Gruźlicy na rykowisku

Igor Kierkosz

W „Empuzjonie” Olga Tokarczuk rzuca się w najczystszą formę horroru, w gatunek dokładnie tak pierwotny i rozrywkowy jak wszystko, czego noblistce „nie wypada” tykać

Gruźlicy na rykowisku

Jeszcze 3 minuty czytania

Gruźlicy na rykowisku

Pewnie już trafiliście na ten internetowy trend: obrazki i teksty tworzone przez sztuczną inteligencję. Wrzucacie jedną frazę, a komputer ogarnia resztę na podstawie tego, co w danym temacie już napisano. Żeby sprawdzić, co androidy myślą o „Empuzjonie”, wystarczy prosta pożywka dla algorytmu, pierwsze zdanie z czwartej strony okładki. Że Olga Tokarczuk i że pierwsza powieść po Noblu. W moim przypadku AI bardzo polubiło książkę. Bez końca nawijało coś o „empuzyjnej rytmice” i „rozprawianiu się z pojęciem czasu”. Oczywiście nie ma to wiele wspólnego z tym, co daje się znaleźć w powieści. Ale przecież niektóre recenzje też nie mają.

Problem w tym, że formułując uśrednione zdania, można co najwyżej powtarzać wyuczone opinie. Nie dość, że to zawsze prowadzi do banału, to w tym przypadku jeszcze do nieznośnej krytycznej egzaltacji. O „poczuciu wyjątkowości chwili” podczas trzymania egzemplarza pod pachą napisał Michał Nogaś. Olga Wróbel przynajmniej w porę okiełznała stan, w którym zasiadła do książki „stosownie nadęta, z notesem, ołówkiem i kompletem karteczek do zaznaczania Istotnych Fragmentów”. Specyficzny wobec noblistki koturnowy sposób lektury zdaje się uniemożliwiać formułowanie śmielszych opinii. Poza ekstremalnie kąśliwym i brawurowo przestrzelonym osądem Tomasza Kozaka, większość refleksji krytycznej sprowadzała się dotychczas przede wszystkim do referowania tego, co osadza się na brzegu opowieści. Tymczasem jej nurt jest naprawdę wartki, kilka razy zahacza o mielizny, ale dobrze z nim popłynąć, wcale nie jest tak głęboko. Oprócz „chronicznej niejednorodności tożsamości” (Ryszard Koziołek) czy „akcentów proekologicznych” (Tomasz Chomiszczak) kotłuje się tam sporo elektryzujących żywiołów.

Stój i patrz

Żeby dać „Empuzjonowi” przepoczwarzyć się w jego najdoskonalszą formę, trzeba jednak porzucić robotyczną lekturę. Nawet najbardziej inteligentne algorytmy nie mają zmysłów, a to do zmysłów odwołuje się ta proza – do smakowania, nasłuchiwania, a przede wszystkim patrzenia. Co więcej, z nich płynie cała groza. Bo Tokarczuk rzuca się w najczystszą formę horroru, w gatunek dokładnie tak pierwotny i rozrywkowy jak wszystko, czego noblistce „nie wypada” tykać. Bez ukrywania trupów, bez żadnych à reboursów i antystrategii, za to z nadążaniem za konwencją.

Gdyby nie zrozumienie zasad horroru, Tokarczuk nie doszłaby do przytomnego odkrycia, że jeśli w trzeciej dekadzie XXI wieku cokolwiek nas jeszcze trwoży, to poczucie bycia obserwowanym – że wciąż patrzy coś (albo ktoś), kto przenika nie tylko myśli, ale i fasadę słów, za którą chowamy grzechy, tajemnice i słabości. A bohaterowie „Empuzjonu” – pacjenci kurhausu w dolnośląskim Görbersdorfie – mają co ukrywać. Wdychają czyste górskie powietrze, a wydychają czystą nienawiść do kobiet. W swoim ględzeniu są jak jelenie na rykowisku, „spragnieni kobiet, ale i obawiający się kobiet, z którymi nie umieją postępować”.

Tylko czemu cofać się do przeszłości, żeby opowiadać współczesność? Otóż wejście w czasy i schematy z „Czarodziejskiej góry” Thomasa Manna jest tu potrzebne, żeby zastać męskość w stanie „delikatności, wrażliwości, smutku, bezsilności”, których „tuberkuloza była metaforycznym odpowiednikiem” (to z Susan Sontag). Jasne, za dnia pacjenci ryczą, ile sił w schorowanych płucach, ale nocą słychać już tylko kasłanie w poduszki – męska supremacja jest łatwiejsza do manifestowania niż egzekwowania.

Olga Tokarczuk, „Empuzjon”. Wydawnictwo Literackie, 391 stron, w księgarniach od czerwca 2022

Tokarczuk ma na nich oryginalny pomysł. Męskiemu, protekcjonalnemu spojrzeniu przeciwstawia spojrzenie zbiorowego narratora, a właściwie narratorek – w ten zmyślny sposób, że to one regulują przepływy horrorowego napięcia. Moment, w którym trzecioosobowa obserwacja („biedak nawet nie wie, kiedy zasypia”) morfuje w pierwszoosobowe uczestnictwo („Towarzyszymy mu jeszcze chwilę, słuchając jego spokojnego oddechu”), to bodaj pierwszy raz, kiedy zmiana formy gramatycznej zrobiła mi mniej więcej to samo co filmowy jumpscare – nagłe wskoczenie w kadr istot, które wyzwalają strach. Pewnie dlatego, że niemal daje się poczuć lodowaty powiew, z jakim narratorki zstępują z abstrakcyjnej przestrzeni wszechobecności, żeby umościć się w ciemnym kącie pokoju. Do samego końca będą stamtąd łypać oczyma i wpełzać na zaledwie kraniec pola widzenia kuracjuszy. Tak jakby upostaciowiona narracja – w odwecie za jej wieloletnie zawłaszczanie przez mężczyzn – pastwiła się nad swoimi bezwolnymi pacynkami.

Jedz, módl się o życie

Robi się jeszcze straszniej, kiedy zdamy sobie sprawę, że niecka wokół niegdysiejszego Görbersdorfu, dzisiejszego Sokołowska, od samego początku była w zasadzie naczyniem, „w którym gotowała się jakaś nieznana światu potrawa”. Narratorki spuszczają ze smyczy wiecznie wciętych facetów wprost na największe dionizje sezonu, każą im kąsać mięsiwo i zapijać dużą ilością alkoholu, a kiedy już wszyscy w dolnośląskim kotle są podpici i utuczeni, spełnia się fantazja Baby-Jagi z „Jasia i Małgosi”.

Tylko że Tokarczuk dorzuca do wywaru więcej grzybków. W „Midsommar” Ariego Astera taka potrawa wywołała tripowy festiwal zadośćuczynienia za męską toksynę; w „In the Earth” Bena Wheatleya – przejmowała kontrolę nad florą, żeby zgładzić ludzkie szkodniki. Tutaj z kolei picie grzybowej nalewki, kombuchy ze sfermentowanych sił natury, odpala wgląd w inne wymiary. Faceci, którzy przez całe życie przyjmowali tylko jeden: czarno-biały i płaski, nagle dostają zaproszenie do widzenia całego spektrum. Pisarka wyjaśnia swój koncept na prostym przykładzie geometrii punktów widzenia z „Flatlandii” Edwina Abbotta Abbotta, ale to wciąż za trudne ćwiczenie myślowe dla większości bohaterów. To, czy wzniosą się ponad przyzwyczajenia i jak ustosunkują się do alternatywnych hierarchii, jest dla Tokarczuk probierzem różnych sposobów performowania męskości.

No ale nie samym grzybowym alkoholem kuracjusze żyją. Gruźlica, jak pisała Sontag, była uważana za chorobę, która „wywołuje okresy (…) zwiększonego apetytu”. To, co wchodzi i wychodzi z ust pacjentów, jest tu wyjątkowo istotne. Oprócz hektolitrów Schwärmerei – owego zdradliwego trunku – pochłaniają góry żarcia. Główny bohater, Mieczysław Wojnicz – student inżynierii wodno-kanalizacyjnej ze Lwowa – prowadzi dla nas ewidencję przepisów. Czego tam nie ma: od kotleta na purée ze skwarkami po gulasz z króliczych serc. Mamy w końcu do czynienia z metaforycznym odtworzeniem sympozjonu, starożytnej uczty filozoficznej z zakazem wstępu dla kobiet, której nazwa pobrzmiewa w tytule powieści. Zjadanie mięsa zmienia się w rytuał inkorporowania śmierci, test na męskość, po którym na talerzu mogą zostać co najwyżej ziemniaczki.

Z całej hordy tylko Wojnicz ma problemy z jego zaliczeniem. Wychowany twardą ręką i polską kuchnią wie, że pożerać znaczy czasem krzywdzić. Tokarczuk rozgrywa jego zmagania w scenach jedzenia i dawno w rodzimej literaturze nie było tak paskudnych, wysyconych aromatami, gastronomicznych spektakli. Chciałbym (ale wiem, że się nie uda) wyprzeć z pamięci obrazy empuzjonowej czerniny, gulaszu czy – najbardziej hardkorowych – „białych wstążek”. Horrorowa poetyka obrzydliwości łączy się z tradycją sympozjów – Wojnicz kończy w platońskim womitorium, puentuje dolnośląską „Ucztę” wyrzyganiem męsko-mięsnego, naznaczonego cierpieniem pokarmu ojców i wujów. On jeden staje się figurą oporu przeciw zwyczajowym w tym świecie przeżyciom sensualnym – przeciw prostackiemu patrzeniu, kompulsywnemu smakowaniu, a nawet wydzielaniu odpowiedniego zapachu. Jego oko widzi więcej, język wyczuwa zepsucie, skóra pachnie zwierzęco.

Bliskie spotkania

Tylko co to właściwie za opór, skoro cały czas skrupulatnie się tu przypomina, że Wojnicz to przeciwieństwo stawiania na swoim – bojaźliwy typ, który może i skrzywi się na czarną polewkę, ale ostatecznie ją wysiorbie; który nie zagada do swojej sympatii i nie zaoponuje, gdy kumple będą z niej niewybrednie żartować. I który, odpowiednio przyciśnięty, sam zacznie w towarzystwie ględzić samczym narzeczem.

Rzecz w tym, że opór Wojnicza jest oporem w budowie, wykluwającym się. Niedoskonałym, ale – w oczach Tokarczuk – niebeznadziejnym przypadkiem. Jego siłą jest to przekręcenie, które zawiera się w źródłosłowie queeru. Otoczenie wyrokuje: „babskość”, ale my wiemy, że to niemęskoosobowość – bycie pomiędzy, które warunkuje patrzenie pomiędzy. Dopiero gdy odkrywamy w tożsamości Wojnicza pierwiastek greckiej Artemidy, koncept jego postaci w pełni rozkwita. Odtąd może w rozpoznawać całe niebezpieczeństwo binarnych kategoryzacji. Jego sanatoryjni kumple nie dostępują tego przywileju.

Jasne – jako obserwatorzy z przyszłości i z oddalenia, oczytani w Rebecce Solnit i naoglądani w horrorach – doskonale wiemy, że ci bohaterowie nie mają podstaw do formułowania swoich idiotycznych tez o kobietach, tak jak nie powinni schodzić do ciemnej piwnicy z „zaraz wracam” na ustach. Ale zamiast jednoznacznej oceny Tokarczuk interesują raczej warunki, które stworzyły tę hucpę. Jeśli kogoś wytyka palcami, to nie swoich bohaterów, tylko wielkie nazwiska myślicieli, literatów, polityków i autorytetów, z których pożyczyła nienawistne fragmenty dialogów. Raczej pyta, skąd długotrwałe przyzwolenie na mizoginistyczną farsę, niż śmieje się z jej aktorów.

Przy całym reakcyjnym obruszeniu „Empuzjonu” (na które zwróciła uwagę Karolina Felberg i który to zarzut – przy pewnym dookreśleniu – podzielam, ale o tym za chwilę) – otóż przy tym wszystkim nie można powiedzieć, że Tokarczuk jest tak nieczułą instancją jak jej narratorki. W nich buzuje gniew, w samej autorce – jednak zrozumienie. Narratorki wolą kino zemsty, autorka – zniuansowany horror psychologiczny.

W lesie

Skoro już tyle mówię o kinie, to muszę zaznaczyć, że przecież nie z kaprysu. O „Empuzjonie” po prostu dobrze się myśli filmem. Nie dość, że obok „Pługu” to potencjalnie najłatwiej filmowalna rzecz z dorobku Tokarczuk, to nawet mam wrażenie, że jedna ekranizacja jej nowej powieści już istnieje. Mam tu na myśli „Wieżę. Jasny dzień” Jagody Szelc, której echa odzywają się w „Empuzjonie” z każdym podmuchem wiatru i wzburzeniem natury. Obie twórczynie mają te same przeczucia co do potężnego potencjału biologicznej siły albo dialogu widzialnego z niewidzialnym. I nie przekonacie mnie, żebym obraz finałowego chocholego pochodu z powieści zobaczył w sposób inny niż ten, który widziałem u Szelc. Zresztą miejsca akcji powieści i filmu dzieli jakieś pięćdziesiąt kilometrów w linii prostej. Może to dowód, że na południowym zachodzie mamy własne czarodziejskie góry, w których naprawdę grasuje licho. Albo po prostu podpowiedź dla producentów, że najbardziej udane rodzime horrory ostatnich lat jakoś przypadkiem biorą się z lokalnego folkloru, nie z postmodernistycznej zgrywy (vide: „W lesie dziś nie zaśnie nikt” Bartosza M. Kowalskiego) czy amerykańskiego kapitału (vide: „Córka boga” Małgorzaty Szumowskiej).

I pewnie dlatego, że „Empuzjon” tak sprawnie działa jako taśma z grzybowymi wizualkami i że główną tajemnicę opiera na możliwym do pokazania na ekranie geometrycznym konkrecie – to tym bardziej przegrywa w momentach, w których decyduje się gadać, „referować świat zastany”, jak napisała Felberg. Nie sądzę, co prawda, że Tokarczuk do szczętu „kompromituje wszelkie patriarchalne modele kulturowe”. Gdyby tak było, nie byłoby szans na wspomniane przeze mnie zrozumienie dla ograniczeń i błędów minionej epoki.

Jednak metoda nagromadzenia obcej frazy w celu jej rozmontowania traci na subwersywności, kiedy zamiast organicznego toku dialogów słyszy się już tylko głos noblistki. Autorka wykłada się dokładnie na tym, na czym nasi kuracjusze: „Toczyli dyskusję, właściwie wcale się ze sobą nie spierając, lecz dorzucając argumentów na rzecz tego samego stanowiska”. Zamiast horrorowego zatajenia wybiera zaangażowane dopowiedzenie, którego nikt nie potrzebuje – zwłaszcza że Tokarczuk agituje na rzecz „słusznego tematu”, z którym i tak wszyscy się zgadzamy. Przez to rozgadanie nawet narratorki wychodzą z cienia, przedstawiają się jako Arystofanesowskie empuzy i wyjaśniają wszelką wątpliwość, która dotychczas skutecznie mroziła krew w żyłach.

Tymczasem jeśli dziś można by gdzieś aktualizować „Czarodziejską górę”, to przede wszystkim w powściąganiu wykoncypowanych dysput. Nie ma w nich miejsca na naturalność, za to sporo na męskocentryczne filozofowanie (w wersji Manna) albo matronizującą eksplikację (u Tokarczuk). Jeśli chcemy jeszcze pogadać literaturą, nie napychajmy sobie ust objaśnianiem świata. Wtrąćmy w kąt wszechwiedzące narratorki i dajmy im robić to, w czym są najlepsze: niech znowu wzbudzą niepokój.