Bytnarówna (1924–2008) i Maria „Maryla” Dawidowska (1922–2007, późniejsza żona historyka Tomasza Strzembosza). No cóż, nie musiały, pisał książkę o chłopcach, choć pytanie: „Dlaczego nie o dziewczynach?”, nie jest wcale od rzeczy. Pracując w redakcji „Biuletynu Informacyjnego”, a wcześniej jako wychowawca w domach dziecka i szpitalach, znał wiele bohaterskich kolporterek, łączniczek, był z nimi bardzo zżyty, materiału na powieść by nie zabrakło, a jednak siła uwodzenia bohaterskich chłopców okazała się większa, tak działa presja męskocentrycznej kultury, wcale nie trzeba być mizoginem albo seksistą, żeby „nie zauważać kobiet”. Tak więc siostry pozostają ciągle w cieniu braci mimo swoich bogatych życiorysów konspiracyjnych i powojennych, które ktoś kiedyś powinien przypomnieć i opisać.

Tymczasem – jakby to powiedzieć, żeby nie zabrzmiało pretensjonalnie? – ja, patrząc na to zdjęcie na ławce, czuję się, jakby ktoś rzucił snop światła na tysiąc złotych, niech nawet będzie sto tysięcy, podczas gdy obok, lecz poza kręgiem jasności, siedzi sobie milion dolarów. Ona spogląda na mnie, uśmiecha się, czas się zatrzymuje, przecież ona mnie nie widzi, wiem, to tylko zdjęcie, a jednak widzimy się, ten uśmiech, to spojrzenie, to uczucie porozumienia bez konieczności mówienia czegokolwiek, mało nas, a odnajdujemy się w tłumie.

my,
podpalacze serc,
dynamitardzi sumień,
recydywiści marzenia,
gniewu i entuzjazmu.

Wybaczcie patos, mój gaydar wibruje, wariuje.

Wszystkie ją kochały i chciały być takie jak ona – to znowu opowieść Zdanowicz, która leje oliwę na mój ogień. – Ładna, wysoka blondynka o pięknych, dużych oczach. Włosy zawsze spięte, ściągnięte do tyłu. Potem ścięte na krótko. Prezentowała się elegancko, ale bez kokieterii, bez francuskiego wdzięku. Ani kokardki, ani falbanki, raczej po harcersku. […] Nie wyrażała pragnienia miłości. Nie zauważyłam, żeby ktokolwiek stanowił dla niej obiekt zainteresowania w sensie fizycznym. A już na pewno nie żaden z chłopców.

Może dla was powściągliwy, ascetyczny, harcerski gender Zawadzkiej to jeszcze za mało, jeszcze nic, poza tym, powiecie, jakże stereotypowe jest przypuszczenie, że oszczędny performans kobiecości, „twardy, męski charakter” i uczuciowa skrytość miałyby świadczyć o „inklinacjach do kobiet”. Ale nie, właśnie nie. To nie stereotypy, to gaydar. Czyli zupełnie coś innego.

Intuicje, poszlaki

Wyruszamy na poszukiwanie naszych queerowych korzeni. Spróbujemy opisać homo-, trans- i bidziedzictwo, bo wiemy, że queer jest też specyficznie polski. „Hom-e. Nienormatywne historie Polski” to cykl, w którym przybliżamy kulturę polską od strony tęczy. Historyczki i reporterów zachęcamy do pogłębionych kwerend w archiwach, badaczy kultury i krytyczki do odważnych reinterpretacji. Osoby LGBTQ+ walczyły na frontach wojen, współtworzyły ruch Solidarności, stały w kolejkach po pralki, szukały szczęścia. Są częścią naszej historii. Ich duma jest naszą wspólną dumą.

Cykl dedykujemy naszemu zmarłemu we wrześniu 2021 roku przyjacielowi, współredaktorowi „Dwutygodnika”, Pawłowi Soszyńskiemu, który był pomysłodawcą, siłą napędową i twórcą tego projektu, dobrym duchem wielu queerowych historii.

Aha, jest jeszcze znaczący szczegół biograficzny – Anna Zawadzka nigdy nie wyszła za mąż i zmarła bezpotomnie. Oczywiście istnieje sto dwadzieścia osiem powodów, dla których urodzona w 1919 roku kobieta, która w trakcie wojny straciła matkę, ukochanego brata i wiele przyjaciółek, a dodatkowo była bardzo religijna i obdarzona społecznikowskim powołaniem, nigdy nie wyszła za mąż. Istnieje też drugie sto dwadzieścia osiem powodów, dla których odpowiedź najprostszą: „Bo nie chciała”, traktujemy z największą nieufnością. I oczywiście, pomiędzy „Bo nie chciała wyjść za mąż” a „Wolałaby wyjść za żonę” istnieje całe spektrum możliwości i komplikacji, w tym anachronizm koncepcji „wychodzenia za żonę”, brak języka do nazwania swoich odczuć, kulturowe tabu, społeczny brak akceptacji, wiele, bardzo wiele możliwości sublimowania tego, co dziś nazwalibyśmy nienormatywną orientacją seksualną (praktyki religijne i praca organizacyjna w żeńskim środowisku nadają się do tego bardzo dobrze), możliwością jest też oczywiście nie homoseksualność, a aseksualność. Tak czy inaczej, „jakkolwiek by nie było” i przy świadomości tego, że pytanie „Jak było naprawdę?” jest strzelaniem kulą w płot, możemy uznać, że takie świadome, nazwijmy to po staroświecku, staropanieństwo jest, co najmniej, aktem biernego oporu wobec heteronormy.

Kiedy dorasta się w samym środku heteroseksualnej matni (ktoś inny powie: macierzy) – pisze moja przyjaciółka Sara Manasterska we wstępie do nieopublikowanej powieści o miłości – nawet jeśli wcześnie zdobywa się (ktoś inny napisze: traci) poczucie, że to wszystko nas nie dotyczy, latami żyje się (albo nie: nie zostaniecie zapomniane) w miejscu, gdzie wprawdzie idealizuje się miłość romantyczną, ale mężczyźni w zasadzie nadal nie lubią kobiet: tych wiecznych zrzęd i nudziar. […] W takich warunkach uświadomienie sobie, że nas to nie dotyczy – albo może nie dotyczyć – albo dotyczy najwyżej częściowo i na naszych warunkach, i nie jesteśmy na nic skazane – jest przede wszystkim ogromnym poczuciem ulgi: w tym ogrodzie nie ma wytyczonych ścieżek i trzeba przedzierać się przez zarośla, ale przez cały czas czuje się pewność, że jeśli sięgnie się gdzieś ręką po omacku, nie ukąsi nas jadowity wąż (a jeśli ukąsi, to pieszczotliwie, z miłością, odrobina bólu jeszcze nikomu nie zaszkodziła, dławisz westchnienie i jęk).

Powyższy fragment to dla mnie jeden z najtrafniejszych opisów doświadczenia bycia queer, doświadczenia, którego nie odczuwam w kategoriach straty, braku czegoś (choć oczywiście przydałyby się te i owe prawa i uznania), ale właśnie w kategoriach ulgi, że nie trzeba, że można nie musieć brać udziału w męczącym performansie płci. Problem z nim nie polega nawet na jego przedmiotach – to znaczy nie na tym, kogo powinno się kochać (przedstawiciela płci tzw. przeciwnej), ale na tym, że istnieją reguły, jak powinno się to robić. Queer jest szansą ucieczki, ale nie musi to być ucieczka do szafy, może być do lunaparku w czerwcową noc, choć oczywiście trzeba jakoś funkcjonować w społeczeństwie, trzeba więc ciągle trochę grać, a trochę oszukiwać. Do największych rozkoszy należy jednak skrzyżowanie spojrzeń i rozpoznanie się z kimś, kto też oszukuje, też nie gra w tę grę albo gra w nią na odwal, po swojemu; to rozpoznanie i znalezienie się na chwilę w domu, to zarazem uczucie euforii i eksplozji bezpieczeństwa. To się czuje.

Dlatego gaydar nie jest bynajmniej zestawem stereotypów (wysoki głos u mężczyzn, krótkie włosy i męskie koszule u kobiet, coś w rzęsach, coś w uśmiechu), które aplikujesz, by sprawdzić, czy… Ale jest porozumieniem, intuicją i zarazem interpretacją tego, co dla heteronormy podejrzane i gorsze, w sposób całkowicie afirmatywny i w zachwyceniu. Zresztą, przy takim zacieraniu tropów i poszlak ze strony heterohistorii (te wszystkie „przyjaciółki”, te „konwencje stylistyczne epoki”), przy ograniczeniach, czasem niemożliwościach, artykułowania wprost, cóż innego nam pozostaje?

Bucze i buczanki

W latach 1932–1939 funkcjonowała Szkoła Instruktorska Harcerstwa Żeńskiego na Buczu, bardzo ważny ośrodek szkoleniowy i miejsce praktykowania samodzielnej, przeważnie żeńskiej, harcerskości, samowystarczalności (stopniowo rozbudowywano własnymi siłami gospodarstwo, aby uniezależnić się finansowo i aprowizacyjnie od jakichkolwiek dotacji prywatnych i państwowych, taki trochę harcersko-kobiecy kibuc). Oprócz kształcenia instruktorek (także poprzez pracę fizyczną) buczanki (tak właśnie siebie nazywały) angażowały się w życie lokalnej społeczności i organizowały kolonie dla niezamożnych dzieci. Możecie sobie wyobrazić, jakiego rodzaju uśmiech wypełza mi na twarz zawsze, gdy czytam, jak „ogromne znaczenie odegrały Bucze dla rozwoju harcerstwa żeńskiego w Polsce”. Pozdro dla kumatych. Możemy się jeszcze pośmiać. Na przykład w jednym z numerów „Skrzydeł”, związanego z Buczem pisma instruktorek harcerskich, znajdujemy postawione wytłuszczonym drukiem arcyważne pytanie: „Czy wiesz, czem i jak zająć dziewczęta podczas deszczowych dni w obozie?”. I odpowiedź: „Książeczka «Ćwiczenia i Gry» dostarczy Ci wielu doskonałych pomysłów”.

Oczywiście, że z jednej strony chciałoby się znaleźć (i może jeszcze się znajdzie) w archiwach coś przekonującego, coś niepozostawiającego wątpliwości, coś przynajmniej tak mocnego jak listy Żmichowskiej do i o Zbyszewskiej. Ale z drugiej wiemy przecież, że nie o to chodzi. Queerstoria jest nie tylko odsłanianiem nieznanych i zapoznanych faktów i uzupełnianiem biografii wielkich Polaków o nienormatywne elementy, ale przede wszystkim zachętą do zupełnie innego spojrzenia na te źródła, które już mamy i które leżą sobie przed nami, niczego nie ukrywając. Historia żeńskiego harcerstwa jest więc niejako queerowa sama przez się, choćby dlatego, że dotyczy grupy, którą nie interesuje się porządna wielka męska historia: kobiet i dzieci.

Nastoletni homoerotyzm ciągle traktowany jest jako „faza”, „praktyka zastępcza” albo właśnie serdeczna konwencja obyczajowa epoki każąca słać koleżankom tysiące pocałunków i gorąco kochać nauczycielki i drużynowe. Nieszkodliwa, bo przemijająca. A gdyby pójść za wezwaniem Janusza Korczaka i traktować dzieci, nawet dziewczyny, poważnie? A ich siostrzeńsko-koleżeńskie uniesienia, zabawy, namiętności i fascynacje, przebieranki i przekroczenia ról płciowych właśnie jako praktyki queerowe, ale zarazem autoteliczne, przynoszące radość, satysfakcję i „prawdziwe” emocje, ważne w momencie ich dziania się, nie zaś nieważne jako etap do przejścia?

W latach 70. i 80. XX wieku wyszło kilka tomów pamiętników i relacji harcerek pokolenia wojennego, parę opracowań historii żeńskiego harcerstwa (m.in. pióra Anny Zawadzkiej), ale nie wywołały one większego zainteresowania. Zresztą, pierwsze wydanie porządnie opracowanego tomu „Harcerki 1939–1945” miało nakład zaledwie tysiąca egzemplarzy. Uznanie i Nagrodę Historyczną „Polityki” (1974) zdobyła dopiero Elżbieta Ostrowska za zbiór pamiętników uczestniczek walk powstania warszawskiego „W alejach spacerują tygrysy”. Tymczasem z pamiętników i wspomnień harcerek z czasów okupacji dowiemy się, że Hanna Smoleńska (autorka projektu znaku Polski Walczącej, aresztowana, torturowana, zmarła w Auschwitz) „była dziwna”:

nosiła zawsze buty na niskim obcasie i nawet w zimie skarpetki. Ciemne włosy, krótko ostrzyżone, gładko zaczesywała w tył. W ruchach kanciasta, miała w sobie coś z chłopca. A przecież – to właśnie Hanka kochała dzieci.

Z wzajemnością, dodaje autorka portretu swojej współpracowniczki i towarzyszki, Maria Straszewska. Dowiemy się też, że „wszystkie harcerki marzyły o niezwykłych czynach”, a harcerki z zastępu Ogary tak bardzo uwielbiały swoją drużynową, że jadąc pustym tramwajem, obcięły pijanemu Niemcowi epolety od munduru, by ukochanej drużynowej zrobić z nich etui na wieczne pióro. Albo że Anula Micewicz była najpiękniejszym ułanem na podziemnych przedstawieniach, bo z kolei jeszcze przed wojną zabawa w teatr była świetną okazją, „żeby się sobie nawzajem pooświadczać” i wdziać ułańskie buty na panieńskie nogi, jak zaświadcza barwna relacja z żeńskiego obozu w Kraśnem nad Uszą. Pikanterii dodaje fakt, że dziewczyny poprzebierane za chłopaków występowały przed żołnierzami ze stacjonującego nieopodal Korpusu Ochrony Pogranicza.

Ruchy wywrotowe

Kiedy generał Robert Baden Powell tworzył światowy skauting, swój słynny podręcznik zatytułował wymownie „Scouting for Boys”. Zawodowy żołnierz, jeszcze wtedy stary kawaler (ożenił się w 1912 roku), weteran wojny burskiej chciał dopomóc w wychowaniu ludzi z charakterem, samodzielnych i zaradnych. Ludzi, czyli mężczyzn. Chciał też uzdrowić zepsutą miejskim życiem młodzież. Młodzież, czyli chłopców. Kompletnie zaskoczył go spontaniczny, entuzjastyczny i wcale nieproszony udział w tym ruchu dziewcząt, które bądź tworzyły własne nieoficjalne drużyny, bądź nieformalnie dołączały do chłopaków, wymuszając na Baden Powellu zalegalizowanie organizacji dla dziewcząt, dla których wybrał nazwę „Girl Guides”, czyli „przewodniczki”.

W Polsce termin się nie przyjął, na początku XX wieku feminatywy nie były jeszcze tak kontrowersyjne jak dziś, mieliśmy więc najpierw skautki, a potem harcerki. Sytuacja na ziemiach polskich była oczywiście inna niż w Imperium Brytyjskim, także pod względem norm i swobód płciowych. XIX-wieczny romantyzm z figurą nie tylko Matki Polki, ale i dziewicy bohaterki dawał kobietom polskim pewne pole emancypacyjnych manewrów. Nie będę się tu wikłać w dyskusje, czy skauting/harcerstwo jest ruchem postępowym, czy konserwatywnym, w dużym skrócie uważam, że jest to raczej medium i forma, którą można nasycić różnymi praktykami i która rozmaite idee i ideologie pozwala praktykować w sposób mniej lub bardziej pożyteczny albo szkodliwy. Niewątpliwie jednak u swojego zarania ruch ten miał ogromny ładunek wyzwolicielski i rewolucyjny, choć niekoniecznie wyrażany wprost i choć ruchliwe rewolucje, o których za chwilę będzie tu mowa, bywały opakowywane w konserwatyzującą je treść. Przypomnijmy, że na początku XX wieku kobieta samodzielnie spacerująca po mieście była ideą wysoce podejrzaną, kobiety były ograniczone nie tylko prawnie, ale też ruchowo, w jak najbardziej dosłownym sensie.

W 1909 roku „The Boy Scouts Headquarters Gazette” zapytuje: „Jeśli dziewczynie nie wolno biegać, ani nawet śpieszyć się, jeśli nie wolno jej pływać, jeździć konno czy unosić ramion nad głowę, jakże może być Skautem?”. Żeby wyciągnąć dziewczyny z domu i nie wywoływać przy tym zgorszenia, trzeba się było solidnie nagimnastykować retorycznie i ideologicznie, ale wzorzec samodzielnej kobiety, która nauczywszy się zaradności i zdobywszy pewne praktyczne umiejętności, będzie lepszą obywatelką i matką, jako tako załatwił sprawę i wreszcie można było poharcować w lesie. Dopomogła też w tym sytuacja ciemiężonego narodu i zawieruchy wojennej, która po prostu wymusiła na dziewczętach i kobietach aktywność, a rodzący się skauting umożliwiał im organizacyjne i w miarę bezpieczne stowarzyszanie się. Emancypacyjny potencjał harcerstwa był, także w dwudziestoleciu międzywojennym, obwarowany rozmaitymi cenzusami, ale przynależność do organizacji dawała rozmaite możliwości – poznawania ludzi z innych środowisk niż własne, podróżowania, nabycia praktycznych umiejętności, poznania przyrody, wyrwania się z domu.

Chciałbym napisać kiedyś kulturową queerstorię polskiego harcerstwa żeńskiego, czego pewnie nigdy nie zrobię z braku czasu, cierpliwości i rzetelności, mam jednak parę wskazówek dla przyszłych badaczek. Historia harcerstwa powinna być historią praktyk, choć jako taka byłaby najtrudniejsza do napisania. Należałoby spróbować zbadać, jak wyglądała harcerska aktywność na poziomie najniższym, zarówno w znaczeniu organizacyjnym – czyli na poziomie drużyn i zastępów – jak i na poziomie prymarnej „jednostki” harcerskiej aktywności, jaką jest zbiórka. Byłoby to więc jednocześnie badanie harcerskiej codzienności, choć nieco zwodnicze – bo przecież „harcowanie” to również biwaki, obozy, kolonie, wędrówki i wyprawy mające charakter odświętności i ekscytującej wyrwy od codzienności, zwłaszcza codzienności miejskiej. Trzeba by też prześledzić, jak programowe „strategie” – posługując się kategoriami Michela de Certeau – przecinały się z młodzieżowymi „taktykami”. Byłoby to zadanie tym bardziej interesujące, że przecież harcerstwo realizuje się właśnie poprzez praktykowanie – poprzez działanie i różne rodzaje społecznej służby i międzykoleżeńskiej zabawy.

Interesujące byłoby zobaczenie, jak w tym praktykowaniu przejawiały się harcerskie ideały, jak w doświadczeniu cielesnym, doświadczeniu wycieczkowania, obozowania i praktykach krajoznawczych można performować patriotyzm. Dla Marii Straszewskiej, sekretarki redakcji „Biuletynu Informacyjnego”, międzywojenne harcerstwo było właśnie poznawaniem kraju, intensywnym doświadczeniem podróży po ziemiach, do których nabierało się stosunku emocjonalnego. Irena Lepalczyk zwraca uwagę na praktyczny wymiar umiejętności zdobywanych i praktykowanych podczas wędrownych obozów i leśnych biwaków. Wydaje się, że ten aspekt braterstwa – czy w tym przypadku siostrzeństwa – służby i świeżego powietrza jest nie do zbagatelizowania jako czynnik emancypujący młode dziewczęta i kobiety. Ale wywrotowy jest już właśnie sam ruch, bo swoboda ruchu to również swoboda negocjowania granic i kształtów własnego genderu.

W książce „Female Masculinity” Jack Halberstam przygląda się różnym sposobom i strategiom negocjowania płci kulturowej i zwraca uwagę na jej performatywny wymiar. Płeć jest w tym ujęciu zachowaniem, estetyką, relacją, ale także odbieraniem zachowań, estetyk i relacji przez otoczenie. W części poświęconej „tomboyom”, czyli „chłopczycom”, Halberstam pisze o „rozciągniętym dzieciństwie kobiecej męskości”. Chłopięce zachowania dziewczynek nie budzą rodzicielskich czy opiekuńczych lęków, dopóki dziewczyna nie zaczyna dorastać. Wtedy należy postawić im tamę, przywrócić porządek. Chłopięcość dziewczynek dozwolona jest jako wybieg, pozwalający im na większą wolność, swobodę i ruchliwość. Szczególnie kategoria ruchliwości wydaje mi się tu interesująca:

Tomboyism (chłopczycowatość) – pisze Halberstam – łączony jest z „naturalnym” pragnieniem większej wolności i mobilności, jaką cieszą się chłopcy. Często bywa odbierany jako oznaka niezależności i zachęca się do niego w granicach, które nie naruszają stabilnej dziewczęcej tożsamości. Robi się jednak naganny i karany, gdy staje się znakiem tożsamości męskiej (np. gdy dziewczyna przyjmuje chłopięce imię, odmawia ubierania się po dziewczęcemu) oraz gdy pojawia się zagrożenie, że nie przeminie wraz z dzieciństwem i przejdzie w wiek nastoletni. Nastoletni tomboyism stanowi problem i przedmiot ciężkich wysiłków opiekunów, zmierzających do reorientacji chłopięcej dziewczynki. Jeśli dla chłopców wiek dojrzewania stanowi rytuał przejścia (celebrowany w zachodniej literaturze w formie Bildungsroman) i nabycia, jakkolwiek osłabionego, społecznego statusu, dla dziewcząt okres dojrzewania jest lekcją ograniczenia, kary i represji.

Harcerstwo żeńskie umożliwiało dojrzewanie w ruchu, znajdowało kulturowe „usprawiedliwienie” dla swobody przemieszczania się i głosiło pochwałę kobiecej samodzielności. Robiło to za cenę wpisania się w politykę propaństwową i patriotyczną, a także w dyskurs odmiennych predyspozycji obu płci. Podręczniki wychowania skautowego są w tym względzie dość konserwatywne i podkreślają „naturalne” różnice między chłopcami (skłonności do gry, rywalizacji, bitki, zawadiactwa, które trzeba uszlachetnić i skierować na społecznie pożyteczne tory) i dziewczynkami (wrodzony instynkt opiekowania się), ale jednocześnie lata 20. i 30. to czas, kiedy instruktorki coraz śmielej mówią o płci swoim głosem, a przede wszystkim coraz śmielej odmawiają mężczyznom prawa do dyskutowania o niej.

Jednocześnie harcerstwo stanowi dla dziewcząt przestrzeń do zajmowania się samymi sobą i sobą nawzajem, do tworzenia relacji, wcale nie tylko i wyłącznie romantycznych, bo może i bardziej od nich wywrotowe są te koleżeńskie, przyjacielskie, siostrzeńskie. Nie chcę tu tworzyć utopijnej wizji przeszłości: separatystycznego siostrzeństwa podszytego ciągłym homoerotycznym innuendo (choć jasne, chciałoby się), ale próbuję pokazać, że queerowa historia harcerek może też być polem do ćwiczenia się w spekulacjach, że – cytując J. Szpilkę – „inna przeszłość jest możliwa” i że czasem warto jej szukać na obszarach z nalepkami „tradycyjne”, „staroświeckie”, „nudne”. Także dlatego, by – jak pisze Szpilka – przełamać aroganckie wyobrażenie, że „światy silnych kobiet czy dumnych queerów są błędem nowoczesności, a nie potencjałem, który zawsze krył się gdzieś w wyłomach historii (jeśli rozumiemy ją jako historię normatywności)”.

Postscriptum

Żeby nie było, że manipuluję cytatami. W książce „Łączniczka «Zośki»” Danuta Zdanowicz sama zadaje pytanie o to, czy Zawadzka „miała inklinacje do kobiet”, i odpowiada: „Nie wiem. Nie wydaje mi się. Mam wrażenie, że żadna z nas tak naprawdę jej nie poznała”. To mimo wszystko najsilniejsze dopowiedzenie, jakie Zdanowicz robi do opowieści o swojej drużynowej. Książka została spisana już po „aferze janickiej”, czyli burzliwej dyskusji, jaką wywołała sugestia interpretacyjna badaczki Instytutu Slawistyki PAN na temat siły i rodzaju uczucia łączącego „Zośkę” z „Rudym” – Jankiem Bytnarem. Sama Zdanowicz, jako łączniczka „Zośki”, była wówczas „wzywana na świadka” przez portal Na Temat i gorąco protestowała przeciwko możliwości, „żeby byli gejami”. Cała ta sprawa stanowiła sprawę o zniesławienie, gdzie obroną niewinności narodowych świętych była właśnie obrona ich heteroseksualności, a koronnym argumentem obrony (obrony przed niecną „przypisywaczką homoseksualizmu”) – osoba Hali Glińskiej, sympatii „Zośki” i przyjaciółki Zdanowicz. W tej najnowszej książce podrozdział „Miłość Tadeusza” otwiera jednak zdanie o przyjaźni z Rudym, a zamyka pytanie:

Teraz jednak zastanawiam się, jakie znaczenie miałby fakt, że Tadeusz bardziej czy inaczej kochał Jasia niż Halę. Czy to automatycznie zmazałoby jego zasługi dla naszego kraju? Jeśli tak, to gdzie leży istota człowieczeństwa? Bo jeśli nie, to w takim razie jaka jest celowość tego typu rewelacji?

Już my dobrze wiemy jaka.

Projekt realizowany przy wsparciu Ambasady USA w Polsce / The project is supported by the U.S. Embassy in Poland

Logo Ambasady USA w Polsce

This article was funded by a grant from the United States Department of State. The opinions, findings and conclusions stated herein are those of the author and do not necessarily reflect those of the United States Department of State.