Lubię tę robotę
„The Critic”, serial animowany

21 minut czytania

/ Film

Lubię tę robotę

Igor Kierkosz

Problem dzisiejszej krytyki często bierze się z rojeń o możliwości dotarcia do niepraktykujących, wzniecenia dyskusji na szeroką skalę

Jeszcze 5 minut czytania

Nie napisałem jeszcze jednego zdania, ale już myślę, co będzie po publikacji tego tekstu. Na pewno dodam dość emocjonalny post na walla, że to dla mnie wyjątkowo ważny temat i że siedziałem nad tym bity miesiąc, uzbieram więc stosunkowo dużo lajków. Ponad połowa skapnie od bliskich znajomych – z czystej sympatii. Jakieś trzydzieści procent od braci polonistów, sióstr krytyczek, złączonych w humanistycznej niedoli. Reszta to kilka przypadkowych sztuk, z litości, z omskniętej ręki na myszce, z więzów rodzinnych. Dwie–trzy osoby z branży zaczepią mnie na żywo. „Dobrze, że ktoś to napisał”. Po tygodniu tekst nie ostanie się już na żadnej z waszych tablic, po dwóch tygodniach zniknie ze strony głównej czasopisma. Jeszcze tylko prześlę rodzicom link SMS-em. „To ta redakcja, co mówiłeś? Super!” I tyle. 

Mój problem polega na tym, że lubię tę robotę. Mógłbym się krygować, że jestem tu z przypadku, wolny od sentymentów, że po studiach coś trzeba było robić, więc złapałem pierwszą lepszą okazję. Miejmy jednak z głowy to wstydliwe wyznanie: o pisaniu krytyki, w moim przypadku filmowej i literackiej, marzyłem od zawsze. Wbrew jej obecnej reputacji i wbrew własnemu rozsądkowi. Dzisiaj dzielę życie zawodowe między pół etatu w miejskiej instytucji kultury i pół na freelansie. Jakoś w trakcie pandemii ta druga połowa, nie oglądając się na fizyczne ograniczenia, stała się połową większą. W tej chwili obie działalności mniej więcej na równi wyznaczają mój miesięczny budżet, więcej zasobów czasowych pochłania jednak pisanie. A ja swoją robotę nadal lubię.

Zawód 

Miałbym trochę łatwiej, gdybym był na nią obrażony, bo redakcja właśnie poprosiła o tekst na temat krytyki i raczej z góry trzeźwo założyła, że bez lamentów się nie obejdzie. To ma być credo młodego recenzenta w świecie poustawianym przez tych starszych, głos w dyskusji, która wybucha mniej więcej raz na pół roku (tli się raczej) i nie obchodzi nikogo poza samymi zainteresowanymi. Głos, co to niby miałby odkryć coś nowego, podrzucić chociaż parę rozwiązań dla choćby jednego z setki problemów rynku.

Poprzysiągłem sobie kiedyś, że nie będę narzekał na tę słynną pracę w kulturze, zwłaszcza na rzeczy wynikające wprost z jej specyfiki. Mam dwadzieścia sześć lat, starsi ode mnie mieli więcej okazji, żeby się sparzyć, a ja dostałem to, czego zawsze sobie życzyłem – zawodowo piszę o kinie i literaturze – więc generalnie nie powinienem grymasić. Na legitymację do narzekania trzeba zapracować.

Powiem więc tylko o tym, co z góry nie skazuje mnie na apokaliptyczny ton. Niszowość wydaje mi się wciąż wstydliwie wypieraną, chociaż najbardziej podstawową właściwością tego zajęcia. Nie chcę przez to powiedzieć, że musimy traktować krytykę jako działalność misyjną po godzinach, byle nie zbyt poważnie. Choć, z pewnym zastrzeżeniem, właśnie to muszę powiedzieć. To jedna z tych profesji, której przedstawiciele i przedstawicielki – namiętnie i z niepokojącą regularnością – kwestionują zasadność swojej pracy, deprecjonują jej wartość i dyskutują, czy moralnie jest ją w ogóle kontynuować.

Rytualny pojazd krytyków po krytyce (wszystko jedno: filmowej, literackiej, artystycznej) kończy się zresztą dość przewidywalnymi wnioskami. Jerzy Stempowski napisał swój formatywny esej „Pełnomocnictwa recenzenta” ponad osiem dekad temu, a one niezmiennie oscylują wokół upadku obiektywizmu, komercjalizacji pracy w mediach, zaniku niezależnego etosu. Z kolei przyszłość Stempowski kreśli w nijakich barwach – nikt za bardzo nie umie określić sensu ani zakresu sprawczości naszego pisania. Chyba że w życzeniowej poetyce: zobaczycie, jeszcze będziecie płakać za jakościową krytyką. Jednak bezpieczniej od początku pogodzić się z myślą, że w czasach krótkich komunikatów i prymatu promocji nad omówieniem będziemy coraz mniej czytani i nadal słabo opłacani.

Gdybym się tą narracją odpowiednio wcześnie przejął, może nigdy nie rzuciłbym się w pisanie o książkach i filmach. Tym bardziej że już mając trochę ponad dwadzieścia lat, nasłuchałem się samych przestróg. To było pięć lat temu, co drugi weekend kursowałem między poznańskim gmachem polonistyki a krakowskim kursem krytyki literackiej, współorganizowanym wówczas przez „Dwutygodnik”. Pół stypendium z uczelni schodziło na PKP, drugie pół na niezbędne obiady i piwa w gronie warsztatowiczów. (Teraz widzę, że tamte wieczory w krakowskich barach, a zwłaszcza zawierane znajomości, były nie mniej ważne niż same warsztaty). W głowie miałem teoretycznie prosty plan: zebrać jak najwięcej profesjonalnych wskazówek, podszkolić warsztat i jakoś się wedrzeć do grona kulturalnych opiniotwórców. Odręczna notatka z jednych zajęć: za bardzo się nie nastawiać.

Zakaz wstępu

Pierwsze wiadomości do redakcji tytułowałem zawsze tak samo. Do dzisiaj nie wiem, czy „Propozycja publikacji” to najbardziej lamerski, czy uzasadniony w takiej sytuacji, nienachalnie minimalistyczny patent na temat maila. Wchodzenie w ten zawód to trochę spacer po omacku, żadna polonistyka czy dziennikarstwo nie wypuszczają w świat gotowych krytyków, a moja poczciwa uwaga o formułowaniu maili to tylko prolog do poważniejszych problemów z moszczeniem się w środowisku. W każdym razie mnie udało się wbić na ich ściśle strzeżony teren po piątej próbie. Odpowiedź na tę konkretną „propozycję publikacji” nadeszła po miesiącu.

To był trzeci rok studiów, czytaliśmy „Stracone złudzenia” albo streszczenia szczegółowe „Straconych złudzeń”, a później zgodnie milczeliśmy na konwersatoriach (ci od streszczeń) albo coś tam dukaliśmy (ci drudzy), kiedy cisza stawała się naprawdę nieznośna. Generalnie dyskusja o literaturze nie była domeną rocznika ’96, a i głupio było własnym głosem anektować całe zajęcia.

Jeśli gadało się o obejrzanych i przeczytanych rzeczach, to raczej na przerwach, między sobą. Z najbliższymi przyjaciółkami z polonu mieliśmy dość niepoważną wkrętkę w Świetlickiego, później całkiem poważną w Bernharda. Trójka młodziaków, chodziliśmy na spotkania w kinie Muza i jeździliśmy na Horyzonty. Mimo wszystko byliśmy na tyle poważni, żeby nie traktować sprawy zbyt poważnie. Może dlatego w sferze naszych marzeń zawsze była krytyka, nie kariera uniwersytecka. Zwyczajnie chcieliśmy powiedzieć innym o tym, co nas jara, ale też posłuchać mądrzejszych od siebie i próbować z nimi pogadać. Wkręcić się w dyskusję, trochę się do niej odnieść, a trochę namieszać – tym razem po swojemu. Czymś się wyróżnialiśmy? Chyba tylko tym, że zarywaliśmy nocki na czytanie rzeczy spoza listy lektur. 

Tragedia dzisiejszej krytyki często bierze się z rojeń o możliwości dotarcia do niepraktykujących, wzniecenia dyskusji na szeroką skalę. Można bez końca żyć nadzieją, że świat wynagrodzi samopalenie na rzecz sztuki krytycznej. Można też od początku zgodzić się na malejący prestiż i okrojoną publiczność, a wtedy, przynajmniej teoretycznie, nie zazna się zgryzoty. Kiedy dzisiaj myślę, do kogo trafiają moje teksty, mam przed oczami raczej naszą trójkę z polonistyki – śledzących repertuary kin, kupujących książki bez przymusu, szukających przestrzeni konfrontacji na własną rękę, a nie tamtych, co jechali na streszczeniach.

Uczelnia nie dawała forum dla naszych dyskusji, a może po prostu nie mieliśmy wystarczającej śmiałości, żeby zgłaszać swoje pomysły. Po czasie widzę, że ten rodzaj nieśmiałości to może jakiś paradoksalny warunek wartościowego pisania. Ci, którzy przestają kwestionować własne zdanie, piszą nieznośne teksty. Rzecz w tym, że zamiast szukać nowych otwarć, raczej zamykają dyskusję – zamiast dociekać, wykładają ostateczne racje. Najciekawsze odczytania rodzą się z drążenia w niepewności.

Nie wiem, czy moja pierwsza opublikowana recenzja należała do tych drążących. Podobno tekst był „interesujący” i podobno redakcja puściła go „z chęcią”, a jeśli chodzi o honorarium, to musieli „z żalem poinformować” i tak dalej. Ale ta ostatnia kwestia nie miała wtedy wielkiego znaczenia, właściwie nie miała żadnego – tym bardziej że ze swoich krakowskich warsztatów i z tamtego czytanego na studiach Balzaca już wiedziałem, żeby się nie nastawiać. Wystarczyło mi to poczucie, że jest możliwe wybicie się z własnym głosem i może ktoś będzie go chciał posłuchać. Miałem potwierdzenie w kilkunastu lajkach pod swoim tekstem na Facebooku.

Po tamtej recenzji (to był „ArtPapier” i debiutancka książka Olgi Hund) zacząłem się głowić, kiedy właściwie stanę się krytykiem. Jedna publikacja to za mało, zresztą taka wyproszona pięcioma mailami liczy się jakby mniej. Tu trzeba jakiejś obiektywnej instancji. Pierwsze oficjalne zamówienia też niewiele zmieniły, bo to było czasopismo znajomych z wydziału. W takim razie, myślałem później, prawdziwi krytycy zaczynają się dopiero, kiedy ktoś im zapłaci, a tak bez kwitu to co najwyżej hobby. Ale pierwsza umowa o dzieło nadal nie załatwiła sprawy. Jedna przyjaciółka przekonywała mnie wtedy„Słuchaj, pół życia spędzasz nad tymi tekstami, czy to nie wystarczy?”. Niby tak. Tyle że w środku wciąż czułem się jak intruz.

Postumenty

Chyba traktowałem zawodową inicjację tak poważnie, bo czułem, że krytycy i krytyczki to jednak specjalna kasta. Rogowe oprawy, marynarki, notesy, a już na pewno cięte języki i tona nonszalancji – ten wizerunek miałem wdrukowany w DNA. Rodzime kino z czasów moich pierwszych świadomych seansów zaczęło je złośliwie podgryzać – jeśli chodzi o ekranową reprezentację krytyków, nie trafiały mi się dobre wzorce. Mieli albo twarz Rafała Królikowskiego z „Superprodukcji” („Jestem tylko krytykiem. Nic nie potrafię!”), albo Aleksandra Mikołajczaka z „Job” („Jeśli coś mi się nie podoba, to znaczy, że jest kiepskie, a jeśli czegoś nie rozumiem, to znaczy, że jest głupie”). Lansowane przez Machulskiego i Niewolskiego wyobrażenie zawistnego złośliwca, choć totalnie przegięte, przetrwało nawet wśród twórców z samego środka branży filmowej, fundując nam krótkie chwile potężnej medialnej ekspozycji, gdy producent „Kac Wawy” chciał pozywać Tomasza Raczka albo gdy reżyserka „Big Love” przypuściła frontalny atak na Michała Walkiewicza. Mniej więcej wtedy, kiedy w redakcji Filmwebu toczyła się słynna dyskusja, zaczynałem szukać dla siebie wzorców zawodowych poważniejszych niż te z polskich komedii.

Drugi wariant był z zupełnie innej bajki. Musiał się wziąć z mojego snobistycznego epizodu, kiedy liczył się dla mnie tylko Kieślowski i mniej lub bardziej przypadkowe snuje ściągane z festiwali wprost do TVP Kultura. Załapałem się jeszcze na moment, w którym w telewizji opowiadali o nich Michał Oleszczyk czy wspomniany Tomasz Raczek – na tyle elokwentni, żeby skutecznie upewnić mnie w przekonaniu, że krytyk to nieomylny człowiek w marynarce. Kornatowską czy Płażewskiego doczytywałem co prawda znacznie później – już na tyle świadomie, że oprócz podziwu pozwalałem sobie na trochę dystansu wobec tych figur – ale wciąż nie śmiałem go otwarcie artykułować.

Minęło sporo czasu, zanim przyjąłem do wiadomości, że nawet kilka razy starsi i dużo bardziej doświadczeni krytycy mentalnie potrafią się srogo wywalić. Myślę o tym przy okazji oglądania dokumentu o Carlosie Boyero, hiszpańskim krytyku gwiazdorze z najlepszych czasów „El País”, dzisiaj już na emeryturze. „El crítico” generalnie leci sobie jak klasyczna hagiografia, jedna z gadających głów mówi, że Boyero to typ rockstar, druga nostalgicznie wspomina alkoholowe harce na dywanach Cannes i San Sebastian. Ale jak on pisał! Postrach, przywalał nawet Almodovarowi, ustawiał hierarchie i skinieniem długopisu realnie zmniejszał albo zwiększał frekwencję widowni w kinach. Krótko mówiąc, figura marzenie w utopii bezkompromisowej sztuki krytycznej. Dzisiaj już takich nie ma.

Jasne, że się trochę nabijam, nawet sam dokument na którymś etapie rozpoznaje niedzisiejszość swojego rozdającego autografy bohatera z papierosem przyklejonym do ust. Problem w tym, że rodzaj publicystyki, który uprawiał, wciąż bywa obowiązującym szablonem dla piszących o kulturze.

Albo źle, albo wcale  

Starsi ode mnie koledzy zawsze stawiali sprawę jasno – liczy się poważna ostra dyskusja. Maciej Jakubowiak pisał na przykład: „Krytyka literacka – taka z prawdziwego zdarzenia, czasem bezwzględna, w której padają argumenty poparte przekonaniami i emocjami – taka krytyka może sprawić, że literatura stanie się sprawą godną sporu”. Jakkolwiek zgadzam się z postulatem traktowania swojego pisania na serio (sam od początku aspirowałem do pisania odkrywczego, pogłębiającego, kwestionującego – krytycznego właśnie), to wątpię, czy jest ono w stanie wywołać istotny spór. Ta śmiała teza powtarza się na tyle często w środowisku krytyków i krytyczek, że dla niektórych zaczęła brzmieć jak obowiązująca prawda. I niepostrzeżenie działać przeciwko nim.

Potrafią mówić sobie na przykład, że „literatura to sprawa życia i śmierci”. Cytuję tu konkretnie Marcina Bełzę, ale to wzruszające założenie (nawet jeśli formułowane mniej kategorycznie) patronuje niemal każdej debacie o recenzenckiej misji – nie tylko w polu literackim. Jasne, kultura może być istotna dla Bełzy i paru innych krytyków, jest też ważna dla mnie i dla wielu osób spoza krytycznego biznesu – z tego powodu zresztą należy o niej pisać. Ale robienie z tego afery wartej okopywania się we wrogich obozach (krytyczna inkwizycja versus kulturowi heretycy) jest nie tyle bezcelowe, ile zwyczajnie szkodliwe – i dla wiarygodności piszących osób, i dla jakości samej rozmowy. Powstaje wrażenie, że skoro zależy nam na jakości kultury, skoro to sprawa życia i śmierci, to z jej nieudanymi wytworami należy się „bezceremonialnie rozprawiać” (to też Bełza). Bo skoro należymy do konkretnego obozu, to brońmy go za wszelką cenę, nie kwestionujmy swoich dogmatów, usprawiedliwiajmy bojowe podejście.

W efekcie – ostatnio przy okazji dyskusji wokół „Jak płakać w miejscach publicznych” Emilii Dłużewskiej – poświęcamy sensownemu argumentowaniu tyle samo czasu co rzucaniu ideologicznych wyznań własnego (nie)zaangażowania, myląc zamiary autorki z interesami wydawcy, tematykę dzieła z jakością jego opracowania, powinność krytyczną z powinnością promocyjną.

Pytać krytyka, czy negatywne oceny są potrzebne, to tak, jakby się zastanawiać, czy lekarzowi wypada stawiać negatywne diagnozy. Otóż trudno mówić tu o wyborze, one po prostu muszą się czasem przydarzać. Taki Boyero postawiłby w tym miejscu kropkę. Ale w deprecjonującym stylu można rozsmakować się trochę za bardzo, łatwo wypuścić z ręki argumenty, a zostawić same złośliwości. Język wchłania silne emocje towarzyszące seansowi czy lekturze i namiętnie produkuje jadowitą frazę, kąśliwe metafory, ostre porównania. „Nie można recenzować złej książki, nie popisując się”, napisał w „Ręce farbiarza” Auden i miał sporo racji. Dopóki uwagi są rzeczywiście uzasadnione, rzetelnie przemyślane, a argumenty racjonalne i konkretne, nie widzę powodu, żeby przed takim pisaniem się wzbraniać. Gorzej, jeśli robisz osobistą ambicję z wylewania krytycznego gnoju i obsmarowujesz autorów i autorki w przekonaniu, że walczysz o dobrą sprawę.

Zastanawiam się, gdzie leży granica, za którą boyerowski etos zamienia się w odklejkę. Czy można być krytykiem o staromodnych normach pracy – poza polityczną poprawnością, szczerym niezależnie od koniunktury, gardzącym koncyliacją – a jednocześnie nadążać za trendami, przyswajać nowoczesną kulturę, po prostu gdzieś po drodze nie odpaść? Czy da się być dziadem i rozumieć nowe kino? A poezję gen zetów?

Nie mówię, że wystarczy urodzić się po dwutysięcznym i mieć te problemy z głowy. Po prostu zamieniamy jedne dylematy na drugie. Chociażby te książki czy filmy na ważne tematy. Wprowadzają spory zamęt wśród recenzentów. Wystarczy, że jakieś dzieło jest orężem w dobrej sprawie i jego krytykowanie zaczyna się wydawać moralnie wątpliwe. Cynicznie poprawnościowe filmy potrafią zyskać poklask progresywnej krytyki tylko dlatego, że są „potrzebne” z ideologicznych względów, nawet jeśli ewidentnie nie radzą sobie z rzemiosłem – okrajają fabułę z niewygodnych wątków, ujednolicają charaktery pod wyjściową tezę, głośno manifestują swoje racje bez uszanowania zasady show, don’t tell. To szalenie ciekawe, jak w tym krajobrazie tworzyć jakościową pisaninę o kulturze.

Pisząc o wytworach kultury, konfrontujemy się dziś nie tylko z własnymi emocjami, w grę wchodzą jeszcze emocje twórców, a do tego reprezentowanych na ekranie grup społecznych, etnicznych, rasowych. Czy da się napisać negatywny tekst i pozostać wobec nich w porządku? Dla dobra recenzji wyzbyć się skrupułów? A może taka krytyka nie leży w niczyim interesie? Tym bardziej że skompromitowaliśmy już niejeden kanon, nawet w słynnej topce wszech czasów „Sight and Soundu” wygrywa otwarcie feministyczna „Jeanne Dielman”, wcale nie „Obywatel Kane” ani Hitchcock. Zresztą wyczuwamy już, że kategoryzowanie i hierarchizowanie to w ogóle relikt przeszłości. Kiedyś zwykłe narzędzie krytyka, prerogatywa uzyskiwana w zamian za specjalne kompetencje. Dzisiaj – trochę śliska sprawa.

Dwa ognie

Jeśli już musicie, to podebatujcie o tym. W ogóle najchętniej posłuchałbym dyskusji o aktualnych wyzwaniach krytyki – tylko bez założeń, że należy przywrócić jej dawną świetność. Może byłoby dobrze otworzyć się na głosy wchodzących na ten rynek, którzy będą go formatować na własne potrzeby – nawet jeszcze młodszych niż ja. Tymczasem, tak jak pisałem, działamy tu trochę po omacku.

Na pewno nie pomaga fakt, że światek krytyków wygląda z zewnątrz jak lunapark ze wstępem tylko dla starszych dzieciaków. Za młodu też widziałem w nich rockstars. Trochę chciałem się z nimi pobujać, a trochę nie wiedziałem, jak zagadać. Co z tego, że wszystkie karuzele mają porozwalane, skoro za zatrzaśniętymi drzwiami bawi się ewidentnie zaprzyjaźnione towarzystwo, gadają donośnymi głosami, w jakimś intrygującym języku – wygląda to nawet zachęcająco.

Ale kiedy już uda się do nich wbić, wewnątrz słyszy się tylko, że to gra niewarta świeczki. Nikt nie chce sponsorować tej imprezy, nawet ich skandale nie interesują nikogo poza samym towarzystwem. Wszyscy strasznie tu marudzą, bo gdzieś na mieście trwa większa zabawa – do mówienia o kulturze dorwali się jacyś podcasterzy, powierzchowni instagramerzy, blogerki bez kompetencji. Spróbuj powiedzieć towarzystwu, żeby się przeniosło – tylko się poobrażają. Będą stać i patrzeć, jak tamci ich wygryzają.

W obecnym krajobrazie trwanie przy boyerowskim statusie krytyka skazuje na bycie niesłyszalnym poza niszą. Jeśli media społecznościowe wchodzą nam w paradę i wypuszczają w świat lśniące osobowości – łatwiej przyciągające wzrok i bardziej słyszalne – to siłą rzeczy musimy współistnieć właśnie z nimi. Może budując osobowość krytyczną, dobrze byłoby wziąć to pod uwagę? Justyna Sobolewska mimochodem ujawniła ostatnio resentyment bywalców krytycznego lunaparku, wygłaszając zdanie o nieprofesjonalnej krytyce w mediach społecznościowych: „To nie jest sfera debaty o książkach, to raczej jednodniowe imby”. Zaznaczam, że ta sama Sobolewska w dokładnie tej samej wypowiedzi ubolewała nad coraz mniejszą widocznością książek w przestrzeni medialnej.

Tymczasem na pogardzanym przez nią Bookstagramie kilka razy w miesiącu podglądam zaciekłe spory o literaturę. Mechanizm aplikacji pozwala błyskawicznie włączać się do nich wszystkim obserwującym. Trzeba sobie jasno powiedzieć: innej dyskusji dziś nie będzie. Na omawiane tam tytuły i problemy często nie ma miejsca w profesjonalnych mediach, ewentualnie pojawią się w nich ze sporym opóźnieniem. Wypisując się z tej sfery – albo negując zasadność jej równoległego funkcjonowania – nie tylko dajesz świadectwo swojego dziaderstwa, ale po prostu kalasz gniazdo, na którym podobno tak bardzo ci zależy. 

Nie twierdzę, że na Instagramie są same świetnie skrojone głosy, ale podobnie bywa w krytyce pisemnej – merytorycznych twórców trzeba oddzielić od tych gorszych. Tak samo zresztą jak w youtube’owych formach krytyki czy w podcastach. Najlepsze wideoeseje potrafią analizować filmy głębiej niż sążniste artykuły, z kolei jakościowe podcasty prowadzi już mnóstwo liczących się krytyków i krytyczek – od Michała Oleszczyka po Michała Walkiewicza, od redakcji „Dwutygodnika” po redakcję „Filmawki”. Jeśli nowe pokolenia będą szukały swojego miejsca do mówienia o kulturze, prędzej zaczną z tej strony.

Zamykając się na te obszary, można bez końca podtrzymywać wrażenie, że krytyczne środowisko nie ma dziś do zaoferowania niczego, co miałoby wymierne znaczenie. Oczywiście, że w dotychczasowych beneficjentach rynku intuicyjnie rodzi się potrzeba buntu, trzeba coś z tym zrobić, potrzeba nam kolejnej debaty! Jest tylko mały szkopuł. Ci, którzy głośno postulują dyskusję o kulturze, mogą zwyczajnie nie wiedzieć, że ona trwa w najlepsze – tylko że nie w tych miejscach, w których by sobie ten czy inny krytyk życzył. Cała para sprofesjonalizowanego środowiska idzie w dyskusję, która nawet nie wychodzi poza krąg dyskutujących. Na dodatek deleguje się do niej ciągle tych samych dyżurnych krytyków i krytyczki z ugruntowaną (więc i trudną do ruszenia) wizją kultury opartą na wspomnieniach z lepszych czasów. Ich debata o potrzebie wysokiej krytyki to autoterapeutyczna gadka bez szans na uzdrowienie. Tymczasem kolejna generacja zbiera coraz więcej lajków.